Do wizyt na cmentarzu przyzwyczajona byłam od dziecka. Odbywały się zwykle jesienią, choć nie tylko. W okolicach 1 listopada bardziej uroczyście niż kiedykolwiek. I o to właśnie chodziło w tym zbiorowym świętowaniu.
Pamiętam łuny nad cmentarzami, kiedy wracaliśmy 1 listopada z Łodzi. Znaczyły miejsca pamięci. Tego dnia w Polsce wszyscy zajmowali się zbiorowym jej pielęgnowaniem. Tysiące, dziesiątki tysięcy ludzi przemieszczało się w dzień Wszystkich Świętych lub Dzień Zaduszny „na groby”, by dopełnić cmentarnego obrządku.
Z mamą i dziadkiem jeździłam do Otwocka, do babki Zofii Zmiałowskiej, która po latach okazała się babką Delą. Już w drodze odczuwałam dziwną niewygodę. Nie umiałam jej przeniknąć, ale nasilała się w miarę tej podróży. Nad jej grobem, kiedy tam w końcu dotarliśmy – najpierw podróż pociągiem, a potem długi marsz przez miasto i wzdłuż lasu – panowało milczenie. Żadnych rodzinnych opowieści, anegdot, zabawnych historyjek. Łez też nie. Cisza, w którą spowijali tę postać, najbliższą obojgu, matkę i żonę, była dla mnie długo tajemnicą. Jak ta wizyta, znak pamięci, którego nie rozumiałam.
W Łodzi było inaczej. Podniośle, ale też gwarnie i wspólnie. Babcia, jej mama, siostry i sąsiadki na tę okazję wyjmowały z szaf pelisy i karakuły, lisie kołnierze i królicze skórki, by uroczyście wyruszyć w stronę swoich ustrojonych grobów. Zamawiały wizyty u fryzjera, wyjmowały karminowe szminki i perfumy Być Może, trzymane na specjalne okazje. Kilka dni przedtem w roboczych ubraniach czyściły i glansowały, szorowały i dekorowały, by teraz dumnie kroczyć alejkami ku swoim zmarłym. Niemal promienne, wymieniały powitania i zatroskane spojrzenia. To także pamiętam, poza zapachem stearyny i naftaliny, solenną troskę. Było, jak mawiała babcia, jak się należy.
Pamiętam tę drogę spacerem z ulicy Perłowej w ostrym jesiennym słońcu. Dziś pokonuję ją w kwadrans, wtedy ciągnęła się długo. Zwykle było już zimno. Grobów kilka, z czasem jeszcze więcej. Puszyły się w donicach chryzantemy, żółte i rdzawe, białe lub w odcieniach fioletu, płonęły znicze, dużo zniczy, coraz większych, a ich wołanie szło wysoko, w stronę koron drzew i jeszcze wyżej. Światło wywoływało ciepło i wspomnienia. Trzymało nas razem.
Obserwowałam z podziwem starania moich krewnych dla „zmarłych”, nie bardzo rozumiejąc ich cel, a także tamtych nieobecność. Tak, jeździłam też z mamą na cmentarz w Otwocku, ale inaczej, jakby wstydliwie, ukradkiem. Las z osiedlami i dzielnicami grobów wyglądał podobnie, ale nie umiałam czytać ich historii. Jeszcze wtedy nie dotknęła mnie nieobecność. Inaczej było, kiedy odeszła babcia. Wtedy i grób, i droga ku niemu, wszystko stało się inne. To była jej trumna, jej ciało. Jej – jak mówili – miejsce ostatniego spoczynku.
Rosół, po powrocie z jej odwiedzin, smakował inaczej. Był obiad, musiał być, jak po dalekiej drodze, siadaliśmy zmęczeni do stołu. Nieśliśmy w sobie ciężki zapach świec, pomieszany z czymś jeszcze, z podszeptem ostateczności. Jeszcze nie pojmowałam, że babcia już nigdy nie przytuli swojej pierwszej wnuczki, nie pocieszy chałką z miodem, nie zrobi kompotu z gruszek i nie wytłumaczy, czym różni się maślak od sitarza i siniaka. Słowo „nigdy” pojawiło się wtedy w moim słowniku i zaczęło umacniać.
Jeździliśmy uparcie do Łodzi, co roku, bo chcieliśmy pamiętać. Bo tego wymagał obyczaj i sąsiedzi. Bo grób nie mógł być podczas tych kilkuświątecznych dni zaniedbany i ciemny. To byłoby jak obelga.
Zastanawiałam się, jak to jest, że człowiek po śmierci startuje w rankingu płonących światełek. Znaczony nimi za dobro lub zasługi, zapisany lub nie w cudzej pamięci. I później domagający się uwagi.
Potem doroślałam, dorastałam i dowiedziałam się więcej o śmierci i własnej do niej przynależności. Czyli o istnieniu żydowskich przodków i członków rodziny mamy. Że żydowscy i że moi, nie wiedziałam. Długo. A oni grobów nie mieli.
Pamiętanie ich z czasem weszło mi w krew. I nie wymagało podróży na cmentarz. Jeszcze zanim odbyłam bolesne pielgrzymki do Chełmna nad Nerem, Treblinki i Bełżca, zanim dokonałam na sobie gwałtu wyprawy do Oświęcimia, zaczęłam palić świece. W domu, każdego dnia. Za babkę Jecię i jej męża Henryka, za Madzię i Isia, za Salomeę i Bolka… Oswajałam się latami z ich nieistnieniem, z nieobecną obecnością. Żyłam z nimi i wśród nich, niekiedy zapominając, że winna im jestem odwiedziny na cmentarzu. Ale gdzie i na jakim? Jedyny grób babki Deli, zmarłej od przypadkowego odłamka pocisku pod koniec wojny, był na katolickiej metropolii w Otwocku. Przywoływałam ich zatem do życia każdego dnia. Uparcie. Jak umiałam. Gdziekolwiek byłam.
Paliłam świece, jak mnie uczono w dzieciństwie, zanim się dowiedziałam, że ich znakiem pamięci są kamienie. Kamienie są trwałe, niegdyś zabezpieczały miejsce pochówku przed dzikimi zwierzętami, a ponadto symbolizują budulec użyty do budowy świątyni jerozolimskiej. Więc zaczęłam zbierać po świecie kamienie, układać je na symbolicznych grobach. Skoro nie mają swoich, można ich czcić wszędzie. Nauczyłam się odmawiać kadisz. To nic, że potrzeba kilkorga mężczyzn, żeby osiągnął cel. Ale celem jest życie, a to jeszcze mi dane.
Połączyli się rodzinami we mnie, moi przodkowie, moi bliscy zmarli. Ci z katolickich cmentarzy, których wynosiła pod niebo łuna dziecinnej pamięci i światła, i ci, których upokorzono i zamilczano. Zaczęłam z upodobaniem włóczyć się po cmentarzach, w Lublinie, Sopocie i Paryżu, w Nowym Jorku, Madrycie, Legnicy, w Yvetot, Krakowie i Lizbonie. W hołdzie przynoszę im kwiaty, znicze lub kamyki, zależnie od nastroju. Ale jest jeszcze inny sposób ich zatrzymania – słowa. Czy nie są najtrwalsze?
Zastanawiam się, co wynika z naszego obrzędu w dzień Wszystkich Świętych, z zadusznych peregrynacji i wspominków? Jaką pełnią funkcję poza chwilami czułej współobecności? Czy nasi nieobecni zdołają znaleźć sobie miejsce wśród żywych, którym na karuzeli losu coraz trudniej spoglądać wstecz. I w siebie. Czas w niepowstrzymanym tempie odbiera nam bliskich. Bliskich w ziemskiej drodze, pomocnych, ważnych, twórczych. Bliskich, którzy znaczą nasze kręgi życia, kształtują je, by zostawić nas w końcu samych, bo na tym polega sztafeta pokoleń.
Twórcy pozwalają nam trzymać się ich dzieł, słów, nut, kreski szkicu lub barwy pejzażu. Inni skazani są na kruche pamiętanie, którego uczą nieliczni.
Bardzo dotkliwie odczuwam ich odchodzenie, przyjaciół i mistrzów, nauczycieli cnót wszelkich i człowieczych słabości. Przeszli przez moje życie, więc ich obecność odczuwam inaczej. I nieobecność. Mieli wpływ na to, kim jestem. Nie pozwolę, by o nich zapomniano, dopóki sama pamiętam.
I wracam do tych, którzy nie mają grobów. Bezdomni. Nie ci, którzy ulegli Zagładzie, ale tacy, których spalenie wynika z ich własnego wyboru. Jakby chcieli pozbawić się skorupy, która utrudni im dalszą wędrówkę. Decydują, by ich prochy rozsypać. Nad ukochanym morzem lub w górach, w lesie albo w ogrodzie przycmentarnym, który nazwano ogrodem pamięci. Wierzę, że dało im to poczucie upragnionej wolności. Nam utrudniło nieco dusz obcowanie.
Tymczasem noszę ich w sobie. Gdziekolwiek jestem.
Agata Tuszyńska – pisarka, poetka, reportażystka. Autorka biografii Isaaca Bashevisa Singera, Ireny Krzywickiej oraz Wiery Gran, a także osobistych „Rodzinnej historii lęku” i „Ćwiczeń z utraty”. W ostatnich latach wydała m.in.: „Oskarżona: Wiera Gran” (2010), „Narzeczona Schulza” (2015), „Jamnikarium” (2016), „Bagaż osobisty. Po Marcu” (2018), „Mama zawsze wraca” (2020), przeniesioną na scenę Muzeum POLIN, oraz „Ćwiczenia z utraty. Po 15 latach” (2021). W 2022 roku miały premierę jej „Żongler. Romain Gary” oraz tomik wierszy „Niesny”. W kwietniu 2023 roku, przy okazji 80. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim, nakładem wydawnictwa Osnova ukazała się „Czarna torebka”. – Bohaterką wszystkich moich książek jest PAMIĘĆ. Znikające światy i odchodzący ludzie. Zapisuję, żeby nie przestały istnieć. Wierzę w ocalającą moc słowa – mówi Agata Tuszyńska. Laureatka Nagrody Polskiego PEN Clubu im. Pruszyńskich za wybitne osiągnięcia w dziedzinie reportażu i literatury faktu. W 2015 roku została uhonorowana srebrnym medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” i francuskim Orderem Literatury i Sztuki. Jej książki przetłumaczono na kilkanaście języków. Od marca 2022 roku jest felietonistką Vogue.pl.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.