Znaleziono 0 artykułów
09.04.2020

Odzyskiwanie czasu: Jak przejąć kontrolę nad swoim budżetem?

09.04.2020
Bożena Kowalkowska (Fot. Edyta Leszczak)

Długo nie miałam pojęcia, ile pieniędzy wydaję i na co. Nie znałam swoich realnych potrzeb ani oczekiwań. Nie wiedziałam, ile powinnam zarabiać, żeby czuć się dobrze. Wtedy zrobiłam dwie tabelki – analizę wydatków i zarobków. Od tej pory wiem, na czym stoję. 

Mogę wymądrzać się na temat sposobów odzyskiwania wolnego czasu, ale prawda jest taka, że w tej kwestii czynnikiem decydującym są najczęściej pieniądze. To one stanowią o poczuciu bezpieczeństwa i stabilizacji. Są niezbędne do godnego życia. Kwestia pieniędzy wywołuje skrajne emocje. To wciąż temat tabu. Bardzo długo nie miałam pojęcia, ile i na co tak naprawdę wydaję, bo wolałam tego nie wiedzieć. Bałam się o tym myśleć. Nie znałam swoich realnych potrzeb i oczekiwań. Nie wiedziałam, ile powinnam zarabiać, żeby czuć się dobrze. Chciałam mieć kontrolę nad swoimi pieniędzmi, ale jak miałam to zrobić, skoro nie wiedziałam nawet, na czym stoję?

Bożena Kowalkowska (Fot. Edyta Leszczak)

Analiza wydatków 

Nie pamiętam dokładnie, w którym momencie przelała się czara goryczy, ale któregoś dnia postanowiłam zmierzyć się ze swoimi pieniędzmi, a w zasadzie z ich brakiem. Najpierw wydrukowałam wyciągi bankowe z konta osobistego i zaczęłam analizować wydatki z ostatnich 12 miesięcy. Każdym miesiącem zajęłam się osobno. Spisując po kolei koszty, dzieliłam je na kategorie. 1 – koszty twarde, czyli takie, od których nie da się uciec, np. czynsz, rachunki, ubezpieczenie, kredyt, opłata przedszkolna czy szkolna, paliwo, komunikacja miejska. 2 – koszty miękkie, czyli takie, które występują regularnie, ale mogę nimi manewrować, biorąc pod uwagę swoją aktualną sytuację życiową, czyli np. karnety sportowe, prywatne lekcje, subskrypcje, zakupy spożywcze, wizyty w salonie kosmetycznym itp. Na mojej liście była też trzecia kategoria – inne, do której wpisywałam wszystkie pozostałe, najczęściej spontaniczne i nagłe wydatki, np. kwiaty i doniczki, kosmetyki, śniadania na mieście, zepsuta opona, papier do drukarki, książki, kino, wino – wymieniać mogłabym niestety bez końca. Skonfrontowanie sum kosztów twardych, miękkich i innych było – nie będę ukrywać – bolesne, ale też odświeżające. Dowiedziałam się o sobie dwóch rzeczy. Po pierwsze, że sporo wydaję na jedzenie na mieście i mandaty. O ile pierwsza pozycja znalazła swoje uzasadnienie, bo często łączyłam spotkania zawodowe z posiłkiem, zależało mi na ich regularności i co najważniejsze, lubiłam to, o tyle drugi wydatek był nonszalancją i zaniedbaniem. Drugą rzeczą było uświadomienie sobie, że za twardy koszt powinnam uznawać również wizyty lekarskie i wszystko, co się z nimi wiąże, czyli badania i lekarstwa. Czas analizowania wypadł akurat w okresie, w którym co miesiąc ktoś z naszej rodziny chorował i wymagał konsultacji specjalisty: okulista, dentysta, ortopeda, laryngolog, ginekolog. Do tego dzieci były małe i wymagały m.in. szczepień – korzystaliśmy z płatnych szczepionek i rozmaitych konsultacji. Miesięczny koszt tych atrakcji robił okrągłą sumkę, której nie brałam wcześniej pod uwagę, a powinnam była, żeby nie przeżywać finansowych skoków adrenaliny.

Każdy rok, kwartał i miesiąc mogą mieć inny rytm pod względem wydawania pieniędzy, ale ile razy można dać się zaskoczyć sytuacji? Urodziny partnera lub własne, rocznica ślubu czy poznania, Boże Narodzenie i mikołajki, Dzień Matki, Dzień Ojca, Dzień Dziecka, okres wakacyjny, majówka, początek roku szkolnego, termin zapłaty podatku dochodowego czy podatku od nieruchomości co roku mają tę samą datę! Tak samo jak w podobnym okresie wypadają ferie zimowe, Wielkanoc, czas wymiany opon letnich lub zimowych, termin spłaty ubezpieczenia mieszkania, płatność za domenę i/lub serwer itp. Dodatkowo trzeba wziąć pod uwagę nadciągające większe uroczystości, takie jak parapetówka brata, wieczór panieński i wesele przyjaciółki, chrzest siostrzeńca, setne urodziny babci, i w końcu własne plany związane z inwestycjami czy remontami. Te wszystkie rzeczy da się wcześniej przewidzieć i oszacować. Znając swoje twarde, miękkie i inne koszty, naniosłam je na kalendarz roczny, co w przypadku mojej freelancerskiej działalności okazało się bezcennym doświadczeniem. Pokazało mi bowiem, kiedy powinnam pracować więcej, a kiedy mogę sobie odpuścić. I teraz już wiem, że w styczniu wszyscy zaciskają pasa po świątecznym szaleństwie, dlatego w tym okresie nie ma zwykle zleceń. O ile zadbam wcześniej o finansowe bezpieczeństwo, mogę bezstresowo wyjechać wtedy na biegówki, polecieć na Księżyc czy po prostu zakopać się pod kołdrą. Tak samo jak wiem, że w moim przypadku lipiec to najbardziej wymagający miesiąc, bo przypada na niego dużo rodzinnych zobowiązań, dlatego w miesiącach poprzedzających zasuwam więcej niż zwykle. Więc gdy ktoś pyta mnie, jak odzyskałam kontrolę nad swoimi pieniędzmi, to odpowiadam, że po prostu to rozrysowałam.

Bożena Kowalkowska (Fot. Edyta Leszczak)

Analiza zarobków

No ale żeby w ogóle wydawać, najpierw trzeba zarabiać. W inaugurującym felietonie wspomniałam o tym, że był taki okres w moim życiu, kiedy bardzo dużo pracowałam, a na koncie miałam nieadekwatnie mało. Momentami nawet dramatycznie mało. Paradoks polegał na tym, że im więcej wysiłku wkładałam w pracę, tym mniej miałam siły i chęci na wydawanie tego, co zarobiłam. Ale bywało też tak, że wszystko, co zarabiałam, wydawałam na rachunki, czyli pracowałam w zasadzie tylko na koszta. Żeby wyjść z tego impasu, najpierw zrobiłam wszystko, o czym mowa wyżej, czyli poznałam swoje potrzeby, oczekiwania i ograniczenia. Następnie przyjrzałam się temu, ile, za co i kiedy wpływa na moje konto. Tym razem wzięłam na warsztat konto firmowe (tu dygresja: termin płatności na fakturze czy umowie rzadko bywa dotrzymany, więc łatwo o złudne wrażenie, kiedy na konto powinno w miesiącu w sumie wpłynąć X, a wpływa 0; i jeszcze – jeśli masz firmę, zawsze, ale to zawsze odejmuj od pieniędzy, które dostajesz, ok. 20 procent na podatek dochodowy; lepiej być mile zaskoczonym, gdy coś zostanie, niż odwrotnie). W kolejnym kroku rozrysowałam na miesięcznym arkuszu podjęte działania oraz realny czas poświęcony każdemu klientowi. Dysproporcji była cała masa. Klient A, który zżerał ponad połowę mojego czasu, notorycznie spóźniał się z wypłatą i był do tego arogancki, stanowił tylko 25 procent mojego przychodu. Klient B, który zajmował mi średnio jeden dzień w tygodniu, okazał się aż 40-procentowym wkładem całej sumy. Klienci C, D i E przychodzili falami, czyli zamiennie. Nietrudno chyba się domyślić, że darowałam sobie klienta A i więcej uwagi poświęciłam klientowi B i pozostałym. To był pierwszy krok do klarowania zasad, według których podejmowałam się zleceń. Albo prestiż, albo przyjemność, albo kasa. Projekt, którego miałam się podjąć, musiał spełniać przynajmniej jedno z tych kryteriów. Jeśli prestiż, to taki, z którego będę mogła mieć w przyszłości korzyści, niekoniecznie tylko materialne. Jeśli przyjemność, to znaczy, że biorę udział w czymś rozwijającym i ciekawym, że pracuję z miłymi i inspirującymi osobami. Jeśli kasa, to taka, która zabezpieczy mnie na dłuższy czas. Chociaż w przypadku kryterium finansowego okazałam się najmniej konsekwentna i zdarzały mi się propozycje za niezłe pieniądze, ale ich charakter albo zleceniodawca skutecznie mnie zniechęcali, bo ponad wszystko cenię sobie jednak dobrą atmosferę.

Z pieniędzmi jest trochę jak z czasem wolnym. Kiedy mam ich za mało, to się martwię, ale jak zdarzy się niespodziewana nadwyżka, to wpadam w lekkie odrętwienie. Nie jestem typem ciułacza, ale i nie mam wielkich potrzeb, bo zawsze wychodziłam z założenia, że pieniądze zarabiam po to, żeby być, a nie żeby mieć. A jeśli już coś z nich mieć, to głównie dla przyjemności, tu i teraz. Dlatego od ponad dwóch lat każdego miesiąca rezerwuję tę samą sumę tylko i wyłącznie na swoje przyjemności. Czasem chodzi o dwudniowy wyjazd z kimś bliskim, czasem o wymarzone biurko albo strój kąpielowy, a czasem o radość sprawiania przyjemności komuś innemu. Ta suma na stałe zagościła na mojej liście wydatków jako koszt twardy. Nie mam zamiaru z niego rezygnować.

*

Bożena Kowalkowska: absolwentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Była sekretarzem redakcji „Magazynu A4”, „Vice”, „Kikimora” oraz ostatniego wydania „Twojego Weekendu”, który zdobył nagrody na całym świecie, m.in. Grand Prix w Cannes w kategorii projektów zmieniających świat. Przez siedem lat była współwydawcą rocznika o polskich formach drukowanych – „Print Control”. Jako dziennikarka przeprowadza serię wywiadów z kobietami do portalu Gazeta.pl. Na co dzień zajmuje się organizacją czasu pracy i przestrzeni, pisze teksty i prowadzi warsztaty oraz wykłady poświęcone tworzeniu kalendarza i planowaniu. www.bozenakowalkowska.com

Bożena Kowalkowska
Proszę czekać..
Zamknij