Znaleziono 0 artykułów
01.05.2020

Katarzyna Tusk: Prawdziwe szczęście nigdy nie jest łatwe

01.05.2020
Kasia rok temu została mamą (Fot. archiwum prywatne)

Jedna z pierwszych polskich blogerek, której MakeLifeEasier powstało dziewięć lat temu, jako jedna z nielicznych z sukcesem prowadzi własną markę – MLE Collection. Wierne klientki, ponad 360 tys. obserwatorów na Instagramie, mówią same za siebie. Katarzyna Tusk rzadko udziela wywiadów, dla nas zrobiła wyjątek. – Mój system pracy zmienił się tak naprawdę nie z powodu pandemii, a wcześniej, rok temu, gdy zostałam mamą. Moje życie zaczęło kręcić się wokół domu. Śmieję się, że w jakimś stopniu odnalazłam w sobie gen Matki Polki. Zafiksowałam się na rodzicielstwie. Bardzo się z tego cieszę, bo to jest bardzo pozytywna fiksacja – mówi.

Piszesz teraz na blogu o tym, jak nosić maseczkę, odkażać torbę na zakupy, stosować się do obowiązujących restrykcji. Ubierasz te treści w lifestyle’ową formę, ale one pozostają poważne. Rola influencerów ulega zmianie. Już nie wystarczy prezentować ładnych miejsc, ubrań i rzeczy. Coraz bardziej liczy się zaangażowanie społeczne – czy to w aktualną sytuację, kryzys klimatyczny czy prawa kobiet.

Influencerzy są różni. I dla każdego z nas jest miejsce. Ja zawsze chciałam pisać o stylu życia, ale głębiej. Mój blog i moje profile w mediach społecznościowych miały wnosić w życie moich obserwatorów coś więcej. Dawać rozrywkę, ale i zachęcać do refleksji. Dlatego mój sposób komunikacji niewiele zmienił się w czasie pandemii. Podążam drogą, którą sobie wcześniej wyznaczyłam. Co nie zmienia tego, że bycie influencerem polega na szybkim reagowaniu na sytuację. Nie mogę nie pisać o pandemii i nie mogę działać w oderwaniu od niej. Uważam, że trzeba o tym informować. A z drugiej strony, ludzie chcą o tym czytać. Win-win.

Minimalizm, racjonalizm, świadoma konsumpcja – te tematy zawsze były osią twojego bloga. Teraz to kierunek obrany przez wielu innych influencerów. Wtedy byłaś pionierką. I pozostałaś wierna swoim przekonaniom.

O wartościach, które zawsze były dla mnie najważniejsze, mówi się teraz więcej niż kiedykolwiek. Teraz rozumiemy, że to, czy jesteśmy szczęśliwi, zależy od tego, jak wygląda nasza codzienność. Nie od tego, czy wygramy w totolotka ani jakim samochodem jeździmy, ani jak często malujemy paznokcie. Kluczowe jest to, czy potrafimy cieszyć się z tego, że pijemy rano kawę z ulubionej filiżanki, czy potrafimy cieszyć się z tego, że nasi bliscy są zdrowi, czy potrafimy cieszyć się z najkrótszych choćby wypadów do lasu. Kiedyś trzeba było to sobie co jakiś czas uświadamiać i niektóre teksty na moim blogu miały być taką podprogową przypominajką. Dziś sytuacja się zmieniła – nikt już nie musi nas przekonywać, że świeże pieczywo w sobotni poranek, spokój i kilka godzin spędzonych z bliskimi na łonie natury to prawie wszystko, czego nam trzeba do szczęścia.

Wnętrze sopockiego mieszkania Kasi (Fot. archiwum prywatne)

Dzięki temu, że zawsze potrafiłaś cieszyć się małymi rzeczami, teraz jest ci łatwiej?

To procentuje, oczywiście. I to nie tylko w życiu prywatnym, lecz także zawodowym. Cieszę się, że w tej przedziwnej sytuacji mogę pozostać sobą – nie musiałam z dnia na dzień udawać kogoś, kto lubi piec ciasta i przebiera nogami na myśl o sadzeniu kwiatów i czytaniu esejów o fotografii, bo po prostu wcześniej też taka byłam. Formuła, która rządziła moim blogiem, pasuje do nowej rzeczywistości i to oczywiście spotyka się z zainteresowaniem nowych odbiorców. A pozostali influencerzy... no cóż muszą być elastyczni i odnaleźć się jakoś bez dalekich podróży, pokazów czy eventów. Ale taka już jest dola ludzi nie tylko z naszej branży – powinni umieć dostosowywać się do nowej sytuacji. Być jak kameleony. Gdy wypadną z obiegu, stracą popularność.

A jak zmieniły się wymagania twojej pracy?

Mój system pracy zmienił się tak naprawdę nie z powodu pandemii, a wcześniej, rok temu, gdy zostałam mamą. Moje życie zaczęło kręcić się wokół domu. Śmieję się, że w jakimś stopniu odnalazłam w sobie gen Matki Polki. Zafiksowałam się na rodzicielstwie. Bardzo się z tego cieszę, bo to jest pozytywna fiksacja. Nie mam zamiaru udawać, że moje życie wygląda tak jak kiedyś. Bo nie wygląda. I dobrze! Organizowanie pracy systematycznie, punkt po punkcie, na zmianę z opieką nad dzieckiem, weszło mi w krew już od narodzin córki. Ograniczenia związane z izolacją spowodowały, że moja asystentka, złota dziewczyna, nie przychodzi do pracy. Widujemy się na FaceTimie. Do tej pory Monika pomagała mi w zdjęciach na bloga i wielu mniej przyjemnych rzeczach związanych z prowadzeniem firmy. Teraz funkcję drugiego fotografa przejął mój mąż. Wcześniej za aparat chwytał tylko na wakacjach. Ale jako że normalnie pracuje, nasze sesje mogą powstawać tylko po południu albo w weekendy. Albo przygotowuję je sama. Wtedy jestem odpowiedzialna za wszystko – bycie za obiektywem i przed nim, stylizację, obróbkę.

Kasia podczas pracy zdalnej w czasie kwarantanny (Fot. archiwum prywatne)
Codzienne przyjemności to podstawa (Fot. archiwum prywatne)

Chyba jestem niepoprawną optymistką, bo podoba mi się to, jak jest teraz. Gdyby sytuacja wróciła do normy, wdrożyłabym wiele z doświadczeń kwarantanny do tej bardziej normalnej codzienności. Moje prawdziwe życie jeszcze silniej splotło się z blogowaniem. I tak jest łatwiej – dwie sfery nie funkcjonują dwutorowo, tylko wynikają jedna z drugiej. Tak zresztą powinno być, bo Makelifeeasier to bardzo osobisty projekt – nie może być oderwany od rzeczywistości, bo przestałby być wiarygodny.

Jak radzisz sobie z czysto technicznymi ograniczeniami? Chyba trudno wymyślić kolejną sesję w tym samym miejscu.

Każdy fotograf ci powie, że gdy za długo siedzi się w jednym miejscu, to nawet jeśli jest najpiękniejsze na świecie, zacznie mieć ograniczony potencjał. Wielki Robert Doisneau też od czasu do czasu wyrywał się przecież z Paryża, aby złapać oddech. A był to niewątpliwie bardzo kreatywny artysta. Wracając jednak na ziemię i do moich skromnych fotograficznych poczynań – nie tylko mój dom, lecz także moje miasto mają swoje ograniczenia. Wydaje mi się czasem, że sfotografowałam już w Trójmieście każdy murek, każdy fragment plaży, każdą kawiarnię. Teraz moje mieszkanie stało się głównym tłem i oczywiście bywa to nużące, ale zdjęcia mają być zawsze tylko ilustracją do tekstów, które piszę, tekst jest pierwszy, więc wiem, czego szukać w obiektywie i zawsze coś znajduję.

Cały czas mieszkasz w Sopocie. Nie myślałaś o przeprowadzce do Warszawy?

Nigdy! Kocham Trójmiasto. Nie chciałabym mieszkać nigdzie indziej. Moje możliwości zawodowe w stolicy wcale nie byłyby większe. Podoba mi się to, że mogę być trochę z dala od zgiełku.

Odkąd zostałaś mamą, także podczas takich wypraw, pokazujesz dziecko w mediach społecznościowych, ale bardzo dyskretnie. To świadoma decyzja?

Działam intuicyjnie. Nie ma tu żadnej filozofii i gdybym chciała się u siebie dopatrzeć twardych reguł, to chyba bym poległa.

Masz teraz więcej czasu? Z mojego doświadczenia wynika, że godzenie codziennej pracy z całodobową opieką nad dzieckiem sprawia, że nie mam, kiedy nadrobić zaległości serialowych…

W ogóle się nad tym nie zastanawiam. Wszystko po prostu płynie. Ale nie mogę powiedzieć, że żyję z dnia na dzień. To byłoby niemożliwe, przede wszystkim ze względu na pracę. Muszę mieć plan. Ale ja zawsze miałam takie skrzywienie – nie potrafię nie planować. W tej kwestii nic się nie zmieniło. W obecnej sytuacji inaczej jednak myślę o czasie wolnym. Właściwie nie nazwałabym go czasem wolnym, tylko organizowaniem życia domowego. Nie mamy tylu możliwości, co wcześniej. Do niedawna było oczywiste, że w weekend odwiedzamy rodziców i tam spędzamy większość soboty i niedzieli. Codziennie chodziłam na spacery. Kiedy wprowadzono zakaz, bardzo mi brakowało dłuższych przechadzek, wymykałam się tylko na chwilę z psem na smyczy i z dzieckiem w chuście. Na szczęście, mamy do dyspozycji mały ogródek i tam mogłam zafundować mojej córce chociaż małą odskocznię od czterech ścian. Praca w ogrodzie to niekończąca się historia, więc na kwarantannę jest, jak znalazł.

Francuskie tosty na śniadanie (Fot. archiwum prywatne)

Tu ogromna prośba do czytelników „Vogue'a” – mamy suszę na wielką skalę, więc warto wprowadzić drobne zmiany w prowadzeniu domu, aby wodę wykorzystywać na wiele sposobów. Ja na przykład do zlewu wstawiam dużą miskę i jeśli nie używam detergentów (choćby w trakcie mycia warzyw czy owoców), to całą zawartość miski wykorzystuję później do podlewania roślin. Warto też przemyśleć to, czy zamiast zielonego dywanu w ogrodzie, który wymaga hektolitrów wody, nie lepiej zasiać łąkę. No i nastawiać zmywarkę i pralkę dopiero, gdy są pełne.

A wracając do tematu: staram się w każdej chwili być aktywną – czy to z dzieckiem, czy w czasie pracy. Wszystko po to, żeby trzymać się w ryzach. W przeciwnym wypadku pod koniec dnia mogłoby się okazać, że od nicnierobienia jestem bardziej zmęczona niż po całym dniu pracy. Leniuchowanie wykańcza, czas wtedy przepływa przez palce.

A jak dzielisz czas pracy?

Dwie trzecie czasu poświęcam blogowi, jedną trzecią – MLE Collection. Blogowanie to przedsięwzięcie dla multitaskera. Musisz być jednoosobowym działem marketingu, który przewertuje oferty i zepnie budżet, spisze umowę, dopilnuje dostawy produktów, napisze artykuły (które teraz są jeszcze dłuższe niż wcześniej, bo widzę, że czytelniczki tego oczekują), zrobi zdjęcia, wypromuje wszystko w mediach społecznościowych, odpisze na komentarze. To wszystko na szczęście mogę robić zdalnie.

W pracy nad kolekcjami marki to nie jest już takie proste. W czasie kwarantanny w MLE Collection mierzymy się z wieloma wyzwaniami. Począwszy od tego, że tkaniny sprowadzamy najczęściej z Włoch, co teraz jest utrudnione. Szyjemy lokalnie, więc nasze szwalnie działają, ale nie możemy spotkać się w grupie, aby obejrzeć materiały czy nanieść poprawki na prototypy. Mimo to działamy dalej, bo moda na nikogo nie zaczeka. Przecież nie możemy sukienek na ramiączka pokazać w październiku. Jeśli teraz ich nie zaprojektujemy, nie uszyjemy i nie wystawimy na sprzedaż, przegapimy swoją szansę.

Dlaczego założyłaś własną markę? To naturalna konsekwencja blogowania? Miałaś dopracowaną strategię czy bazowałaś na intuicji?

I znowu odpowiem, że to po prostu płynie. Zaczynałyśmy ze wspólniczką ostrożnie. Z kilkoma rzeczami w kolekcji. Bez ambicji, że musi się udać. To miał być trochę eksperyment. Uczyłyśmy się na błędach. Do dzisiaj nie mamy żadnego zewnętrznego inwestora. Nie podkupowałyśmy też menedżera innej firmie.

Zaczęłyśmy od basiców, teraz można u nas kupić sukienki, okrycia, swetry, spodnie. Każdą rzecz nosimy wpierw same. Testujemy ją w różnych okolicznościach, a potem sprawdzamy, czy nadal chcemy nosić ją po praniu. Dopiero, gdy przekonamy się, że spełnia nasze wymagania, zamawiamy więcej egzemplarzy. Nie we wszystkich rzeczach chodzę na co dzień. To nie muszą być rzeczy wyłącznie z szafy Kasi Tusk. Ale nie ma też ubrań, których nigdy bym nie założyła. Kolekcje są spójne.

Sukienka Bendigo z MLE Collection (Fot. materiały prasowe) 

Kto nosi MLE Collection?

MLE Collection zapracowało sobie na wierne grono klientek. I to naprawdę zaangażowanych i kupujących u nas regularnie. Rezygnują z innych marek, żeby zainwestować w nasze rzeczy. Podczas gdy posty wielu marek komentuje kilka osób, u nas na Instagramie trwa żywa dyskusja dziesiątek klientek o każdym szczególe. Są bardzo świadome tego, jak wygląda produkcja ubrań. Mają wiedzę i opinie, chociażby w kwestii składu. Są równie wymagające co do kroju. Każdy błąd zostałby nam wytknięty. Jestem wdzięczna klientkom, bo z sezonu na sezon dzięki nim nasze projekty są coraz lepsze.

One dają nam feedback, a my dbamy o nie. Dajemy na produkty najwyższej jakości najniższą możliwą marżę, tak, by znały realną wartość ubrania. Staramy się mieć ceny zbliżone do COS albo Massimo Dutti. Przyznaję, że to jest balansowanie na krawędzi rentowności, bo szyjemy wyłącznie w Polsce i chociaż wychodzi znacznie drożej, nigdy tego nie zmienimy. Nie chodzi nam o zbicie szybkiej fortuny, nawet jeśli wiemy, jak to zrobić. To żadna tajemnica w branży, że poza Unią Europejską można bardzo szybko, sprawnie i tanio wyprodukować ubrania z marnych materiałów, które wpisują się w jednosezonowe trendy i zarobić na tym krocie, zwłaszcza jeśli ma się marketingowy potencjał w postaci poczytnego bloga.

Mam jednak zbyt wiele szacunku do moich czytelniczek, aby fundować im coś sprzecznego z moimi zasadami. Wolę powoli budować potencjał marki, której naprawdę można zaufać. Na przykład teraz, rozmawiając z tobą, mam na sobie sweter z najwyższej jakości wełny merynosowej, który sprzedawałyśmy dwa lata temu. Wygląda jak nowy, chociaż przeszedł już sporo. Nie wyszedł z mody, bo nigdy za nią nie gonimy. Dwie moje koleżanki upominają się o ten egzemplarz, jeśli kiedyś mi się opatrzy. Wyłącznie takie rzeczy chcę tworzyć. Ubrania mają służyć swoim właścicielom i cieszyć aż do zdarcia.

Mamy też zacięcie ekologiczne – dawno zrezygnowałyśmy z plastiku. Najważniejsza jest jakość. Wiele kobiet obowiązuje dress code. W naszych eleganckich sukienkach chodzą nawet kilka razy w tygodniu. Tym bardziej musimy dbać o to, żeby wyglądały dobrze na długo.

Sukienka z MLE Collection (Fot. materiały prasowe) 

Firmę odzieżową prowadzisz ze wspólniczką i dobrą koleżanką. To wyzwanie?

Nigdy się z Asią nie pokłóciłyśmy. Przez lata należała do grona moich najbliższych koleżanek. Jest niesamowicie subtelną dziewczyną, której dobry gust zawsze podziwiałam. Dobrze się dobrałyśmy. Ja jestem bardziej ekstrawertyczna i ekscentryczna, ona – łagodna. Zawsze jesteśmy wobec siebie szczere. I potrafimy powiedzieć sobie, że coś nie działa. Myślimy trochę inaczej, ale działamy wspólnie.

Otaczam się w pracy wyłącznie kobietami. Z chęci wsparcia? Nie, bo kobiety wcale nie potrzebują specjalnego traktowania. One są po prostu świetnymi pracownikami. Bronią się swoimi umiejętnościami – jako profesjonalistki, a nie kobiety.

Czego najbardziej ci brakuje podczas kwarantanny?

Bardzo tęsknię za bliskimi. Mój tata od wielu tygodni nie może wrócić z Brukseli do Polski. Jest tam zupełnie sam, nie licząc oczywiście współpracowników. Mama co prawda mieszka dwa kilometry ode mnie, ale widujemy się na dystans – ja staję w ogrodzie, a ona w oknie. I tak rozmawiamy. Dopiero teraz widzę, jak bardzo ułatwiało mi życie to, że pomagała mi w opiece nad córką. Chociaż większość czasu spędza z tatą za granicą, miałyśmy ustalone, że pięć dni w miesiącu, kiedy wraca do Polski, pomaga mi, jak może. Teraz widzę, że to były bardzo cenne godziny. Brak kontaktu z ludźmi to jest niewątpliwa strata. Ale mimo tęsknoty, nie spotykam się ani z rodzicami, ani z nikim starszym. Na pewno nie narażałabym nikogo, kto jest w grupie ryzyka. Trzymam się tego bardzo mocno od samego początku. Może wybrałabym się z koleżanką na spacer, w odpowiedniej odległości, oczywiście w masce i rękawiczkach. Ale jeszcze tego nie zrobiłam.

Kasia na ukochanej plaży w gdyńskim Orłowie (Fot. archiwum prywatne)

Na kwarantannie wciąż elegancko się ubierasz, malujesz, czeszesz. Skąd znajdujesz na to siłę?

W jednym z moich ostatnich artykułów pisałam, dlaczego warto się w tej kwestii dyscyplinować. W ten sposób możemy chociaż trochę oszukać rzeczywistość. Bez względu na okoliczności, zawsze warto pielęgnować tę pozytywną, niezbędną do normalnego funkcjonowania rutynę.

A jakie reakcje wywołały twoje posty o maseczce?

Kilka tygodni temu wszyscy bardzo się baliśmy tej sytuacji, więc nikt mi nie napisał, że reaguję nadmiarowo. Na początku dochodzą do głosu emocje, próbujemy się zabezpieczyć przed tym, co nieznane. Nasz umysł zawsze znajdzie jednak sposób, abyśmy to napięcie jakoś złagodzili. Czasem jest to akceptacja nowych zasad i stosowanie się do owych rygorów, a czasem wyparcie. Im bardziej jesteśmy zmęczeni tą sytuacją, tym bardziej mamy ochotę bagatelizować niebezpieczeństwo. Dziś ciężko jednoznacznie ustalić, które zabezpieczenia są racjonalne, niespójność informacji skłania do omijania zakazów. Tym samym tłumaczymy sobie, dlaczego sami tak nie robimy. Chcielibyśmy już wrócić do normalności. A końca nie widać. Tym ważniejsza jest rola szeroko pojętej grupy osób, która ma wpływ na opinię publiczną – powinniśmy pokazywać, że życie w kwarantannie w dalszym ciągu może być przyjemne, przy jednoczesnym dbaniu o bezpieczeństwo innych. Powinniśmy brać odpowiedzialność za przekaz, który rozpowszechniamy i bazować na faktach, źródłach, opiniach ekspertów. Dziennikarze przeważnie wiedzą, jak przygotować rzetelny tekst. Influencerzy mają często większy wpływ na odbiorców, ale niektórym brak odpowiednich narzędzi do selekcjonowania informacji.

Nigdy nie bywasz zmęczona, godząc tak wiele obowiązków?

Na początku macierzyństwa najtrudniej było mi nauczyć się odrywania myśli od tego, co akurat robię, a potem szybkiego powrotu, już z bluzką pobrudzoną kaszką albo z misiem w dłoni. Gdy tylko się wkręcałam w temat, siłą rzeczy byłam z rytmu wybijana. W pierwszych tygodniach każdą drzemkę i każdą godzinę, gdy mąż zabierał córkę na spacer, wykorzystywałam wyłącznie na pracę. Wyciskałam minuty jak cytrynę. I myślałam sobie, co ja właściwie robiłam, zanim zostałam mamą? Przecież dopiero teraz osiągnęłam maksymalną efektywność. Poza tym prowadzę już bloga dziewięć lat, więc nabrałam wprawy. Dużo rzeczy robię niemal automatycznie.

Nigdy nie narzekasz?

Nie mam co narzekać, bo codzienność matki to dla mnie radosny odlot. Dziecko było przez nas tak upragnione, że nic nie jest mi w stanie popsuć samopoczucia. Nic nie przysłania tej mojej radosnej głupawki. Jeszcze nie potrzebuję czasu dla siebie. Jeszcze nie muszę wyrwać się z domu, żeby pobyć sama. Z mojego punktu widzenia jest fajniej, co wcale nie oznacza, że łatwiej. Ale prawdziwe szczęście nigdy nie jest łatwe.   

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij