Znaleziono 0 artykułów
15.04.2019

Styl Los Angeles: luz i luksus

15.04.2019
Kendall Jenner i Gigi Hadid na ulicy w Los Angeles (Fot. Bauer-Griffin/GC Images)

Miasto odpowiedzialne z jednej strony za loungewear, athleisure i streetwear, a z drugiej za fascynację hollywoodzkim glamourem to idealne miejsce na zakupy. Fashion trucki, targi vintage i second handy towarzyszą tu najbardziej luksusowym butikom z ubraniami Balenciagi, Givenchy i Gucci. W zorientowanym na indywidualność Los Angeles liczy się unikatowość, o czym dają się przekonać nie tylko celebryci i influencerzy, ale także wielcy projektanci, którzy kalifornijski raj obrali sobie za dom – Tom Ford, Hedi Slimane czy Nicholas Kirkwood.

„Los Angeles to piąta stolica mody” – ogłosił triumfalnie „Business of Fashion”. Ten portal-instytucja nie rzuca słów na wiatr, więc gdy uznał, że LA staje się „niezbędne globalnemu biznesowi odzieżowemu”, branża odetchnęła z ulgą. Zakładając tu markę, nie wypada się ze światowej czołówki. Los Angeles to bowiem dla interesów – nie tylko zresztą związanych z modą – miasto wprost wymarzone. Po pierwsze, mieszkają tu najbogatsi i najsławniejsi, co daje zysk i rozgłos. Po drugie, miasto oferuje rzecz nieosiągalną w Paryżu czy Nowym Jorku: niskie koszty operacyjne i czynsze. Po trzecie zaś, gwarantuje wysoki standard życia i jego relatywnie niespieszne tempo, atrakcyjne położenie i pogodę jakże odmienną od tej w pozostałych stolicach mody. Do niedawna jednak 18-milionowe, jeśli liczyć cały obszar miejski, Los Angeles postrzegane było jako prowincja.

Sklep vintage przy Melrose Avenue (Fot. Carol M. Highsmith/Buyenlarge/Getty Images)

Co się zmieniło? W awansie do czołówki pomogli mu słynni projektanci, którzy tu zamieszkali. Tom Ford założył oddział kierujący damską linią jego marki. Hedi Slimane zdalnie szefuje stąd paryskiemu Céline, a Jeremy Scott włoskiemu Moschino. Lokalsem stała się Tamara Mellon, projektantka butów, niegdyś współzałożycielka Jimmy’ego Choo. Dołączyli do niej Eddie Borgo, kreator biżuterii, oraz luksusowy szewc Nicholas Kirkwood. „Business of Fashion” spekuluje, że do tej śmietanki doszlusuje wkrótce Natacha Ramsay-Levi, projektantka Chloé. Ponoć jej szefostwo szuka tu miejsca na biura.

Tyle jeśli chodzi o przyjezdnych, bo Miasto Aniołów to przecież matecznik wielu popularnych marek, głównie dżinsowych, a ci, którzy tu nie mieszkają i nie pracują, starają się urządzać pokazy, by wspomnieć chociażby o Tommym Hilfigerze, Burberry czy – w pobliskim Palm Springs – Louis Vuitton. Los Angeles ma też własne targi i tygodnie mody – od tych tradycyjnych po specjalistyczne. Dla przykładu, w tym roku zainaugurowano vegan fashion week, w którym udział wzięły 54 wegańskie marki, niektóre całkiem już znane, takie jak Rebecca Mink, projektująca m.in. dla Miley Cyrus. Odbył się też equality fashion week, czyli tydzień mody środowisk LGBTQ+.

Bella Hadid na ulicy w Los Angeles (Fot. BG012/Bauer-Griffin/GC Images)

Imponujące, jak na miasto stereotypowo kojarzone z medycyną estetyczną, kultem młodości, sztucznością, eksponującymi (oczywiście powiększony) biust sukienkami koktajlowymi i ogólnie z kiepskim gustem. Ale to opinie krzywdzące, jak wszystkie obiegowe zresztą. Los Angeles ma swój własny oryginalny styl. Jaki? To spora doza luzu, elementy stroju formalnego zmieszane ze sportowym oraz klimaty vintage, rock’n’rolla i, jak przystało na miasto położone w pobliżu oceanu, surferskie. Owszem, jak zauważa największy amerykański dziennik „USA Today”, wielu mieszkańców spotkanych w osiedlowym spożywczaku wygląda tak, jakby trafili tu prosto z wybiegu. Jednocześnie panuje jednak wolność. Ubierasz się tak jak chcesz, co nie wyklucza wszelkich ekstrawagancji. Jest więc eklektycznie. – To, jak zestawiają ubrania, nie jest szykowne, za to inspirujące – uznał w rozmowie z Hamishem Bowlesem w „Vogue’u” Alessandro Michele, dyrektor artystyczny Gucci.

Jak zatem się ubrać, by wyglądać jak prawdziwy Angeleno? „InStyle” uważa, że należy stylizować się tu dokładnie odwrotnie, niż uczyniłoby się to w Nowym Jorku. Zdaniem magazynu te miasta to bowiem dwie skrajności: LA jest beztroskie i się nie puszy, „jego znakiem rozpoznawczym są sukienki w stylu boho, legginsy i mnóstwo sneakersów”. „Condé Nast Traveller” radzi czytelniczkom, by nie przywiązywały szczególnej wagi do temperatur, i nawet gdy pogoda pozwala na chodzenie w samym T-shircie, „nie zaszkodzi założyć doń lekkiego szalika dla szyku”. Inaczej wezmą cię tu za turystkę. Nie powinnaś też nosić, zdaniem redaktorek, spodenek capri i butów do biegania, jeśli nie wybierasz się na jogging. A styl sportowy jest dopuszczalny, o ile jest „obcisły, czysty i relatywnie nowy”. „USA Today” radzi z kolei, by zrezygnować z casualowych ciuchów i założyć coś wystawniejszego, wybierając się na Rodeo Drive, raju zakupowego dla najzamożniejszych. „W LA rozmiar ubrań służy podkreśleniu pewności siebie”, poucza dziennik. Dosadniej ujmuje to Cintra Wilson. W zbiorze esejów „Fear and Clothing. Unbuckling American Style” (czyli „Lęk i ubrania. Rozbierając amerykański styl”) konstatuje, że w LA, by się upewnić, czy jest się dobrze ubranym, trzeba zadać sobie pytanie: „how fuckable do I look?” (w dyplomatycznym tłumaczeniu: „czy wzbudzam pożądanie?”). Ale Wilson ma do kalifornijskiej metropolii spory dystans, podobnie jak do całej reszty zabawnie i zjadliwie opisanej przez nią w książce Ameryki. Jej zdaniem przeczulone na punkcie swojego wyglądu mieszkanki LA nie bez powodu spędzają długie godziny na fitnessie. W każdej chwili gotowe są zapakować się do kartonu, zakleić go woskiem z depilacji własnych nóg i samodzielnie nadać jako przesyłkę dla bogatego męża czy (względnie: czyli) sponsora.

Alessandra Ambrosio na ulicy w Los Angeles (Fot. Getty Images)
Hailey Baldwin na ulicy w Los Angeles (Fot. SMXRF/Star Max/GC Images)

A jak ten mąż z LA, względnie sponsor, wygląda? W artykule o wiele mówiącym tytule „Jak Los Angeles zmieniło sposób ubierania się mężczyzn” publicyści „Wall Street Journal” przyznają, że do niedawna męski styl był krzykliwy, upstrzony logo i „naładowany trupimi czaszkami niczym piracki statek”. Miasto przyciąga jednak teraz ludzi twórczych, którzy nie chodzą do pracy w garniturze, lecz promują „kreatywny casual”. Mile widziane są koszule w nadruki i pastele ze wskazaniem na cytrynowy i różowy. Ale można też się nosić całkiem na biało, choćby jak Kanye West. Zwłaszcza że idealna biel T-shirtu czy koszuli w połączeniu z resztą off white ładnie błyszczy w słońcu i eksponuje tatuaże. Dobrze też jest pokazać się w zamszowej kurtce i kapeluszu. Do tego „drogie niebieskie dżinsy i okazały pasek”. Ot, reminiscencje stylu kowbojskiego. No i dużo rock’n’rolla, jak na miasto z ogromną społecznością rockmenów, tak lokalnych, jak przyjezdnych (patrz: choćby Alex Turner z Arctic Monkeys) przystało. Zatem wąskie dżinsy, bandanki, zamszowe sztyblety, ramoneski i, oczywiście, czerń.

Los Angeles, jak każda modowa metropolia, ma swoje fenomeny. Pierwszy to moda vintage. Richard Halverson prowadzący Pickpocket Vintage, Mike Hodis z Runabout Goods czy Tommy Abbott z Tommy's Good Stuff to lokalni półbogowie – ikony mody vintage, celebryci i szanowani znawcy w jednym. Jet Rag w West Hollywood, słynący z niedzielnych wyprzedaży za dolara, czy SquaresVille w luksusowej dzielnicy Los Feliz od lat 90. są niemal symbolami miasta, podobnie jak LILY et Cie, szczycący się ofertą ponad pół miliona ubrań vintage. To tu w 2009 roku Penélope Cruz kupiła słynną suknię Balmain z lat 50., w której pojawiła się na rozdaniu Oscarów. Do tego odbywające się raz w miesiącu targi staroci Rose Bowl Flea Market na stadionie w Pasadenie, przyciągające z całego świata tysiące fanów retro, z gwiazdami show-biznesu włącznie. Znajdziesz tu modę z każdej dekady. Ubrania robocze, ramoneski czy choćby zoot suit: wymyślony już w latach 40. w Los Angeles i chętnie wówczas noszony przez gangi garnitur z szerokimi nogawkami i marynarką z efektownymi poduszkami na ramionach. Skąd oszałamiająca popularność vintage właśnie tutaj? Cóż, po pierwsze, w mieście tak zorientowanym na kariery i indywidualność liczy się unikatowość. Jedyne w swoim rodzaju używane ubrania całkowicie się w jej definicję wpisują. Po drugie, czuć tu wyraźną tęsknotę za dawnymi czasami: do glamouru lat 20., do gwiazd kina – od tego niemego po superherosów, takich jak James Dean czy Marlon Brando, i wszystkiego, co ucieleśnia i wyśpiewuje w swoich tęsknych piosenkach Lana del Rey, artystka uważana tu za niezwykle autentyczną.

Jet Rag (Fot. Marc Lecureuil/Getty Images

Fenomenem LA są też fashion trucki. Tak, modowy odpowiednik food trucków. Objeżdżają wszelkie możliwe targi (lokalizacja jest na bieżąco aktualizowana w serwisach społecznościowych), dodając im kolorytu. Zazwyczaj bowiem to stare vany przerabiane na sklepy. Posiadanie fashion trucka stało się wręcz celem samym w sobie: przerabiane kosztem nawet 10 tys. dolarów, bajecznie podświetlone, wyposażone i ozdobione, są jak błyskotki i fetysz każdego miłośnika fantazyjnego tuningu.

Trzeci fenomen LA to, oczywiście, shopping. Rzekomo najlepszy na świecie. Na pewno zaś najbardziej czasochłonny. Po ogromnym Los Angeles, rozwleczonym tak, jakby Terespol był dzielnicą Warszawy, a Gdańsk zaczynał się gdzieś pod Toruniem, nie da się przechadzać. Zwłaszcza że najlepsze butiki i domy towarowe znaleźć można zarówno w Hollywood, jak i w oddalonym o półtorej godziny drogi Malibu, i w Culver City obok Venice Beach, i w hipsterskim Silver Lake (to już blisko słynnego Griffith Observatory; patrz: najbardziej romantyczne sceny „La La Land” oraz profile instagramowe lokalnych influencerek: Grasie Mercedes, Taye Hansberry i Pretty Little Fawn). Co ambitniejsi, planujący objechanie modnych fashion spotów w jeden dzień, mogą więc spędzić go w całości w samochodzie.

Butik Paula Smitha przy Melrose Avenue (Fot. FG/Bauer-Griffin/GC Images)

„Wyjątkiem jest shopping na Melrose Avenue”, rekomenduje „Condé Nast Traveller”, ale i to nieprawda. Próbowałem niedawno przejść tę ulicę. Liczy 10 (niektóre źródła podają, że 16) kilometrów i około setki przecznic; jest mocno demokratyczna, czym oddaje charakter całej metropolii: raz efektowna, zachwycająca pałacami w stylu art déco, a raz dziadowska, pełna blaszanych bud i bieda-sklepików. Obok salonów Marca Jacobsa, Balenciagi czy Vivienne Westwood i instytucji pokroju Maxfielda, zgodnie uważanego za najlepszy(i przy okazji najdroższy) butik Ameryki, znaleźć można salony Adidasa czy Urban Outfitters, niezliczoną liczbę multibrandowych butików, lumpeksów, ale i barów, restauracji czy starbucksów. Każdy z przybytków to jednak oddzielny budynek, nierzadko z własnym parkingiem, przez co piesze pokonanie tej ulicy to mniej „shopping experience”, a bardziej pielgrzymka pokutna.

„LA to esencja wszystkiego, co »cool«”, zauważa wpływowy portal Highsnobiety. „Tylko brak mu stylu ulicy, bo po prostu po niej się nie chodzi”, dodaje. Jak na miasto, które jest praktycznie odpowiedzialne za loungewear, athleisure i streetwear, bodaj najważniejszy trend w modzie XXI wieku, to fakt zdumiewający.

Maxfield (Fot. Donato Sardella/WireImage)
Michał Zaczyński
Proszę czekać..
Zamknij