Znaleziono 0 artykułów
23.02.2024

Książka „Kamienie musiały polecieć” odkrywa bolesną historię Podlasia

23.02.2024
(Fot. Getty Images)

To opowieść dotycząca przeszłości nieodległej, ale dziś nieomawianej albo omawianej zbyt rzadko. Aneta Prymaka-Oniszk z empatią, czułością, rozwagą opisuje historię białorusko-prawosławnej społeczności w północno-wschodniej Polsce. Przywołuje mechanizmy spychania na margines, wykluczania, pomijania. A jednocześnie dzieli się długą skrywaną tajemnicą.

„Pierwszy raz przyszli tydzień po zabiciu Aleksandra, może trochę później. Była noc, znowu otoczyli dom i walili w drzwi i okna, by natychmiast otwierać, bo zaczną strzelać. Gdy tylko Alutka uchyliła drzwi, kazali pogasić lampy. Byli w mundurach i mówili o sobie »wojsko polskie«, a może »partyzanci«, »Armia Krajowa« czy »leśni«; przychodzili potem wiele razy i zwykle używali którejś z tych nazw. Mieli latarki, świecili domownikom w oczy i oślepiali ich tak, że ci nie widzieli twarzy przybyszów. Wymachiwali bronią i krzyczeli. W głowie Ludy pulsowała myśl, że wszystkich ich pozabijają, jak papę.

Zagonili Kuryłów do kuchni. Dzieci w łóżkach pobudziły się i płakały. Ola wzięła więc na ręce maleńką Kławdzię, a Alutka Sławka, Luda, wtuliła się w matkę. Stłoczyli ich ciasno w kącie, twarzami do ściany. Jeden celował do nich, nie pozwalając się odwracać ani zerkać przez ramię, pozostali chodzili po całym domu, otwierali szafy i kufry, wyrzucali z nich zawartość i brali, co im się podobało. Szli do składówki, wspinali się na strych. Czasem kazali Oli dać mięciutkie białe worki, które kiedyś tkało się specjalnie do młyna na mąkę, i ładowali w nie łupy. Potem nosili to za plecami kobiet i kładli na fury, które podjeżdżały pod same drzwi ich domu. Gdy Ola lub Alutka próbowały odwrócić głowę, czuły pod żebrem lufę karabinu i słyszały, że mają patrzeć w ścianę. (…)

Potem przychodzili już ciągle: któż by zliczył, ile razy. Bywało, że co noc dobijali się do drzwi”.

Aneta Prymaka-Oniszk nie posłuchała krewnych i sąsiadów. Rozdrapała stare rany, by zrozumieć, dlaczego jej dziadek Aleksander z Łosośny został zastrzelony w swoim domu na oczach matki, żony i dzieci w maju 1945 r. Przez „bandę” – jak podczas świąt opowiadali krewni ściszonym głosem, gdy byli w swoim gronie u siebie, tuż przy granicy, w powiecie sokólskim. Dlaczego? Bo modlił się w cerkwi? Bo był dobrym gospodarzem i budził okoliczny szacunek? Że jego rodzina żyła na tych ziemiach od pokoleń? Jakoś trudno to zabójstwo nazwać „politycznym”.

Pamiętam warszawskie spotkanie z Marcinem Kąckim, gdy wydał reportaż „Białystok. Biała siła, czarna pamięć” – wspomnieniem z tego spotkania Prymaka-Oniszk otwiera swoją książkę „Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia”. Pamiętam, gdy siedząca kilka rzędów przede mną kobieta wstała i powiedziała, że Kącki, wspominając mord na czwórce mieszkańców kolonii Łosośna, napisał o jej dziadku Aleksandrze właśnie. Tą kobietą była Aneta Prymaka-Oniszk. „Próbowałam wytłumaczyć, dlaczego ta przypadkowa wzmianka o dziadku Aleksandrze tak mną wstrząsnęła: że autor z polskiej większości, a nie od nas, że książkę wydało duże ogólnopolskie wydawnictwo, podczas gdy nasze historie jak dotąd publikowały co najwyżej czasopisma dla mniejszości białoruskiej. Najlepiej cyrylicą, by nikt poza nami tego nie przeczytał” – pisze autorka we wstępie.

Niedługo potem to samo duże ogólnopolskie wydawnictwo Czarne wydało reportaż Anety Prymaki-Oniszk „Bieżeństwo 1915. Zapomniani uchodźcy”, który zdobył kilka ważnych nagród i wiele nominacji do innych. I to była fascynująca lektura, autorka odkrywała przed nami nieznaną historię – nikt wcześniej nie zrobił tego w formie innej niż naukowa. Ale, według mnie, książka, którą dziś dostajemy, razi dziesięć razy większą mocą. To opowieść rodzinna, ale z bliskiej przeszłości, której można niemal dotknąć, poczuć ją. Jednak trudno czytać tę książkę tylko jako taką historię. Bo Prymaka-Oniszk przez pryzmat swojej rodziny odsłania przed nami, którzy są tą polską większością, historię mniejszości nazywaną w jej stronach długo Ruskimi, zamieszkującej wschodnie ziemie naszego wspólnego kraju, historię Podlasia, której do dziś nie uczy się w szkołach. Robi to z wielką dokładnością – w końcu kilka dobrych lat spędziła z nosem w dokumentach, archiwach, a także słuchając tych, którzy pamiętają, byli świadkami – ale też z czułością osoby, która decyduje się podzielić długą skrywaną tajemnicą.

Zaczyna od wspomnień z własnego dzieciństwa, od pierwszych zderzeń z katolickimi koleżankami i kolegami, od tego, co słyszała w szkole, i tego, czego dowiadywała się w domu. Od języka, którym porozumiewała się z bliskimi, i tego, na który automatycznie przestawiała się w szkole. Od wytykania różnic, spychania na margines w sposób niby niewidzialny – przywołując tu mechanizmy przemocy symbolicznej opisane przez francuskiego uczonego Pierre’a Bourdieu. Przyznaje, jak z czasem coraz szerzej otwierała oczy i coraz więcej widziała, i chciała dowiedzieć się więcej, by pojąć.

Po lekturze książki Prymaki-Oniszk przychodzi mi do głowy sparafrazować powiedzenie „cudze chwalicie, a swojego nie znacie” w odniesieniu do takich osób jak ja, choćby więc warszawiaków czy mieszkańców innych dużych miast – cudze poznajecie, świat zwiedzacie, a nie chcecie wiedzieć nic o swoich ziomkach – sąsiadach z wiosek oddalonych o 200 km z hakiem na wschód od stolicy. Nie sądzę jednak, żeby to brało się z braku ciekawości. Ale raczej z lęku o utratę naszych mitów. Jednak uciekać nie da się w nieskończoność. A Aneta Prymaka-Oniszk opowiada swoją historię tak, byśmy ją chcieli czytać. Choć nie obiecuje, że jest ona łatwa i przyjemna.

(Fot. materiały prasowe)

„Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia”, Aneta Prymaka-Oniszk, Wydawnictwo Czarne

Maria Fredro-Smoleńska
Proszę czekać..
Zamknij