
Jak opłakiwać coś, co wciąż istnieje, ale lada moment zniknie? Katarzyna Boni w „Którędy do wyjścia” szuka nowych słów na doświadczenie żałoby klimatycznej – melancholii, grozo-zachwytu, pogodzenia i smutku w jednym. Jej książka to pieśń żałobna dla świata, który jeszcze trwa, a już odchodzi.
Co roku wyjeżdżam na Mazury. Spędzam dwa tygodnie w domu znajdującym się w środku lasu, tuż przy jeziorze. Nie ma tam bieżącej wody, wieczorami temperatura mocno spada, więc śpi się w dresie, skarpetkach, pod kołdrą i kocem. Jeszcze rok temu narzekałam na zimne jezioro Łęsk, w którym trzeba było się kąpać, na buszujące po pokojach myszy, na robaki; bałam się iść do lasu na spacer o zmierzchu – w końcu są tam dziki, rysie, a niektórzy mówią, że spotkali wilka. W te wakacje coś się we mnie zmieniło. Przyjechałam i poczułam spokój. Jezioro przyjmowało mnie codziennie, jakby kąpiel w nim była najnaturalniejszą rzeczą na świecie. Las nie straszył – koił. Mogłam położyć się na mchu i nie zastanawiać się, czy chodzą po mnie robaczki. Niech chodzą, myślałam, i z ciekawością obserwowałam swoje reakcje, nowe reakcje na przyrodę. Zaakceptowałam obecność trzech myszek, które – łapane w żywołapki i wynoszone na leśną drogę – powracały jak boomerang.

Szukałam słów na to, co się ze mną stało. Czułam melancholię, pogodzenie, spokój, ale też smutek. Czy istnieje słowo mieszczące te uczucia? Czy to możliwe, że podświadomie wiedziałam, że takiego świata może już niedługo nie być, i chciałam go objąć, wchłonąć w siebie, żeby o nim nie zapomnieć?
Słów określających to, co dzieje się z nami, gdy zdajemy sobie sprawę z tego, że żyjemy w momencie ogromnej katastrofy klimatycznej, szuka Katarzyna Boni w fenomenalnej książce „Którędy do wyjścia”. To intymna narracja z powtarzającymi się refrenami. Pieśń żałobna, opłakiwanie tego, co właśnie odchodzi.
Pożegnanie ginących gatunków to także pożegnanie ze słowami
Książka składa się z rozdziałów zatytułowanych żywiołami. W pierwszym – „Ogniu” – Boni pisze o silnej potrzebie zobaczenia na własne oczy spalonego lasu na Sycylii. O dotknięciu poczerniałych od ognia drzew. „Chciałam dotknąć tego, co przecież musi być w środku, co towarzyszy mi od kilku lat, tylko zgubiło się gdzieś pomiędzy robieniem prania a płaceniem rachunków”. Poczuła spokój. Nie lęk, nie złość, tylko spokój.
Rozumiem to uczucie. Miałam podobne, gdy wchodziłam do mazurskiego lasu i dotykałam popękanej od suszy ziemi. „Jakie jest to niemieckie słowo na nieprzystawalność uczuć do rzeczywistości?”.
Abraham Maslow, którego przywołuje autorka, oprócz piramidy potrzeb pisał też o „awe” – uczuciu grozo-zachwytu. To jedno z najpiękniejszych uczuć. Boni doświadcza tego podczas nurkowania. Ja uczucia obcowania z czymś większym, piękniejszym, potężniejszym od siebie, z czymś, co sprawia, że przestaję myśleć „ja” i staję się jednym grozo-zachwytem, doświadczyłam podczas trekkingu w Japonii. W środku gęstego lasu, podczas wspinania się po kamieniach na górę, zatrzymałam się przy wielkim wodospadzie. Poczułam „awe”. Miałam silną potrzebę pomodlenia się do wodospadu. Czy jeśli wrócę tam za kilkanaście lat, ten wodospad będzie jeszcze istniał?
Bo na pewno – przy obecnej trajektorii – za kilkadziesiąt, kilkaset lat nie będą istniały rafy koralowe. Motyle i hipopotamy. Świerki i sosny. Okapi, minóg, desman ukraiński, dziobak. Mniszek lekarski, fiołek, jaskier (to piękne słowa, przecież je też wtedy stracimy). Nie będzie smaku wanilii i oliwy. Kawy. Czekolady też. Niebieskiego nieba – będzie białe („Dzieci będą nazywać je biebo”). „Pierwsze w kolejce do wymarcia są zwierzęta osobliwe, wyjątkowe i przerysowane”. W „Którędy do wyjścia” znalazłam cmentarz przyszłości. Kilkaset istot, roślin, owoców, warzyw, smaków, które już mogę opłakiwać.
Ale katastrofa wydarza się teraz. „Rzeki już wysychają, lodowce już topnieją, zwierzęta i rośliny już wymierają, ludzie już umierają z przegrzania”. Pamiętam, jak pierwszy raz czytałam o kryzysie klimatycznym. Potem o nadchodzącej katastrofie klimatycznej. Potem, że to już. I myślałam o tym, że słowa tracą moc. Że już znajdujemy się w przyszłości. Że nie zdążyliśmy się z niektórymi istotami pożegnać. Pamiętasz, że ślimaki miały kiedyś przeróżne kolory? Pamiętasz, że były też różowe? Znajdź teraz w mieście innego ślimaka niż żółty (to kolor, który okazuje się najlepszy na miejskie upały).
Tak, słowa tracą moc, ale Katarzyna Boni próbuje wymyślić własne określenia. Plandzieja, Światokój. Ziempresja, Ziemrć. Żałura. Jako odpowiedź na żałobę klimatyczną.
Jak przeżyć żałobę po tym, co jeszcze trwa?
Książka Katarzyny Boni to nie tylko osobista opowieść – z pięknymi rozdziałami o żałobie po dziadku i babci oraz o macierzyństwie. Znajduję tu też mnóstwo nawiązań literackich i przypisów do naukowych publikacji. Boni cytuje autorów i autorki będących autorytetami w dziedzinie klimatu. Na przykład Ludie Pyne i jej książkę „Endlings. Fables for the Anthropocene”, w której pisze, że codziennie wymiera 150 gatunków zwierząt, roślin i grzybów. Albo profesora Malinowskiego, bohatera filmu „Można panikować”, który mówi o tym, że kiedyś stracimy Gdańsk. Po prostu go zalejemy.
Pisze też o Vinciane Despret, która podkreśla, że śmierć to początek relacji. Że w żałobie uczymy się żyć ze zmarłymi w nowy sposób. Ale – pyta Boni – „jaką relację możemy nawiązać z czymś, co jeszcze istnieje, choć zaraz ma zniknąć? Kryzys ekologiczny to żałoba przeczuwana – i odsuwana w czasie. Nieporozumienie ciała, umysłu i duszy: chcemy płakać, ale za czym tu płakać, skoro lodowce jeszcze przykrywają Arktykę, a saole chodzą po wietnamskiej dżungli?”.
Pisarka przywołuje twarde dane. Pisze, że większość emisji pochodzi z ostatnich 35 lat. „Odkąd wiemy, czym grozi spalanie paliw kopalnych, wyemitowaliśmy więcej gazów cieplarnianych niż w całej historii ludzkości przed 1990 rokiem”, czytamy. I dalej: „Żyjemy w czasach, kiedy cały wyprodukowany przez nas plastik waży dwa razy więcej niż wszystkie zwierzęta świata razem wzięte (słonie, ślimaki, lamparty, mrówki, rekiny, ważki i dżdżownice)”.
Przywołuje amerykańskiego psychologa historii – Roberta J. Liftona, który twierdzi, że żyjemy w stanie „psychicznego odrętwienia”. No bo jak inaczej żyć, gdy wszystko, co robimy, wpływa na pogłębiającą się katastrofę? Jak nie żyć w rozdwojeniu, gdy (za Daisy Kildyard) „masz indywidualne ciało, w którym żyjesz, jesz, śpisz i załatwiasz codzienne sprawy. Ale masz również drugie ciało, które wpływa na inne państwa i na wieloryby”?
Gdzie jest ratunek?
Boni przywołuje Timothy’ego Mortona, który mówi, że jedynym ratunkiem jest splatanie się z tym, co jest. I Donnę Haraway, która zachęca do „bratania się z tym, co mroczne, śliskie, glutowate i nieprzyjemne”. Czy to dlatego miesiąc temu pierwszy raz nie wzdrygnęłam się, gdy o moje stopy ocierały się rzeczne ryby?
Jak będzie wyglądać przyszłość? Według Boni będzie próbą zrekonstruowania tego, co było. Powstaną sztuczne zapachy, sztuczne smaki. Być może uda nam się „wskrzesić” niektóre gatunki – w Globalnym Banku Nasion na Spitsbergenie zgromadzono próbki, dzięki którym pewne rośliny będziemy mogli odtworzyć.
Ale będziemy musieli również nauczyć się braku. Życia w pustce. A co możemy robić teraz? „Chcesz wiedzieć, w co wierzę dzisiaj? – pyta Boni. – Chyba w sadzenie ziół. I pieczenie bułeczek. W kalkulatory troski, które może prowadzić każdy, kto opiekuje się innymi istotami: dziećmi, psami, rodzicami, żółwiami, ślimakami, różami, dębami, świerkami, biedronkami. Każdy z nas. Dalej żyję w podwójnej rzeczywistości, ale już nie jestem w niej sama. Wplatam się w ten świat, splątuję – tak jak radzili Timothy Morton i Donna Haraway”.
Przeczytałam u Boni, że tej katastrofy nie przetrwają też myszy. Czy to dlatego w tym roku nauczyłam się żyć z nimi w zgodzie? Chyba znalazłam, dzięki tej właśnie książce, słowo określające to, jak się czułam na Mazurach. To „morbique” – chorobliwa obsesja oglądania tego, co zaraz zniknie. Chcę się na to wszystko napatrzeć, chcę to robić dalej. Czy będę mogła?
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.