Znaleziono 0 artykułów
07.05.2019

Fisz: Uciekam od nadmiaru bodźców

07.05.2019
 Fisz Emade Tworzywo (Fot. Bart Pogoda)

Wychowując dzieci, robisz dokładnie to, co cię kiedyś irytowało u twoich rodziców. Z muzyką jest tak samo. Nagrywam melodię, a potem słyszę, że przypomina trochę piosenki mojego ojca – śmieje się Bartosz „Fisz” Waglewski, opowiadając o muzycznym powinowactwie z Wojciechem Waglewskim. Z bratem Emade wydali właśnie płytę „Radar”, która domyka trylogię zapoczątkowaną przez „Mamuta” i „Drony”.

Dokąd prowadzi tytułowy „Radar”?

„Radar” to opowieść o tym, że kończąc 40 lat, cały czas jestem w drodze. Ale już tak nie pędzę. Wyłapuję rzeczy, które są dla mnie najistotniejsze. I nie chcę tego zmieniać. Cały czas mam energię, żeby „cisnąć jak z armaty”, jak śpiewam w tytułowej piosence. To dla mnie osobisty sukces, że jeszcze mi się chce. Ale boję się, co będzie, gdy skończę 50, a potem 60 lat.

Czy traktujesz „Radar” jako trzecią część całości – „Mamut, „Drony”, „Radar”?

Tak, wydaje mi się, że to trylogia. Przed „Mamutem” była płyta „Zwierzę bez nogi”. Wtedy czuliśmy, że już się żegnamy z tym, co nas na scenę wyniosło. A przy „Mamucie” wiedzieliśmy, że albo nastąpi nowe otwarcie, albo zmienimy zawód. „Radar”jest dopełnieniem tej trylogii, opartej mimo wszystko na hip-hopie i muzyce klubowej z lat 90. i brzmieniach z lat 80.

To najbardziej nostalgiczna, refleksyjna i intymna płyta z tych trzech.

Tak. To także płyta o powrotach, bo cenię sobie powroty do własnego domu po koncertach. Jest też o kontrastach. Dzieciom opowiadam o kolorowym otwartym świecie, do którego jestem przyzwyczajony. A ten współczesny jest do niego odwrócony plecami. Zalewają nas komercja, publicystyka, brutalna polityka, ogrom informacji. Czuję, że ktoś mi na siłę chce włączyć hamulec w samochodzie.

 Fisz Emade Tworzywo (Fot. Bart Pogoda)

Płyta rodziła się właśnie podczas podróży samochodem z Emade. Dlaczego dopiero teraz zdecydowałeś się na zrobienie prawa jazdy?

Świat jest dla mnie za bardzo przebodźcowany. Myślałem, że nie dam rady zdać prawa jazdy, tym bardziej że jestem leworęczny. Ale chciałem odciążyć żonę i trochę mnie korciło, żeby jednak siąść za kółkiem. Zdałem za pierwszym razem! Okazało się, że podczas jazdy jestem bardzo skoncentrowany, odpoczywam i mózg przestaje do mnie gadać. Jest w tym wręcz coś z medytacji. Z perspektywy samochodu inaczej obserwuję świat. Muzyka w samochodzie też brzmi inaczej. Zaskakujące rzeczy się podobają, współgrają z krajobrazem za szybą i chce się, żeby piosenki wybrzmiewały dłużej niż ten standard radiowy 3 minuty 20 sekund. Wcześniej znałem to doświadczenie tylko jako pasażer. Jeździłem dużo z Piotrkiem, który zaskakiwał mnie swoimi muzycznymi wyborami w samochodzie – Chrisem Reą czy Tanitą Tikaram. Nigdy przecież takiej muzyki nie słuchał. Zwrócił mi uwagę na ich brzmienie przy okazji pracy nad „Radarem”. Nasłuchaliśmy się też Blondie, Talking Heads i Kraftwerk. ZZ Top też jest takie bardzo samochodowe.

Co mają w sobie lata 80., że od lat inspirują artystów?

Nirvana i grunge lat 90. to było zaprzeczenie glamouru wcześniejszej dekady, więc wtedy byliśmy bardzo sceptycznie do tego nastawieni. Gdy w latach 90. pojawił się hip-hop, nagle uświadomiliśmy sobie, gdzie i kiedy po raz pierwszy usłyszeliśmy sampling. Ciekawy jestem, ile we współczesnej modzie na lata 80. wśród młodych zespołów jest ironii, ale niezaprzeczalnie ta moda trwa. Ja dzięki latom 80. odkryłem instrumenty klawiszowe. Te brzmienia to był kosmos. Płyta „My Life in the Bush of Ghosts” Davida Byrne’a i Briana Eno ma już prawie 40 lat! A to tam po raz pierwszy usłyszałem sampling i to, co jest dla mnie tak ważne w muzyce elektronicznej, czyli trans.

Słyszę na „Radarze” fascynujące tropy brzmieniowe, bo i wspomniane Talking Heads, i Peter Gabriel, afrobeat, Dwa Plus Jeden, i zimny synthpop, a nawet disco new romantic.

Piotrek nazbierał trochę instrumentów z tamtej epoki. Dla pokolenia mojego ojca punktem odniesienia był Jimi Hendrix. Lata 90. to trip-hop typu Portishead i muzyka house, a lata 80. to ważny okres dla muzyki elektronicznej, początki kultury klubowej. No ale na pewno dodałbym jeszcze do naszych tropów wspomniany Kraftwerk jako jedyny zespół oprócz Prince’a łączący lata 80. z hip-hopem. Miejscami też New Order, szczególnie ich pierwsza płyta, której brzmienie jest ponadczasowe.

 Fisz  (Fot. Bart Pogoda)

Mówisz o przebodźcowaniu. Jak sobie z tym nadmiarem bodźców radzisz?

Źle. Robię sobie odpoczynki od muzyki. Z ojcem prowadzę w Trójce audycję „Magiel Wagli”. Kiedyś wyszukiwanie płyt do grania było czymś intrygującym, dzisiaj jest tego tyle, że zaczynam odczuwać zmęczenie. Lubię wariatów, małe wytwórnie, które odkrywają np. afrykańskie disco z lat 70. czy electro łączone z muzyką kubańską i brazylijską. To mi zastępuje ten brak subkultur, o którym wspominałem. Na „Radarze” śpiewam o tym, jak próbuję od przebodźcowania uciec.

To „uprawianie nic” z piosenki „Wolne dni”?

Tak traktuję wyjazdy. Wyłączam telefon. I zajmuję się czymś zupełnie innym niż zwykle, np. paleniem ogniska w lesie. O tym, jak trudno jest uciec od rzeczywistości, opowiada utwór „Polityka”. Przed płytą „Mamut” myślałem, że pewne tematy można olać. Dziś wiem już, że mają ogromny wpływ na to, co dzieje się wokół mnie. I nie mogę być na to obojętny. Inaczej postrzegam już świat.

W piosence „Basen” słyszę twoje muzyczne powinowactwo z ojcem. To celowe?

To biologia, której się nie da uniknąć. „Basen” ma puls wręcz afrykański, co może się kojarzyć z VooVoo. Ale my nigdy nie będziemy akustyczni, folkowi i jazzowi – nasz świat to elektronika, bity. Oczywiście słyszę też podobieństwo do ojca, przede wszystkim do jego głosu z lat 90. To tak jak z wychowywaniem dzieci, robisz dokładnie to, co cię kiedyś irytowało u rodziców. Nagrywam melodię i potem słyszę, że to jest właśnie to, czego chciałem uniknąć (śmiech). Ale nie mam z tym problemu. Co ciekawe, nasza publiczność i VooVoo raczej się nie przenikają. Są rzeczy nieuniknione, punkty styczne, które nas do siebie zbliżają. W moim głosie czy eklektyzmie muzycznym, którego się nauczyłem tak naprawdę od ojca. Ale nie ma zagrożenia, że będzie tak jak z Ziggym Marleyem, gdy go słucham i już nie wiem, czy to Bob, czy Ziggy. Wywodzimy się z innych środowisk i to bardzo słychać w formie koncertów, w brzmieniu, ironii tekstowej. U nas jest mniej melodii, są trans, elektronika i opowieści, a VooVoo to konsekwentnie przez lata zespół przede wszystkim improwizujący.

A jak ci się podoba ostatnia płyta VooVoo?

Podoba mi się! Piotrek ją produkował, więc siłą rzeczy ją znam. A nawet znam ją za dobrze, bo czasami budzi mnie o szóstej rano, bo moje dzieci teraz na zmianę słuchają naszej płyty i VooVoo. Chciałem też zobaczyć ostatnio ojca na scenie. Ale tego samego dnia graliśmy w Palladium, a VooVoo w Stodole, więc się nie udało.

Właśnie, ruszyliście już w trasę koncertową. Jak publiczność odbiera wasz nowy materiał?

Granie nowego materiału na żywo to sprawdzian. Gdybyś mnie kiedyś zapytał, co wolę: nagrywanie płyt czy koncerty, odpowiedziałbym, że i to, i to. Teraz wybieram koncerty. Tym bardziej że od czasów „Mamuta” publiczności na koncertach mamy coraz więcej. Kończąc pracę nad „Radarem”, miałem przeczucie, że to będzie dobra płyta koncertowa. Jej specyficzne syntezatorowe brzmienie da się przełożyć na cały zespół. I to się udało. Byliśmy też stęsknieni za czymś nowym. „Drony” nas trochę wyeksploatowały. Miałem już problem z wychodzeniem na scenę i śpiewaniem po raz setny „Biegnij dalej sam”. Czekałem więc na coś, co spowoduje, że będę chciał znowu na nią wejść z uśmiechem. I to się właśnie teraz dzieje.

Emade Tworzywo (Fot. Bart Pogoda)

Kiedyś było nie do pomyślenia, żeby na jednym koncercie bawili się przedstawiciele różnych pokoleń. Czy was też przychodzą posłuchać dwudziesto- i czterdziestolatkowie?

Kiedyś miałem wrażenie, że mówię do ludzi w podobnym wieku, którzy mają podobne problemy. I wiedzą, czym jest środowisko hip-hopowe, w którym zaczynaliśmy. Od „Mamuta” to się wymieszało. Gdy po koncercie wychodzimy podpisywać płyty, w kolejkach widzimy całe rodziny z dziećmi. Są nawet panowie z siwymi kucykami, którzy pewnie wychowywali się na Hendriksie. I oczywiście młodzi ludzie, ale już po studiach. Poza tym od co najmniej 10 lat obserwuję, że na koncerty chodzi coraz więcej ludzi. Nie tylko na nasze. Tłumy walą na Organka czy Lao Che. Kiedyś oprócz rewolucji hip-hopowej w latach 90. nic się specjalnego nie działo. Nie było dla hip-hopu konkurencji. Teraz publiczność się zmieniła, nie ma już subkultur, no może oprócz hip-hopu właśnie. Chociaż polski hip-hop dzisiaj jest bardziej eklektycznym gatunkiem, chętniej wychodzącym ze swojego dość hermetycznego środowiska. Lubię muzykę rozrywkową, ale brakuje mi w niej współczesnej opowieści o świecie. Wszystko świetnie brzmi i jest znakomicie zaśpiewane, ale brakuje w tym człowieka.

Mam nieodparte wrażenie, że kiedyś piosenki bardziej się od siebie różniły. I potrafiły trwać dłużej niż trzy minuty. To też wyróżnia waszą płytę. Czuć, że wam się nie spieszy, dajecie sobie czas.

Też mam takie wrażenie. Współczesna muzyka to jeden wielki soundsystem, czego przykładem jest choćby LCD Soundsystem. Na ich ostatniej płycie jest wszystko: Talking Heads, Television, Ultravox, David Bowie. Granica między alternatywą a popem już się totalnie zatarła.

Czego słuchasz, jak nie odpoczywasz od muzyki?

Podoba mi się współczesna londyńska scena jazzowa, która ma punkową dynamikę. Zespół Sons of Kemet na ostatniej płycie świetnie połączył jazz z dubem. Także jego saksofonista Shabaka Hutchings z nową formacją The Comet is Coming. To drapieżne, wręcz freejazzowe granie, wspomagane bardzo ciekawą elektroniką. W tej muzyce dostrzegam też nowy pierwiastek w produkcji, którego wcześniej nie słyszałem. I to jest w sumie podobne do tego, co robimy z Piotrkiem. Używamy lat 80., ale brzmią one zupełnie inaczej.

Lubisz zamieszanie związane z promocją nowej płyty?

Muszę od tego odpoczywać. Chciałbym też, żeby mój brat Piotrek bardziej się udzielał, a ten się skubany schował za bębnami i produkcją. Mówi mi: „Zmiksowałem płytę, to teraz ty się męcz z wywiadami”. Każdy nasz album niesie ze sobą opowieść, więc nie bronię się przed narracją o tym, co się wokół niej zdarzyło. Poza tym aż tylu wywiadów nie dajemy. Widocznie nie jesteśmy tak interesujący. Niedawno z Google’a dostałem informację, że Taco Hemingway zgolił wąsy. Świat skupiony wyłącznie na muzyce ginie przytłoczony sensacyjnością współczesnej popkultury. A ja na pierdoły lajfstajlowe, np. newsa o tym, jak spędzamy z ojcem święta, po prostu nie mam ochoty.

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij