Znaleziono 0 artykułów
18.01.2020

Demontaż atrakcji. Psy 3

18.01.2020
Bogusław Linda (Fot. Bartosz Mrozowski)

Znacie ser, który składa się z samych dziur? „Psy 3”, czyli polski Bond. Nazywam się Franz. Franz Maurer – ta fraza już nie działa w dzisiejszej Polsce.

Długo miałam „Psy” za rzecz dla chłopców. Brudny język, przemoc, ideał męskiej przyjaźni. Co mogłam tu znaleźć dla siebie? Podobno Bogusia Lindę – największego przystojniaka polskiego kina. Niestety, nie zdobył mojego serca. Zbyt dobrze pamiętam piosenkę „I'm your man” Leonarda Cohena w jego wykonaniu. Nie dość, że słabym, to jeszcze skierowanym do osoby, której obdarzenie takim uczuciem wydaje się co najmniej niestosowne. Śpiewał ją w filmie „Sara” do dziewczyny, która była wtedy w moim wieku, czyli miała 16 lat. On zaś, tak samo jak w „Psach”, był sporo po czterdziestce. Film był fantazją o uwiedzeniu nieletniej przez trzy razy starszego mężczyznę po przejściach – byłego komandosa.

W „Psach”, ale i innych ówczesnych filmach, w roli amanta obsadzano byłego ubeka, policjanta, mafioza. Wszystkich tych okropnych facetów, którzy napawali mnie obrzydzeniem. To w jednym z nich miała zakochać się nieletnia Angela. Oczywiście, Franz był inny niż reszta, szlachetny, długo się do niej nie dobierał, choć bardzo mu się podobała. Lecz w końcu uległ pożądaniu czy też erotycznej zachęcie nastolatki, jak chcieliby to widzieć pożądliwy wujek czy sąsiad, którzy molestują znajome dziecko.

Bogusław Linda i Cezary Pazura (Fot. Bartosz Mrozowski)

W „Psach” Władysława Pasikowskiego i innych bandyckich filmach lat 90. bohaterami uczyniono rzeszę mężczyzn w średnim wieku, ciężko doświadczonych przez PRL, którzy nami – wtedy dorastającymi dziewczynami – chcieli poprawić sobie samopoczucie. Na ekranie oczywiście byli wspaniali. Ale w rzeczywistości? Śliniący się na widok krótkich spódniczek, rechoczący z dwuznacznej aluzji, puszczający żarty z seksualnym podtekstem – takich ich znałyśmy z prawdziwego życia. I miałyśmy na nich lecieć?

Tak mógł pomyśleć tylko jeden z nich, który nie widzi sam siebie: jak wygląda, jak się zachowuje. Czułam wtedy, że to zabawa starych facetów naszym kosztem, na którą uczy się nas przymykać oko. „Sara” to był taki polski „Leon zawodowiec”. Tyle że jego bohaterka ma 12 lat, gdy poznaje płatnego zabójcę i nawet jeśli są tu pedofilskie fantazje, to między bohaterami do niczego nie dochodzi. Inaczej niż w polskim kinie. Minęło ćwierć wieku, ale nic się tu nie zmienia.

Marcin Dorociński (Fot. Bartosz Mrozowski)

Minęły lata, „Psami” mówimy jak dialogami z „Pulp Fiction”. Obejrzałam je jeszcze raz. Uderzyło mnie, podobnie jak wielu innych widzów, że tamten świat, odstręczający mnie jako nastolatkę, odcisnął w tym filmie swój ślad, zwłaszcza polityczny. Począwszy od pomysłu, by umieścić akcję w szarej strefie – jedynej, gdzie można było czegoś dokonać i gdzie działali prawdziwi bohaterowie transformacji. Przez estetykę obrazu – nieudolnego, brudnego, a zarazem patetycznego, ckliwego. Podlaną jazzem Michała Lorenza jak kiełbasa z grilla jasnym piwem. Lepiej smakuje, wiadomo. Znaczący też był wybór postaci, niegdyś funkcjonariuszy nomenklatury, którzy poddani weryfikacji, okazują się mieć zbyt poważne dokonania w starym systemie (31 nagan Maurera, w tym dwie od rządu ZSRR), aby zostać w służbach. Jedni idą do policji, inni od razu zostają bandytami. Robią tak oczywiście dlatego, że Polska jest tak sku...a, że inaczej nie da się być porządnym człowiekiem. Trzeba samemu zaprowadzać sprawiedliwość.

Marcin Dorociński (Fot. Bartosz Mrozowski)

Żaden inny polski film, jak pierwsza część cyklu „Psów”, tak celnie nie oddaje ducha tamtych czasów. Piosenka „Janek Wiśniewski padł”, śpiewana przez esbeków wynoszących pijanego kolegę, staje się ich hymnem, a nie pomordowanych robotników z Grudnia '70. Rytuał palenia teczek – nowym symbolem polskiej historii, przewrotnie komentując wzniosłe kino Wajdy.

Pasikowski stał się kronikarzem transformacji. W drugiej części „Psów” miał ambicje pójść dalej – śledzić wojnę w Jugosławii i pokazać, jak nowa Polska oficjalnie pomaga, a nieoficjalnie angażuje się w ludobójstwo. Znów działa tu podwójna moralność, wyniesiona z reżimu, w której władzę wykorzystuje się do nielegalnych biznesów. Byle zarobić kasę. Po co jej tyle? Bo wszystko i każdego można kupić, na przykład dziewczynę z Jugosławii za skrzynkę whisky. „Psy 2” miały jeszcze bardziej szokować: opisami wyłupanych w piramidach oczu, leżących na półmiskach ku przestrodze. Albo nagraniem, gdzie Wolf (Artur Żmijewski) prezentuje przed kamerą dwie odcięte głowy, trzymane za włosy w obu rękach. To kadr, który tak samo jak pijany Kwaśniewski w Charkowie na stałe wszedł do kanonu polskiego memu.

Z trzeciej części „Psów”, niestety, nie będzie ani memów, ani hymnów, ani tym bardziej symboli. Zbyt przywykliśmy do obrazów przemocy czy rzutkich gangsterów, sypiących dowcipami jak z rękawa, żeby to zrobiło wrażenie. Owszem, technicznie film jest lepszy niż poprzednie, ale czy to kogoś pocieszy? Scenariusz trójki jest w dużym stopniu powtórzeniem drugiej części, czyli jej udoskonalonym technicznie remakiem. Po co? Co łączy obie części na tyle, by powtarzać dialogi i konkretne sceny, nie mam bladego pojęcia. Żeby Iwona Pawlak w roli Morawcowej powtórzyła swoje własne słowa?

Czy z tego filmu wejdą do mowy potocznej jakieś świetnie napisane teksty? „Burdel mi tu z fabryki robią” (o komisariacie). „Prowadzać się z psami to gorzej niż zoofilia” (o policjantach). A może: „Mieszkasz sam? Bo ja to u dziadków” (rzucone przez nieletnią na pierwszej randce). Nie wiem, czy scenarzysta włożył do filmu te powiedzonka z nadzieją na ich dalszy żywot, czy serio sądził, że zbudują świat na ekranie. Nie budują. Co gorsza, najbardziej kuriozalna scena złożona jest z samych powtórzeń frazy: „to nie jest wróbel”. Chodzi tu o nazwisko, powtarzane do granic absurdu. Słuchamy go w nagraniu z kamery przemysłowej, nie wierząc własnym uszom. Ma budzić grozę, bo to dowód przemocy, ale na sali kinowej słyszałam same śmiechy. W innych sama się śmiałam z głupoty tego, co widzę. Bohaterka ma zrobić wszystkim kawę, w kolejnym kadrze wszyscy piją herbatę. I mnóstwo innych takich kiksów. Znacie ser złożony z samych dziur? To scenariusz „Psów 3” Pasikowskiego.

Sebastian Fabijański (Fot. Bartosz Mrozowski)

Bohaterowie poprzednich części stali się ludźmi niesłychanie wymyślonymi. Cezary Pazura to, jak wiemy, policjant Morawiec, a teraz spalony na brąz prezes koła działkowców; Artur Żmijewski to, jak wiemy, handlarz bronią Wolf, a teraz głowa rodziny w słonecznym siedlisku. Angelę gra, w miejsce Agnieszki Jaskółki, Magda Szczerbowska-Wojnarowska. Jej funkcja jest podrzędna wobec męża i jego spraw, nic się tu nie zmienia. Podobnie nowa „nieletnia” grana przez Dominikę Walo. Niby pracuje jako ekspedientka, ale szuka męża tu albo w fabryce rajstop, gdyż marzy o zawodzie matki. Jedyny plus, że tym razem tę najbardziej zmitologizowaną postać w PasikowskiUniverse zagrała dorosła aktorka.

 

Nowe twarze w „Psach” obsadzone są po warunkach. Marcin Dorociński to duchowy następca Franza, czyli przystojny, szlachetny, samotny policjant. Sebastian Fabijański to przypakowany nerd w okularach, snajper z Afganistanu, co naprawia komputery, a strzela, gdy potrzeba. Jan Frycz to Panicz spuchnięty od wódki, lecz i tak piękniejszy niż Eryk Lubos, jego szef Spinaker. Panicz niegdyś był informatorem, a obecnie sprząta kible mafii.

Pasikowski nie pokusił o stworzenie nowych, oryginalnych złych bohaterów. W cyklu o Bondzie główny bohater zostaje taki sam, ale jego wrogowie to istne bestiarium. W „Psach” postaci są konglomeratem wielu innych znanych z polskiego kina. Przewijają się niemal wszystkie znane męskie twarze polskiego kina: Tomasz Schuchardt, Wojciech Zieliński, Edward Lubaszenko, Mirosław Baka, Arek Jakubik, Jacek Beler. Ktoś w ogóle został w domu? Chyba tylko Dawid Ogrodnik.

Bogusław Linda jako Franz nie zmienia się ani na jotę. Choć ćwierć wieku przesiedział w pierdlu i „jego kontakty są nieaktualne”, od razu rozpoznaje, kto jest wrogiem, kłamcą i komu przyp...ć. Linda gra go dokładnie tak samo, jak wcześniej. Niestety, zaczepny ton i półuśmieszek wydają się już autoparodią. Nie można być podstarzałym Franzem Maurerem w garniturze, z bronią, zachowującym się identycznie jak w 1992 r. w dzisiejszych czasach. Nie zmieniło go więzienie? Śmierć przyjaciół? Ich zdrady? Emigracja do Nowej Zelandii? Dobrze, że choć odebrano jego postaci wątek romansu z nieletnią (przekazano go Witowi, który jest w wieku Maurera z pierwszej części – widać pewne upodobania się nie zmieniają). Dzięki temu Franz zostaje tylko nieustraszonym kilerem oraz niezawodnym kumplem. Bo te dwie cechy Maurera były zawsze kluczowe. Prócz, rzecz jasna, umiejętności odpalania bryki drutem, która zawsze świetnie działa.

Zamiast polskim Bondem powinniśmy zwać go polskim Robin Hoodem, który wie, że państwo zawsze jest złe, niezależnie od tego, na jakim jest etapie transformacji. Że trzeba strzelać do policji, bo ta strzela do niewinnych ludzi. Że warto dogadać się ze zdrajcami i handlarzami broni w imię prawa i sprawiedliwości. Że walka toczy się między pokoleniami, bo młodzi upokarzają starych.

Szkoda, że Pasikowski nie zastanawia się, dokąd zaprowadziła nas transformacja. Nie konfrontuje Maurera z polityczną przeszłością. Za to na główną emocję swojego filmu wybiera poczucie bycia odrzuconym i przegranym. Celebruje żal nad straconym życiem. Reżyser mówi w wywiadach, że powinno się godnie odejść z tego świata, trzymając się zasad. Tymczasem swój film kręci ze skowytem. Niepogodzony z tym, że zmienił się świat, kino i widzowie. Jak to możliwe, że nie widzi Polski, która nas otacza? Gdy Franz wraca do Warszawy, kamera jedzie ze szczytu wieżowca w dół do szklanej wiaty metra drugiej linii, skąd wychodzą ciemnoskórzy przechodnie. To obraz sytuacji w kraju, jaki nosi w sobie Pasikowski? A może wojna paru kolesi z policją w opuszczonej fabryce na Woli, gdzie niemalże jeżdżą czołgi i strzelają armaty? Wiem, że nieopodal jest Muzeum Powstania Warszawskiego, ale do błahego tematu reżyser wytacza zbyt ciężką artylerię.

Nadzieję dla Franza widać tylko w męskiej przyjaźni. Pomiędzy Lindą a Pazurą od początku była przecież chemia. Może ten wątek mógłby ponieść film do przodu? Dwóch kumpli, a nawet i czterech, na wspólnej wyprawie za granice Schengen. Kupa broni w kradzionej furze, pościgi i strzelaniny na autostradzie. Jak w dobrym romansie – wyprawa bez kobiet, ryzyko, w epizodzie wątek gejowski utwierdzający zasady męskiej przyjaźni. Potrzebna też śmierć, ale tej w „Psach” pełno i nawet pokłosie grubiańskiego poczucia humoru też gdzieś tu dźwięczy.

Czy to pomysł na „Psy 4”? Najpierw trzeba się pozbyć dziewcząt-paprotek, o których reżyser mówi w „Gazecie Wyborczej”, że do osiągnięcia pełnoletniości są poplecznikami mężczyzn, a potem stają w walce płci po stronie kobiet, które, nie daj Boże, obronią swoje córki przed napaścią. A przecież do tego prawdziwy mężczyzna nie może dopuścić. Nic tak nie poprawia samopoczucia jak dziewczyna, którą biorą wciąż za twoją córkę. Przy nastolatce zwykły chłop wygląda jak heros. A przecież o nic więcej „Psom” nie chodzi.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij