Znaleziono 0 artykułów
18.05.2024

„Megalopolis” Francisa Forda Coppoli w Cannes wzbudziło tylko śmiech i niedowierzanie

18.05.2024
(Fot. materiały prasowe)

Francis Ford Coppola zasłynął uporem. Dzięki niemu powstały jego najlepsze filmy. Jednak błędem jest sądzić, że co raz zadziałało, zadziała zawsze. Ślepa wiara w sukces rodzi megalomanię. „Megalopolis”, które miało premierę na 77. Festiwalu Filmowym w Cannes, jest poza skalą. Nie sposób go ocenić inaczej niż jako arcydzieło kina klasy Z.

Drodzy Rzymianie,

chcę wam obwieścić, że świat chyli się ku upadkowi. Zapewne nie umknęło to waszej uwadze, ale drżyjcie, maluczcy, gdyż nie zdajecie sobie sprawy, jakie mogą być konsekwencje lekceważenia w tej materii. Nowy Rzym legnie w gruzach na waszych oczach niebawem, czyli w XXI wieku. Te słowa wykuwam w marmurze kapitałą, z czasów, gdy wielkie litery zapisywano jednym ciągiem bez spacji:

MMXXIV MEGALOPOLIS ADVENIT PRODEUS DIXI.
(2024 Megalopolis przybywa. To powiedziałam ja, Prodeus)

Z filmem najwyższej wagi, jedynym, który pozwoli nam uratować świat, do Cannes pospieszył Francis Ford Coppola. Nie zwlekał ani chwili, odkąd rozpoczął produkcję 25 lat temu, a 40 lat temu zaczął wymyślać film o tym, jak świat naprawić. Każdego dnia pracował w pocie czoła, tak zapamiętale, że nie zauważył, że nagle skończył 85 lat. Trwało to tyle czasu, bo twórca szykował dla ludzkości prezent na miarę tratwy Meduzy – coś, co pozwoli się uratować z rozszalałego sztormu historii.

Opamiętajcie się, grzmi Coppola, abyście przeżyli burzę i zostali rozbitkami. Skromna tratwa – film „Megalopolis” – kosztowała autora 120 milionów dolarów, wyłożonych z własnej kieszeni. Podobno człowiek jest tyle wart, ile sprawy, jakimi się zajmuje, więc Coppola słusznie ceni się wysoko. Nie dbając o konsekwencje, nie słuchając nikogo, zrealizował zamierzenie bez żadnych kompromisów. W międzyczasie współpracownicy ze wszystkich szczebli rezygnowali, skacząc samobójczo we wzburzone fale, tylko on jeden wytrwał w bocianim gnieździe. Wierzył, że dopłynie.

Film „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli, pokazany premierowo na festiwalu w Cannes, miał być opus magnum reżysera „Ojca chrzestnego”

Żyjemy w Imperium Romanum, którego katastrofa to nie jeden moment, lecz proces, w którym ludzie stopniowo przestają wierzyć. Jeden niedowiarek już stanął za kamerą i wadzi się z bogami. Ba, nawet sam za jednego się uważa. Coppola to reżyser, scenarzysta i producent „Megalopolis”, a wcześniej kilku najważniejszych tytułów w historii kina, od „Ojca chrzestnego” (1972) przez „Rozmowę” (1974) po „Czas apokalipsy” (1979). Ten człowiek na pewno ma coś do powiedzenia, nieprawdaż? Dlatego jego porażkę, to znaczy testament, szczególnie warto prześledzić. Przez dekady słyszeliśmy, że pracuje nad swoim opus magnum, i zanosiło się na to, że tak już zostanie. Będzie to jeden z wielu nieukończonych filmów, których mit przewyższa potencjał realizacji, jak „Diuna” Alejandra Jodorowsky’ego, „Inferno” Henriego-Georges’a Clouzota czy „Człowiek, który zabił Don Kichota” Terry’ego Gilliama – ten ostatni wreszcie sfinalizowany, niestety, musiał być fiaskiem.

Coppola skończył i wspaniałomyślnie dzieli się rezultatem. Czemu potomni nie mieliby poznać jego przesłania? Bo nie mają czasu, ochoty, siły, by wytrwać w kinie bombastyczne, niemiłosiernie długie, zawiłe widowisko? Ech tam, nie bądźcie mięczakami! Jeśli chcecie przeżyć giganta i dalej zamieszkiwać na stworzonym, również przez niego, globie, zapoznajcie się z jego dictum. Kto wie, może zachęci was do pracy nad sobą.

(Fot. Getty Images)

O czym jest „Megalopolis”, nowy film Coppoli?

Opowiada historię genialnego architekta Cezara Kataliny (Adam Driver, świadomy kłopotliwej roli, jaką przyszło mu odgrywać). Stawia on niesłychane budowle, wymyśla żyjące w nich społeczeństwo, wynajduje nowe materiały, które uzdrowią żyjące istoty, ale przede wszystkim umie zatrzymać czas.

Pierwsza scena ukazuje Drivera stojącego na szczycie Chrysler Building. Bohater chwieje się na wietrze tuż pod iglicą, prawie spada, gdy nagle, pstryk!, zatrzymuje czas i wraca na kamienną półkę. Kompletne odrealnienie tej sceny, stworzonej bajkowo w CGI, oddaje perspektywę demiurga. Zachwycony własną mocą, nie dba o konsekwencje.

Przypomnijmy sobie zatrzymanie czasu, jakie włączyła bohaterka „Najgorszego człowieka na świecie” Joachima Triera. Zastopowała rzeczywistość, żeby pobiec do ukochanego i pocałować go w równoległym czasie, gdy nikt nie widzi. Na taki romantyczny cel zatrzymania czasu namówi Cezara dopiero zakochana w nim kobieta, Julia Cycero (Nathalie Emmanuel z „Gry o tron”, porównywana nieustannie do Meghan Markle). Dziewczyna przychodzi tu po nauki bez wiedzy swego ojca Franklina Cycero, burmistrza Nowego Rzymu (Giancarlo Esposito), z którym ni stąd, ni zowąd w połowie filmu zaczyna rozmawiać po łacinie. Cezar i Cycero są zwaśnieni, gdyż obu zależy na dobru miasta, lecz każdy rozumie je inaczej. Miłość córki burmistrza do nielubianego przez tatę architekta, który chce wyburzyć część miasta, by stworzyć tam Megalopolis – wspaniałe, samouczące się osiedle, gdzie wszyscy razem będą tworzyć i się kształcić – szybko godzi rody Kapuletich i Montekich. Do tego parze rodzi się dziecko i gdy czas zostaje znowu zatrzymany, oglądamy spod szklanego sufitu, jak dorośli zamierają w bezruchu, a u ich stóp na dywaniku modlitewnym raczkuje sobie dzidziuś, imieniem Francis (!). Trwa noworoczne odliczanie, wchodzimy w nowy, lepszy czas dla ludzkości. Humanitas, dignitas, virtus. Uwierzcie, to jest możliwe!

Wcześniej ten nieczuły, egotyczny mężczyzna, jakim niewątpliwie jest Cezar Katalina, tylko haruje w pocie czoła, myśląc o zmarłej ciężarnej żonie i oddając jej hołd. Jako że Coppola zadedykował „Megalopolis” świętej pamięci Eleanor, po której owdowiał, zanim ukończył film, główny bohater wydaje się duchowym autoportretem. Widzę oczyma wyobraźni reżysera w długiej pelerynie, jak poświęca całą energię budowie miniatury scenografii w swoim podniebnym studio. Czy recytuje przy tym również monolog z „Hamleta”, jak robi to z pewnym zakłopotaniem Adam Driver ku zdumieniu Jona Voighta czy Dustina Hoffmana stojących wraz z nim na rusztowaniu? Tego nawet nie próbuję zgadywać. Słuchanie wersów Szekspira ze zrozumieniem uniemożliwiają niekończąca się nawałnica fleszy oraz wtręty reporterki telewizyjnej Wow Platinum (Aubrey Plaza), której relację live w wiadomościach równocześnie oglądamy. Nadmiar teatralności – źle rozumianej – to jednak nie koniec. W połowie seansu na sali kinowej zapala się światło i przed ekran wychodzi nieznany mi aktor. Plecami do widowni, a twarzą do projekcji zaczyna rozmawiać z postacią Adama Drivera. Czy Coppola zamierza stosować taki zabieg „interaktywnego” filmu na każdej projekcji? Bileterzy w kinach będą mieli dodatkową fuchę?

(Fot. Getty Images)

Dlaczego recenzja filmu „Megalopolis” Coppoli nie może być pochlebna, czyli seks, drugs & megalomania

Wróćmy do zatrzymania czasu. Czas okazuje się tym, co człowiek ma najcenniejszego, i trzeba tu po raz kolejny zacytować „Rozmyślania” Marka Aureliusza, co „Megalopolis” robi wielokrotnie: „Nie żyj tak, jakbyś miał żyć lat dziesięć tysięcy. Los wisi nad tobą. Dopóki żyjesz, dopóki można, bądź dobry”. Twórca stosuje się do rzymskiej maksymy i wykorzystuje swój ziemski czas, dając nam to, co ma najlepszego. Poucza, dyscyplinuje i daje wytyczne, co mamy robić, żeby było lepiej. Żeby cywilizacja stała się sojusznikiem ludzkości, zamiast ją pogrążać. Czasu ekranowego natomiast Coppola nie czuje, film bowiem dłuży się niemożebnie. Ducha czasów nie czuje jeszcze bardziej. Żenują mnie sceny imprez: sztucznie tańczących tłumów do okropnych hitów, nieudolnych pokazów mody, wyginających się modelek w togach, które ciągle dotykają się i całują. Wyścigów rydwanów, zapaśników na arenie, dziewic, których cnota podlega publicznej licytacji. Okropnościom rozpusty nie ma końca.

Coppola podgląda swoich bohaterów ze wstrętem, zaciekawieniem i podziwem jednocześnie. Jak u Romana Polańskiego w „The Palace” (2023), Paolo Sorrentino w filmie „Oni” (2018) – tu też nie przenosi się atmosfera zabawy. Satyra tego rodzaju, łącząca obleśne szczegóły na temat stylu życia bogaczy z fascynacją moralnym upadkiem, piętnuje tylko innych. My przecież jesteśmy lepsi. Wulgarność to oni, kicz to oni, nadmiar to oni. My to skromność, gust, umiar – wiadomo. Czysty szyk.

Gdyby Coppola był w stanie ujrzeć w tym, co odmalowuje, również siebie, co jest, przyznajmy, rzadką sztuką, musiałby zrealizować coś na kształt „Jam Session” w antologii „7 dni w Hawanie” (2012), gdzie Emir Kusturica gra siebie, czyli legendarnego reżysera bufona, który odwiedza festiwal filmowy, sprawiając organizatorom mnóstwo kłopotów. Jest żałosny, nadęty i kłamliwy, obiecując wszystkim wokół, że weźmie ich do następnego filmu, a w rzeczywistości balując, interesując się wyłącznie sobą i plotąc na spotkaniach z publicznością ciągle te same androny. Przyznaję, że nie znam tak intymnych szczegółów zachowania Coppoli jak te, które przedstawił Kusturica (swoją drogą, wyreżyserował go Pablo Trapero, a nie on sam), lecz mimo to chciałabym, aby do obrazu rui i porubstwa, jakie odmalowuje „Megalopolis”, autor włączył też swoje grzechy. Nie tylko cudze.

Jego najbardziej oczekiwany film, którym powraca po „Twixcie” (2011), „Tetro” (2009) i „Jacku” (1996) – klapach, jakie zaliczył przez ostatnie 30 lat od wspaniałego „Draculi” (1992) – okazuje się klęską tak wielką, że aż fascynującą. W jednym z dialogów pada zdanie, że przychodzi moment, gdy nic nie sprawi ci satysfakcji poza własną degradacją. Otóż to.

Jeśli „Megalopolis” dostanie jakiekolwiek nagrody filmowe, to nie Oscary, lecz Złote Maliny

„Megalopolis” to film poza skalą. Nie sposób go ocenić inaczej niż arcydzieło kina klasy Z. Na pokazie w Cannes wzbudził kaskady śmiechu i niedowierzania. Największe brawa, sarkastyczne okrzyki wybuchły podczas scen, w których pojawia się Shia LaBeouf w roli Klodiusza Pulchera. „Megalopolis” jest też bowiem wariacją Coppoli na temat Batmana, w której Adam Driver gra mrocznego nietoperza, a Shia LaBeouf szaleńczo uśmiechniętego Jokera. Klaun przebrany za Kleopatrę, napalony na Wow Platinum i na władzę, nie boi się żadnego gestu, słowa, żadnej miny. Nic nie jest dla niego przesadą. Gdy dostaje w tyłek strzałą z łuku, wystrzeloną przez zazdrosnego bankiera Krezusa (Jon Voight), męża Wow, zamordowanej również strzałą w samo serce, podczas gdy stary Krezus ma wzwód, więc jak mówi, wciąż żyje, niektórzy widzowie, wrzeszcząc z radości, wstali z siedzeń. Jaki sens mają w tym filmie cytaty ze wszystkiego: z „Metropolis” Fritza Langa, „Łowcą androidów” i „Matrixem” na czele? Dlaczego radziecki satelita z napędem nuklearnym ma uderzyć w Ziemię już niebawem? To nie zagadka, lecz bełkot sensów. Wodospad obrazów bez znaczenia. Muzyka z windy.

Rzadki przypadek, że do premiery w Cannes film nie został nigdzie sprzedany do dystrybucji – tak wysoką cenę ustawił Coppola za prawa do rozpowszechniania. „Megalopolis” jest bowiem wcieloną w życie fantazją, by zbudować cały świat po swojemu i się w nim zamknąć. Od potencjalnych gości wymaga się absolutnego zachwytu. Dlatego ma szansę stać się filmem kultowym, a w nadchodzącym sezonie dostać Złote Maliny. Co jeszcze można z niego wyciągnąć prócz rozkoszy oglądania katastrofy?

Przypuszczam, że Coppola posłużył się metodą, która parę razy sprawdziła się w jego karierze, jednak na zasadzie cudu, a nie logicznej konsekwencji. Zasłynął tym, że uparty do imentu, wybierał niemożliwe rozwiązania, parł w szaleństwo i za nic miał rady albo wątpliwości. Dzięki temu zrządzeniu losu powstały jego najlepsze filmy. Życie nauczyło go więc, że za skrajne ryzyko czeka nagroda, a on poradzi sobie z najtrudniejszym zadaniem, jeśli tylko nikogo nie będzie słuchał. Rzeczywiście na planie „Czasu apokalipsy” czy „Ojca chrzestnego” mógł poczuć się nadczłowiekiem. Jednak błędem jest sądzić, że to, co raz zadziałało, zadziała zawsze. Ślepa wiara w sukces rodzi megalomanię.

Oglądając „Megalopolis”, zastanawiałam się: czy dałoby się uratować ten film? Gdyby na jakimś etapie kogoś usłyszano, gdyby mogli wtrącić się scenarzyści, aktorzy, autorzy zdjęć, scenografowie, oświetlacze. Zaskakujące, że mistrzowskiego warsztatu Coppoli nie widać tu na żadnym etapie, w żadnej scenie – pościgu, strzelaniny, pejzażu czy sceny miłosnej. Zapomniał, co to znaczy być reżyserem. Tak bardzo jest bogiem?

Adriana Prodeus, Cannes
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Megalopolis” Francisa Forda Coppoli w Cannes wzbudziło tylko śmiech i niedowierzanie
Proszę czekać..
Zamknij