Znaleziono 0 artykułów
11.01.2020

Kultura rzutu

11.01.2020
Torba Supreme (Fot. Getty Images)

Drop to – dla niezorientowanych – odpowiednik „rzucenia towaru” z czasów PRL, ale też słuchania muzyki w czasach, gdy dostęp do niej nie był oczywisty. W czasach streamingu muzyka straciła tę ezoteryczną moc. Teraz, choć może już niedługo, dropy dają poczucie przynależności do bandy, która wie coś, czego inni jeszcze nie wiedzą.

W wakacje na ogół jeździmy na ten sam kemping. Bałtyk, przyczepy, namioty, niskie standardy sanitarne odstraszające postronnych turystów i ten sam zestaw znajomych. Mniej więcej w połowie turnusu zawsze następuje drop. Janek Bersz wychodzi ze swojej przyczepy i rzuca na ziemię karton z biwakowym „merchem”. To głównie proste koszulki z nadrukiem, inną co sezon wariacją na temat logo kempingu. Koszulek jest mało, nawet w zamkniętym wakacyjnym gronie schodzą błyskawicznie. Dodruków nie ma i nie można ich później dostać nigdzie indziej. Trzeba kupować, nie można wybrzydzać.

Drop Janka to trwająca od lat tradycja. W ostatnie wakacje kilka przyczep dalej równolegle odbywały się dropy technicznie bardziej zaawnasowane. 15-letni syn kolegi siedział w namiocie i klikając w iPada czekał na internetowy drop OffWhite. W internetowych dropach uczestniczy regularnie. Część wyklikanych rzeczy rzeczywiście nosi, część sprzedaje. Na niektóre, z miejsca przeznaczone na sprzedaż, zrzuca się z kolegami. Na obrocie ciuchami zdarza mu się zarobić nawet kilka tysięcy złotych miesięcznie.

Janek Bersz (Fot. Kuba Dąbrowski)

Drop korzenny i drop elektroniczny. Czterdziestolatkowie i nastolatki. Koło ewolucji. Jednocześnie miałem do czynienia z dwoma inkarnacjami tego samego de facto zjawiska.

Znak identyfikacji

Drop to, dla niezorientowanych, odpowiednik „rzucenia towaru” z czasów PRL. Tyle że źródło ma w Nowym Jorku lat 90.

W największym skrócie – zaczęło się od ubrań i gadżetów skate shopu Supreme. Sklep oprócz sprzedaży sprzętu i ciuchów klasycznych deskorolkowych marek produkował deski i robił proste nadruki na koszulkach. Można je było kupić tylko u nich na miejscu, nosili je pracownicy, stali klienci, paru znajomych.

Biwakowy drop (Fot. Kuba Dąbrowski)

Podobnie działało większość hiphopowych i deskorolkowych firm na świecie. – Koszulka z logo oznaczała, że jesteś członkiem jakiejś ekipy, że „wiesz o co chodzi”. To był znak identyfikacji – tłumaczy Janek Bersz, który w codziennym życiu jest grafikiem i oprócz biwakowego proporca zaprojektował m.in. logo Prosto. – W Nowym Jorku było Supreme, w Londynie Palace... Każde miasto i środowisko miało swoją markę. Ludzie kupowali koszulki Fruit of the Loom czy Gildan i robili proste nadruki na sicie, żeby zrobić przyjemność sobie i swoim kolegom. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek miał w tamtych czasach przemyślany biznesplan.

Z biegiem czasu deskorolka stawała się coraz bardziej popularna. Gry komputerowe z serii Tony Hawk, pokazywane w telewizji zawody X-Games spowodowały, że z podziemia przedostała się do mainstreamu. Niektóre marki, na przykład Element czy DC, skorzystały na tym. Zwiększyły produkcję i dystrybucję, zaczęły otwierać sklepy na całym świecie. Zmieniły skalę działania.

Supreme pozostawało wierne ulicznym korzeniom skateboardingu. Reklamy sklepu w wideomagazynie „411” nie pokazywały skomplikowanych trików, tylko artystyczne ujęcia chłopaków jadących przez Nowy Jork w rytm muzyki Johna Coltrane'a, sprzedawcy ze sklepu wystąpili jako statyści w „Dzieciakach” Larry’ego Clarka... Nie chodziło o sportowy wyczyn, tylko o styl życia. Supreme ciągle miało jeden sklep, ciągle nie miało dystrybutora, ciągle robiło koszulki dla znajomych i bywalców.

Legenda rosła i Supreme stało się swego rodzaju symbolem. Oprócz deskorolkarzy ubrania zaczęli nosić raperzy i koneserzy ze środowiska mody. Produkowanych na miniskalę ubrań przestało wystarczać dla wszystkich zainteresowanych. Supreme, zamiast produkować więcej i nadążać za popytem, postanowiło odwrócić sytuację i utrzymać produkcję na podobnym poziomie. Jeżeli czegoś jest mało, to ludzie na pewno to kupią. Co czwartek do sklepu rzucano nowy towar, na początku głównie koszulki, bluzy i czapki „pięciopanelówki”.

Psychologiczny efekt okazał się być mocniejszy, niż ktokolwiek się spodziewał. Wiadomo było, że wszystko sprzeda się na pniu, więc w dniu rzutu przed sklepem zaczęły ustawiać się kolejki. Nawet po 300 osób, tworzyły się listy kolejkowe, kempingi na chodniku w oczekiwaniu na premierę butów trwały po kilka nocy. Pojawiła się instytucja wynajętych „staczy”.

Supreme z czasem zaczęło robić coraz bardziej skomplikowane ubrania, współpracować z innymi markami, jak np. Nike czy The North Face. Rzeczy powstałe w wyniku tych kolaboracji również można było dostać tylko w ramach sklepowego dropu. Oferta rozszerzyła się o często niedorzeczne gadżety typu kajak, młotek czy miska na wodę dla psa. W 2016 r. deskorolkową markę do współpracy zaprosił Louis Vuitton dowodzony wtedy jeszcze przez Kima Jonesa.

Kolejka przed butikiem Supreme (Fot. Getty Images)

Strategię dropu na swoje potrzeby i swoją skalę adaptują także inne marki. Z jednej strony wywodzące się z podobych jak Supreme korzeni: Palace z Londynu i Dime z Montrealu; z drugiej – giganci w rodzaju Nike i Adidasa. Rodzi się cała kultura z własnym językiem (słowa typu legitny, LPU i fitować zna większość licealistów) i ekonomią. Klienci, po wyczerpaniu nakładów poszukują wzorów i rozmiarów, których nie udało im się dostać. Rzeczy bardzo szybko drożeją, często o kilkaset procent w ciągu jednego dnia od zniknięcia z półek. Zaczyna się spekulacja i inwestowanie. Powstają sklepy i internetowe platformy zajmujące się wyłącznie resellingem, czyli obrotem wtórnym trudno dostępnych limitowanych edycji streetwearowej odzieży. Nastolatki robią na tym małe fortuny. Zjawisko opisują „Wall Street Journal” i „Financial Times”.

Ta dzisiejsza młodzież

Chociaż cała zabawa polega na kupowaniu, to wydaje mi się, że jej sednem jest paradoksalnie coś, czego kupić nie można. Rzeczy Supreme i innych „hype'owych” marek w retailu, czyli na sklepowej półce, nie są dużo droższe od masowo produkowanych i łatwo dostępnych odpowiedników. Noszenie ich nie jest oznaką pozycji finansowej, a bardziej przynależności do grupy, która wie i ma dostęp. Bogaci ludzie noszący Supreme często postrzegani są przez środowisko jak frajerzy.

Kolejka przed butikiem Supreme (Fot. Getty Images)

Na ulicach Londynu i Paryża w koszulkach z box logo chodzą jeżdżące na deskach uliczne dzieciaki i przyjeżdżający na zakupy turyści z Azji. Wydaje się, że obie grupy potrafią się wzajemnie wyczuć i zdają sobie sprawę z tego, na czym polega ta gra. Wiedzą, że pomimo tego, że mają na sobie te same logotypy, to ich siła bierze się z czegoś innego. Jedni zapłacili za nie kilkadziesiąt euro, inni nawet kilkaset.

W czasach przedinternetowych znajomości z ludźmi „takimi jak my” nawiązywało się na koncertach i w sklepach płytowych, rozpoznawało się ich na ulicy po koszulkach z nazwami zespołów. Do słuchanej (wyznawanej) muzyki w domyśle dopisana była jakaś wrażliwość i system wartości. Dostęp do muzyki i wiedzy o niej nie był łatwy i dlatego był w pewnym sensie symbolem statusu, bycia cool.

Przegrywanie taśm i płyt, starszy kolega wspominający o jakimś zespole, muzyk występujący na koncercie w koszulce innej grupy lub wspominający o niej w wywiadzie, podziękowania na wkładce do płyty. Takie wskazówki uruchamiały lawinę poszukiwań.

Projekty Supreme (Fot. Getty Images)

W czasach streamingu cała w zasadzie muzyka jest dostępna za jednym kliknięciem i straciła ezoteryczną moc. Wydaje mi się, że dropy są protezą, które ten brak uzupełniają. Dają to samo poczucie przynależności do bandy, która wie coś, czego inni jeszcze nie wiedzą, wymagają fizycznej obecności, współpracy, wymiany informacji. Budują więzi.

Rozmawiam o tym z piszącym dla resellerskiej platformy Grailed.com kolegą. Marc pamięta czasy pierwszych dropów i „kamperek” pod sklepami. Podsumowuje to tak: – Jeżeli spotykamy się na ulicy, śpimy w śpiworach i czekamy jak barany na premierę nowych butów, to na pewno łączy nas coś więcej oprócz miłości do fajnych ciuchów.

Boty polują na buty

Przed niektórymi z „dropujących” sklepów tłum w dniach rzutu rośnie do tego stopnia, że musi interweniować policja. Do gry włączają się coraz większe marki. Trik działa, rzeczy sprzedają się na pniu.

W ramach rozwoju rynku i wyrównywania szans dla ludzi niemieszkających w pobliżu sklepów niektóre z marek przenoszą rzuty do internetu. Zabawa wchodzi na kolejny poziom popularności, robi się łatwiej dostępna i przez to bardziej popularna. Dropy mają trafiać „pod strzechy”, tymczasem do gry wchodzą boty i poważniejsi spekulanci.

Teraz jesteśmy na targach mody męskiej Pitti we Florencji, mamy za sobą tydzień mody w Londynie. Marc zauważa, że na bywalcach pokazów do tej pory udało mu się zobaczyć tylko dwie rzeczy Supreme i raptem kilka OffWhite. Koszulki z „box logo” noszą teraz goniące modę dzieciaki, a nie rozdający stylistyczne karty influencerzy. Wygląda na to, że w modowym środowisku hype tych marek już się skończył.

Streetstyle na tygodniu mody męskiej w Mediolanie, 2018 rok (Fot. Getty Images)

Ekonomia dropu się przegrzała. Żeby poczuć się specjalnie nie wystarczy już mieć Supreme, szuka się rzeczy z konkretnego sezonu, niedostępnych poza – dajmy na to – Koreą mikromarek. W sztandarowych „itemkach” i „parkach” z dropów pomiędzy pawilonami florenckich targów przechadzają się ludzie, którzy niekoniecznie są synonimem cool. Świeżutkimi „travisami” błyszczą pięćdziesięcioletni dandysi. Stały się symbolem statusu nawet w tak odzieżowo konserwatywnym środowisku.

Jeżeli twój ojciec wie „o co w tym chodzi”, to prawdopodobnie znak, że może powinieneś zainteresować się czymś innym. – Istota zjawiska polega na tym, że tych rzeczy musi być mało – mówi Marc. – Teraz w zasadzie codziennie odbywa się jakiś drop. Kultura dropu siłą rzeczy nie może być masowa.

Wartość „dropowej gospodarki” ciągle rośnie, ale przyszłość jest już chyba gdzie indziej. Subkultura stała się mainstreamem.

Tulipany

W XVII w. Holandię ogarnęło zjawisko „tulipanomanii”. Arystokracja i rosnąca w siłę klasa średnia oszalała na punkcie przywiezionego z Imperium Osmańskiego kwiatu. Handlowano jego cebulkami. Ambicją szanujących się obywateli było posiadanie jak najrzadszych i najbardziej delikatnych gatunków. Trwały spekulacje, następowały bankructwa i oszustwa, istniały specjalne giełdy. Kwiaty, ze względu na trudną i ograniczoną dostępność stały się symbolem statusu i pozycji społecznej. Mam wrażenie, że w handlu i spekulacji koszulkami i butami z limitowanych edycji jest coś podobnie niedorzecznego.

Latem zobaczymy, jak rozwinie się sytuacja nad Bałtykiem. Janek pewnie znowu rzuci swój karton, dla syna kolegi (jeżeli jeszcze będzie chciał jeździć na wakacje z rodzicami) klikanie w drop może być już oznaką obciachu.

Kuba Dąbrowski
Proszę czekać..
Zamknij