Znaleziono 0 artykułów
12.01.2019

„Vice”: Potężny przeciętniak

12.01.2019
Christian Bale i Sam Rockwell (Fot. materiały prasowe)

Ten film można pokochać albo znienawidzić. Znany z „Big Short” reżyser Adam McKay kąśliwym portretem wiceprezydenta Dicka Cheneya, który wpędził Amerykę w wojnę w Iraku, rzuca oskarżenie także pod adresem aktualnej władzy. 

Dick Cheney to najbarwniejszy z politycznych przeciętniaków. Urodzony w 1941 roku polityczną karierę rozpoczynał za administracji Richarda Nixona. Potem pracował z prezydentem Geraldem Fordem. Przez pięć kadencji zasiadał też w Kongresie. Do Białego Domu powrócił jako sekretarz obrony za George’a Busha. Po blisko dziesięcioletnim flircie z sektorem prywatnym, gdy do władzy doszedł George W., Cheney sprawował funkcję tytułowego „Vice” w latach 2001-2009.

Steve Carell (Fot. materiały prasowe)

Cheney nigdy nie był ulubieńcem mediów, a raczej sprawnym rzemieślnikiem i graczem, który potrafił zjednać sobie ludzi. Wiele jego politycznych ruchów spotkało się z negatywnymi reakcjami opinii publicznej. Trudno się temu dziwić. Głosował przeciwko poprawce dotyczącej równouprawnienia, sprzeciwiał się finansowaniu programu równych szans dla dzieci z ubogich rodzin. Jego administracja bezwzględnie walczyła też z przeciwnikami politycznymi. Gabinet Cheneya był źródłem przecieku, w wyniku którego ujawniono tożsamość agentki CIA, Valerie Plame. Za karę za niepochlebne teksty autorstwa jej męża, dziennikarza. Media z lubością żartowały sobie z „vice’a”, gdy podczas polowania przypadkowo postrzelił w twarz swojego znajomego.

Sam Rockwell (Fot. materiały prasowe)

Filmowy Cheney to antypatyczny typ. Gbur, milczek, mruk. Widz ma wrażenie, że więcej dzieje się w jego głowie, niż na ekranie. Niemal słychać, jak ocierają się o siebie trybiki. Wiceprezydent to antyintelektualista, a przede wszystkim, sprytny koniunkturalista, wyposażony w umiejętność dopasowywania się do politycznych realiów. Ton wyznacza tu scena pierwszego spotkania z Donaldem Rumsfeldem (Steve Carell). Wyluzowany i bezpośredni „Rummy” robi na Dicku, kongresowym stażyście, duże wrażenie. „Z jakiej jesteś partii?” – pyta go kolega. „A on jest z jakiej? Republikańskiej? To ja też” – tak przyszły wiceprezydent wybiera ścieżkę, która będzie podążał przez całą swoją polityczną karierę. Bezbłędnie wyczuwa, gdzie będzie mu najcieplej. Ideowcem nie zostanie, konformistą jak najbardziej.

Christian Bale i Amy Adams  (Fot. materiały prasowe)

Wiele mówi się o szokującej filmowej transformacji Christiana Bale’a. Walijczyk znany jest z zamiłowania do wymagających fizycznie ról, o czym przypominają m.in. „Mechanik”, „Fighter” czy „American Hustle”. Kilkadziesiąt dodatkowych kilogramów, gruba warstwa charakteryzacji i zmieniony głos sprawiły, że i tym razem sugestywnie upodobnił się do pierwowzoru. Ilekroć Cheney pojawia się na ekranie, skupiamy na nim wzrok, choć nie jest to rola pozwalająca realizować pełne spektrum aktorskich możliwości. Z uznaniem mówi się też o roli Sama Rockwella. Rzeczywiście, jego George W. Bush to mistrzowski drugoplanowy klejnocik. Nieopierzony prostaczek z kompleksem szanowanego ojca, który chce za wszelką cenę robić rzeczy po swojemu. Fizyczne podobieństwo Rockwella do byłego prezydenta jest uderzające, a zjadliwie ironiczne światło, w którym pokazano Busha, dobrze charakteryzuje spojrzenie McKaya na polityczny świat. Rzadko wspominany, a zasługujący na oklaski występ, oferuje w „Vice” Steve Carell jako Rumsfeld, stary, nieowijający w bawełnę, wyga. Ale i on w pewnym momencie daje się podejść Cheneyowi. Tylko czy aby na pewno jemu? Największą ekranową siłą sprawczą jest żona głównego bohatera, Lynne Cheney. Świetnie zagrana przez – także ledwo rozpoznawalną – Amy Adams, bohaterka ma trzykrotnie więcej ambicji, determinacji i inteligencji niż jej mąż. Czasy i światopoglądowa opcja rozpisują tej parze role według patriarchalnego schematu. Lynne godzi się być żoną swego męża. Ale za każdym jego awansem, decyzją i kontraktem stoi ona. Dick chyba nigdy do końca nie zdaje sobie sprawy, kim byłby, a właściwie kim by się nie stał, gdyby nie ona.

Rodzina to jedyna przestrzeń, która pozwala zobaczyć w Cheneyu człowieka. Podkreślana jest przede wszystkim jego miłość do córek. Gdy młodsza, Mary (Alison Pill) dokonuje przed rodzicami coming outu, ojciec natychmiast daje jej twardą gwarancję: kochamy cię taką, jaką jesteś. Długo dba o to, by nikt Mary nie skrzywdził. Jednak gdy po latach „styl życia” żonatej Mary może zagrozić jego starszej córce Liz (Lily Rabe) w politycznej karierze, nie ma skrupułów, by odwrócić się do Mary. Jeśli choć przez chwilę mieliśmy nadzieję, że w wyrachowaniu Cheneya drzemie ślad prawości, w tym momencie ta nadzieja ulatuje jak papierosowy dymek. Gdy w jednej z ostatnich scen wzburzony Cheney zwraca się prosto do widza, mówiąc, że nie będzie przepraszał za to, że usiłował „chronić swoich rodaków”, nie ma w nas ani krzty wiary w to, że ten człowiek potrafi działać z myślą o dobru innych. Tylko własnym.

Ten film to nie upiększający portret, w którym dupkom, takim jak Don Draper, Michael Corleone czy Frank Underwood, udaje się być cool. Jego reżyser, Adam McKay, daleki jest od wynoszenia byłego wiceprezydenta na piedestał. Skupia się na wadliwych – i wciąż funkcjonujących – schematach, które umożliwiają sukces pozbawionym kodeksu moralnego średniakom. Wyznawcy George’a W. Busha, popierający decyzję o inwazji na Irak, a teraz także przemocową „dyplomację” i butę Donalda Trumpa, będą raz po raz zagryzać wargi i nerwowo sapać. W tym samym czasie ich przeciwnicy zachichoczą. O ile nie znudzi ich ślamazarne wręcz tempo akcji, które zdaje się synchronizować z biciem coraz bardziej zmęczonego serca głównego bohatera. Z tą różnicą, że on może postarać się o przeszczep. McKay na taką interwencję nie ma co liczyć. Być może po to, by wynagrodzić te zmagania, twórcy na sam koniec nasadzają na ten tort maleńką, acz wymownie smakująca wisienkę. Dla tej, wrzuconej za napisami, jak w filmach Marvela, sceny, warto cztery minuty dłużej posiedzieć w kinie.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij