Znaleziono 0 artykułów
20.04.2022

Jennifer Croft: Jestem jak wędrowni gawędziarze

20.04.2022
Olga Tokarczuk i Jennifer Croft (Fot. Getty Images)

– Lubię myśleć, że tłumacze, jak dawni gawędziarze, niosą opowieści innym kulturom – mówi Jennifer Croft, autorka przekładów książek Olgi Tokarczuk. Pierwszą Międzynarodową Nagrodę Bookera zdobyła wraz z noblistką za „Flights”, czyli „Biegunów”. W tym roku „Księgi Jakubowe” w jej tłumaczeniu znowu znalazły się na krótkiej liście nominowanych. Rozmawiamy o pracy tłumaczki, braku inkluzywności w amerykańskiej literaturze oraz o fascynacji polską puszczą.

O tym, że Olga Tokarczuk i Jennifer Croft ponownie znalazły się na krótkiej liście nominowanych do Międzynarodowej Nagrody Bookera, dowiedzieliśmy się po naszej rozmowie. Tym razem wyróżniono tą nominacją „The Books of Jacob”, „Księgi Jakubowe”, które w tłumaczeniu Croft w Wielkiej Brytanii miały premierę pod koniec ubiegłego roku, a w Stanach Zjednoczonych w lutym tego roku. O tym, czy polska noblistka wraz z Jennifer Croft ponownie otrzymają nagrodę, dowiemy się 26 maja.

Croft jest jedną z tłumaczek dzieł Tokarczuk, amerykańską pisarką (w Polsce ukazała się jej książka „Odeszło, zostało”), krytyczką oraz autorką przekładów także z języka hiszpańskiego, ukraińskiego i rosyjskiego. W ubiegłym roku ogłosiła, że nie będzie pracować z wydawcami, którzy nie umieszczą również jej imienia oraz nazwiska na okładkach. W ten sposób walczy o uznanie dla pracy tłumaczy, którzy od lat – szczególnie na amerykańskim rynku – są pomijani, choć to ich decyzje, wyobraźnia i warsztat współtworzą książki trafiające do międzynarodowych odbiorców.

Pierwszy był polski czy hiszpański?

Polski. Studiowałam literaturę rosyjską i od zawsze wiedziałam, że sama chcę pisać, ale też tłumaczyć twórczość współczesnych autorek. To miał być dla mnie pewien rodzaj praktyki. Kiedy więc po latach studiowania rosyjskiego pojechałam w końcu do Rosji, w ogóle jej nie polubiłam. Tak się złożyło, że akurat na studiach podyplomowych miałam możliwość nauczenia się polskiego, który dawał mi większe szanse na pracę z kobietami, które podziwiam. W 2003 roku w ramach programu Fulbrighta przeniosłam się do Warszawy i po prostu zakochałam się w tym mieście. A dzięki temu, że polska gramatyka jest podobna do rosyjskiej, część słownictwa także, mogłam szybciej nauczyć się polskiego.

Wiele razy słyszałam, że nie jest łatwo nauczyć się polskiego. Co dla ciebie było najbardziej pociągające w tym języku?

Kulturowo interesowało mnie wtedy to, co działo się w 2003 roku w Polsce. Był to wspaniały i ekscytujący czas, tuż przed wejściem do Unii Europejskiej. Warszawa bardzo się zmieniała, dużo się budowało, powstawały nowe miejsca, scena literacka rozwijała się. Natomiast jeśli chodzi o szczegóły językowe, bardziej techniczne, uwielbiam, że w polskim możesz powiedzieć wiele rzeczy bardziej zwięźle niż po angielsku ze względu na strukturę gramatyczną. Także kolejność słów jest luźniejsza, dzięki końcówkom deklinacyjnym. Możesz swobodniej podkreślić pewne rzeczy.

Wiem, że czekałaś dziesięć lat, żeby ktoś wydał „Biegunów”. Dlaczego byłaś pewna, że należy tę książkę przetłumaczyć? A było to, zanim Olga Tokarczuk dostała Nobla.

Zaczęłam czytać Olgę w 2002 roku, a jej tłumaczeniem zajęłam się po przeprowadzce do Warszawy. Od momentu, kiedy zetknęłam się z jej opowiadaniami, wiedziałam, że jest wybitną pisarką i byłam pewna, że dostanie kiedyś Nobla. Przez 10 lat, od kiedy w 2007 ukazali się „Bieguni”, próbowałam znaleźć wydawcę, aplikowałam o granty, spotykałam się z redaktorami i zawsze powtarzałam komu się dało, że ona zdobędzie Nobla.

Miałaś świetną intuicję!

Bo ona jest do tej nagrody stworzona! Mam na myśli jej styl, ale także zakres zainteresowań, sposób, w jaki eksperymentuje w pisaniu. A do tego jej literatura jest przystępna dla czytelnika. Pasuje do Nobla idealnie, więc cieszę się ogromnie, że go dostała.

Dlaczego ta książka była dla ciebie tak ważna?

Zaczęłam pracę nad nią, ponieważ okazało się, że Antonia Lloyd-Jones, która także tłumaczyła książki Olgi, nie mogła się tego podjąć. W tamtym czasie robiłam doktorat z literatury porównawczej, a moje zainteresowania skupiały się wokół literatury eksperymentalnej. Struktura „Biegunów” wydała mi się wyjątkowo fascynująca, więc jakoś tak wyszło, że od 2007 roku ta książka stała się częścią mojego życia. Próbowałam zainteresować nią jak najwięcej osób, ale to nie oznacza, że nie zrobiłabym tego też w przypadku innych książek Olgi.

Pamiętasz swoje pierwsze spotkanie z literaturą Tokarczuk?

Kiedy studiowałam na University of Iowa, w bibliotece znalazłam „Grę na wielu bębenkach”. To była pierwsza książka Olgi, jaką przeczytałam, i pierwsza, z której wybrane opowiadania przetłumaczyłam. Jest dla mnie bardzo ważna, uwielbiam ją, kocham opowiadania jej autorstwa.

Jej literatura nie zawsze należy do łatwej. Mam na myśli chociażby „Księgi Jakubowe” – ich złożoność, wielowymiarowość, miks kultur, historii, języków. Tłumaczenie tej powieści było dużym wyzwaniem?

Tak. I chociaż „Księgi Jakubowe” są podzielone na siedem ksiąg, tak naprawdę pierwsza z nich zajęła mi najwięcej czasu. Olga wysłała mi manuskrypt w 2014 roku. Przeczytałam go bardzo szybko i pomyślałam, że to jest absolutnie fantastyczne dzieło. Od razu zgodziłam się je przetłumaczyć. Kiedy jednak zaczęłam pracę, zdałam sobie sprawę, jak powoli będzie mi to szło. Musiałam sprawdzać praktycznie każde zdanie, mimo że pracuję z nią już tak długo i wydawało mi się, że wiem, jak tłumaczyć jej dzieła. Było też wiele słów, których po prostu nie znałam, wiele z nich odnosiło się do detali z XVIII-wiecznego świata. Akurat w takich szczegółach ona jest niesamowita – w tych wszystkich określeniach związanych z modą, kuchnią, transportem. Czasem te rzeczy nawet nie istniały w tej samej formie w języku angielskim, jak na przykład konkretny rodzaj powozu czy kapelusza. Więc tłumaczenie tych pierwszych stu stron zajęło mi dużo czasu, ale później poszło już gładko.

Pracujesz z żyjącą autorką. Czy to oznacza, że masz możliwość konsultowania z nią swojej pracy?

Tłumaczę tylko żyjących autorów i to, czy konsultuję się z nimi, zależy tak naprawdę od osoby. Z Olgą przyjaźnimy się już dość długo, zbudowałyśmy wspaniałą relację, ale szczerze – nie omawiam z nią swoich tłumaczeń. Myślę, że głównie dlatego, że ona jest niezwykle ambitna i produktywna, więc kiedy kończy jakąś książkę, po prostu zamyka ten rozdział i idzie dalej. Próbuję się tego od niej nauczyć, ale ze względu na to, że jestem perfekcjonistką, po tym, jak coś napiszę, jeszcze może tu coś zmienię, tam poprawię. A że niestety można tak bez końca, postawa Olgi jest zdecydowanie mądrzejsza. Tak więc nie zadawałam jej pytań o to, co myśli o takim tytule albo co miała na myśli, pisząc takie zdanie. Natomiast kiedy pracowałam nad „Księgami...”, byłam w kontakcie z jej tłumaczami. Nie ze wszystkimi, bo to ponad sto osób z całego świata, co jest naprawdę imponujące, więc niektórzy z nich już zdążyli opublikować „Księgi...”, a z kolei inni też byli w trakcie tłumaczenia. Rozmawialiśmy, wymienialiśmy się notatkami, co było niesamowicie miłe i pomocne. Możliwość kontaktu ze społecznością jej tłumaczy jest naprawdę wyjątkowym aspektem pracy z Olgą. Fantastyczne jest też to, że zawsze bardzo nas wszystkich wspiera.

Ostatnio w Polsce było głośno o nowym przekładzie „Anne of Green Gables”, przetłumaczonej na „Anne z Zielonych Szczytów”. Rozgorzała dyskusja nie tylko o nietykalności klasycznych już tłumaczeń, lecz także różnych szkołach przekładu: tej bliskiej oryginałowi i tej będącej swobodniejszą interpretacją. Co o tym myślisz?

Mój mąż także jest tłumaczem i ostatnio akurat rozmawialiśmy o tłumaczeniu tytułów. Ludzie bardzo się do nich przywiązują. Po angielsku mamy na przykład „In Search of Lost Time” Prousta („W poszukiwaniu straconego czasu”), nieważne kto i jak będzie chciał to zmienić, i tak ten tytuł zawsze będzie dla nas tym właściwym. Ja uważam, że tłumaczenie to napisanie czegoś na nowo. Każdy przekład jest współtworzeniem dzieła, co oznacza, że nawet jeśli tłumacz stara się w żaden sposób nie ingerować w projekt, powiedzmy, być bardziej wiernym oryginałowi, nie da się zupełnie oddzielić kwestii tłumaczenia i współtworzenia. Tłumacz jest człowiekiem, ma naturalny wpływ na przebieg przekładu. Więc lepiej po prostu powiedzieć: ok, to nie są do końca „Bieguni”, lecz „Flights”, coś, co napisałam z Olgą Tokarczuk, starając się przekazać esencję jej oryginalnej książki. Ale to dzieło jest także moje, bo żeby stworzyć tę książkę w języku angielskim, podjęłam szereg decyzji, takich jak chociażby wybór tytułu. Dosłowne tłumaczenie literatury po prostu nie istnieje, a ludzie mimo to oczekują, że translacje będą wierne, przez co bywają zawiedzeni, ponieważ znajdują rzeczy, które gubią się w przekładzie. Natomiast kiedy patrzy się na tłumaczenie jako efekt aktu twórczego, można znaleźć w nim wiele nowych rzeczy, dzięki którym dzieło zyskuje na wartości.

Na spotkaniu z okazji premiery „Ksiąg Jakubowych” w Stanach, które zorganizowała Brooklyn Public Library, Olga Tokarczuk powiedziała, że szczególnie teraz potrzebujemy tego rodzaju uniwersalnych historii. Myślę o tym w kontekście tłumaczy, którzy niosą tę opowieść ze sobą, przekazując ją innym kulturom i językom. Jak ty widzisz rolę tłumacza w dzisiejszej literaturze?

Lubię myśleć o tym właśnie w ten sposób! Że tłumacze są jak dawni wędrowni gawędziarze lub bardowie i niosą opowieści innym kulturom. Pochodzę ze Stanów i kiedy myślę o amerykańskim środowisku literackim, uważam, że translacja jest obecnie najbardziej kluczową kwestią. Jak wiesz, w Nowym Jorku dużo mówi się teraz o reprezentacji, inkluzywności, różnorodności, ale te sprawy nie dotyczą kultury tworzonej poza USA. A dyskusja o różnorodności w literaturze bez mówienia o tłumaczach nie ma dla mnie żadnego sensu. Są ludzie, którzy starają się uświadamiać innym rolę tłumaczy oraz przekładu w światowej literaturze i to powoli przynosi rezultaty. Mam nadzieję, że rolą tłumacza będzie przede wszystkim otwarcie kultury amerykańskiej na nowe idee, style, a to z kolei sprawi, że po prostu stanie się ona bogatsza.

Wielokrotnie powtarzałaś, że nie będziesz więcej pracować z wydawcami, którzy nie umieszczą twojego nazwiska na okładce. Dlaczego uważasz, że tak ważne jest uznanie pracy tłumaczy?

Dla mnie to ma mniej wspólnego z indywidualną rozpoznawalnością, która jest oczywiście również ważna. Chodzi mi przede wszystkim o uznanie istnienia w kulturze innych języków. Amerykańskie podejście polega na pomijaniu faktu, że coś jest tłumaczone. Jeśli kupujesz książkę w Polsce i widzisz, że nazwisko autora wygląda jak nazwisko w języku angielskim, rozumiesz, że prawdopodobnie ta książka nie została napisana po polsku. Ale Amerykanie nie mają takiej świadomości, a wydawcy starają się ukryć istnienie tłumaczenia, ponieważ myślą, że ludzie będą obawiać się innych kultur, języków albo że nie zaufają tłumaczeniom. Ciężko mi w to uwierzyć, bo jakoś reszta świata uznaje czytanie przełożonych książek za zupełnie normalne. Olga na przykład nie chce mówić po angielsku, nie będzie pisać po angielsku i nieszczególnie obchodzi ją świat anglojęzyczny. I myślę, że to fantastyczne, bo niby dlaczego by miał? I myślę, że ludzie tutaj nie powinni wierzyć, że ona pisze po angielsku, a wiedzieć, że jest polską pisarką.

To powinno być wręcz uznawane za wartość.

Dokładnie. A do tego istnieje również problem z tłumaczami na angielski, którzy są podobni do mnie – także dorastali, mówiąc po angielsku, zainteresowali się inną kulturą, zaczęli trochę lub bardzo dużo się o niej uczyć, zazwyczaj są biali i jeśli na przykład tłumaczą z chińskiego, pewnie mieszkali w Chinach, powiedzmy, dwa lata. Myślę, że pokazując, kim jest tłumacz, jednocześnie otwieramy drzwi młodszym twórcom przekładów, którzy pochodzą z innego środowiska, są osadzeni w innym kontekście. Na moje przekonywania, żeby umieszczać nazwiska tłumaczy na okładkach, narzekają teraz głównie w Stanach 70-letni biali mężczyźni. Oczywiście, bo chociaż nie są w tym nawet dobrzy, do tej pory to oni zgarniali wszystkie zlecenia, tylko dlatego, że 50 lat temu byli dostępni, a jako biali mężczyźni mogą robić, co chcą.

Teraz jednak ponownie pracujesz nad swoją własną powieścią. To prawda, że jej akcja rozgrywa się w Polsce?

Już prawie ją skończyłam! Spodziewam się bliźniaków i muszę mieć pewność, że zamknę wszystko, co związane z pracą, zanim przyjdą na świat. Książka będzie o tłumaczach, którzy zebrali się w Białowieży, by pracować z bardzo znaną autorką nad jej nową powieścią. Dodam, że ona bardzo różni się od Olgi! Jest taką zwariowaną divą, las oraz zmiany klimatyczne będą stanowić dużą część jej nowej książki, chociaż wcześniej pisała o innych rzeczach. Jest 2017 rok, rząd zaczyna wycinać drzewa, a oni wszyscy pojawiają się w tej puszczy. Są zdziwieni zaskakującą przemianą pisarki, która w dodatku znika dzień po ich przybyciu i zostawia ich samych. Ta historia opowiada o tym, czy starają się znaleźć pisarkę, zrozumieć jej nową książkę, i o tym, jak zaczynają zdawać sobie sprawę, że bardzo różnią się od siebie, na co wcześniej nie zwracali uwagi.

Dlaczego wybrałaś Białowieżę?

Bo ją uwielbiam! I oczywiście jest jednym z najlepszych miejsc, w których można znaleźć tak wiele gatunków roślin czy zwierząt. Jest potężną puszczą, z ogromną mocą. Byłam w Białowieży ponownie w zeszłe wakacje, zawsze czuję się tam naładowana energią. Wiele osób nie wie, jak bardzo ważna jest ochrona tego miejsca.

Od 2010 roku w Stanach Zjednoczonych opublikowano mniej niż 9000 tysięcy anglojęzycznych przekładów. W 2021 zaledwie 413. Dla porównania w tym samym roku amerykańscy wydawcy wydali łącznie ponad 586 tysięcy tytułów literatury dla dorosłych. Źródło: NPD BookScan oraz PublishersWeekly.com

Ismena Dąbrowska
Proszę czekać..
Zamknij