Znaleziono 0 artykułów
19.11.2022

Demontaż atrakcji. „Menu”

19.11.2022
Fot. Materiały prasowe

Między „Squid Game” a „Midsommar. W biały dzień” mieści się „Menu” – film o pewnej restauracji. Zabójcza gra, horrorowy rytuał, ale przede wszystkim żarcie. Tego nie można oglądać na głodniaka, aż ślinka cieknie na widok niektórych dań. Zarazem budzi się bunt, żeby chapnąć coś konkretnego, a nie sosowe mazaje udające abstrakcję na talerzu. Czujesz się jak w muzeum, gdzie nie możesz dotknąć eksponatu. A tu nawet powąchać nie jest dane. To największe katusze.

Po tym seansie powinno się zjeść soczystego cheeseburgera, ale nie miałam takiego pod ręką. Po wyjściu z kina w galerii handlowej najlepszym wyborem okazały się pierogi – już nie ruskie (tożsamość ich była dawno kwestionowana przez polskie wareniki), ale ukraińskie z tartymi buraczkami i kompotem. Właściwie można uznać je za lokalny odpowiednik tego, co jest jedzone w filmie. Bo jak dla Amerykanów tłusta, wypełniona serem bułka jest czymś dobrze znajomym z czasów, gdy jadło się zwyczajnie w dinerze, a nie w luksusowej restauracji, tak dla Polaków tym daniem są kluski z baru mlecznego wypełnione farszem, polane masłem, zrumienioną cebulą lub skwarkami. Cheeseburgery przecież przyszły do nas dopiero w latach 90., więc wciągam pierogi i jestem uratowana.

Fine dining po polsku

Żeby wypróbować dobrą restaurację, czy jest naprawdę na poziomie, trzeba odwiedzić ją z dzieckiem, najlepiej w wieku przedszkolnym. Takim, co aktualnie je tylko makaron z masłem albo ma właśnie fazę na ogórka czy cokolwiek niemieszczącego się w menu. Zdarzyło mi się lata temu mieć takie dziecięce narzędzie, jakim krytycy kulinarni powinni dysponować na stałe, może wręcz, dajmy na to, wypożyczając je od znajomych. To taki mój postulat, by uczynić krytykę kulinarną bardziej wiarygodną. Umówiliśmy się na lunch w najbardziej eleganckiej 10 lat temu warszawskiej knajpie w lśniącym czarnym budynku. Koło południa, bo w tych godzinach można było sprawdzić w przytomnej cenie, co znaczy fine dining. Przejrzawszy listę dań, dostrzegłam, że dla córki nic tu nie znajdę, ale na szczęście nie była głodna, tylko zajęła się bieganiem dookoła. Wbiegła też, jak się okazało, na zaplecze i tam zobaczyła, jak obsługa je sushi z pudełek zakupionych w pobliskim spożywczaku. Zażądała więc sushi, którego nie było w karcie. Kelner mocno się zdenerwował, ale jednak po chwili przyniósł parę plasterków rolek wyproszonych przez dziecko u pracowników. Akurat nie było menedżera, więc można było taki myk zrobić. – Gdyby menedżer był obecny – wyszeptał spocony kelner – prędzej kazałby zrobić własne sushi od zera niż kłaść na talerz gotowca ze sklepu. Ale udało się i dziecko dało założyć sobie serwetę, dumnie zjadło sushi pałeczkami, aby pokazać, że już umie, a my delektowaliśmy się kolejnymi „momentami”, bo przecież zamiast jeść, mieliśmy smakować. Było OK, ciekawie, miałam, o czym opowiadać, lecz nigdy tam nie wróciłam. Nie mój klimat, wolę prostsze dania.

Fot. Materiały prasowe

Kolejna próba kuchni dla smakoszy odbyła się na urodzinach dziadka w innej sławnej restauracji, która serwowała dania kuchni polskiej. Dobrze, że dziecko miało akurat fazę na pierogi, bo tu akurat były w karcie. Podano ruskie ze śmietaną, tak jak prosiła. Po posiłku dziecko zapytało kelnerkę, czy mogłoby pogratulować szefowi, który zrobił tak smaczne pierogi. Postawny mężczyzna w wysokiej czapce wyłonił się jak spod ziemi, a córka wstała, podała mu rękę. – Winszuję, były wyśmienite! – powiedziała, bo tak zapewne wyobrażała sobie kurtuazyjne zachowanie. Wszyscy byli rozbrojeni i bardzo się wtedy śmiali, ale czy nie użyliby podobnych formuł przy stole mieniącym się elegancją? Te wszystkie faux pas, użycie niewłaściwych sztućców, kieliszków, jedzenie serów w niewłaściwej kolejności, są dowodem na to, jak wciąż czujemy się niepewnie na gruncie fine diningu. Czym jest gourmet, dowiadujemy się głównie z programów kulinarnych, netfliksowego serialu „Chef’s Table” i innych przejawów tego, jak kuchnia dla smakoszy tłumaczona jest maluczkim.

Oglądam je najczęściej po to, by się wkurzyć. Nic nie doprowadza mnie do szału tak, jak robienie z kuchni galerii sztuki współczesnej. Może jeszcze traktowanie odbiorców tychże z taką wyższością i pogardą, by nigdy więcej nie przekroczyli progów wystawy. Stwarzanie sztucznego dystansu, używanie niepotrzebnie hermetycznych pojęć, aby daną rzecz zrobić elitarną, zadziałać na tzw. pozytywny snobizm. Uznać, że skoro coś do kogoś nie trafia, to świadczy źle tylko o tej osobie. Podobnie niegdyś traktowano sztukę sommelierską. Udowodniono, że rzekome wrażenia przy konkretnych trunkach były wyssane z palca, nie z kieliszka. Grunt, że działały, a ludzie nabierali się na wydumane opisy. Nie jest trudno wciskać kit, gdy jako tako operujesz językiem i umiesz stworzyć chwytliwy (czytaj: kuszący, acz zawikłany) opis czegokolwiek. Luksusowe dobra opierają się na łańcuchu skojarzeń, dlatego ważniejsze jest to, co ktoś powie, niż zrobi.

„Menu” z Anyą Taylor-Joy: Między „Squid Game” a „Midsommar. W biały dzień”

Fot. Materiały prasowe

Dlatego podczas kolacji w restauracji Hawthorn uczestnicy przywoływani są do porządku. Klaśnięcie i już – mają przestać jeść i wysłuchać wykładu, czy raczej kazania. To, co mówi szef Julian Slowik (Ralph Fiennes), jest święte. To w jego słowach rozmiłowują się bardziej niż w posiłkach. „Nie jedzcie, rozkoszujcie się” albo „Zjecie mniej, niżbyście chcieli, a więcej, niż na to zasługujecie” to nowe przykazania świątyni sztuki kulinarnej.

W sumie nie ma nic złego w otwarciu się na doświadczenie – przeżywanie świata w podstawowym wymiarze przyrody, przemian żywiołów, pór roku tam, gdzie nie ma sygnału telefonu. Można łatwo zrozumieć Tylera (Nicholas Hoult), że się zakochał właśnie w tym, a mógł choćby w muzyce rockowej czy piłce nożnej. Foodies w pasji może zanurzyć się w pełni. A przecież sprawa jest poważna: „chefowie grają surową materią życia i śmierci, a nie dmuchaną piłką”. Każdy posiłek to pożywienie dla ducha, nie dla ciała. Kucharz mówi: „akceptujcie, wybaczajcie”, dostrzegając wieczność w ciągłym odradzaniu się materii.

Pilny uczeń mindfulness skłonny prześcignąć mistrza. Czy jednak te techniki pracy z koncentracją i spokojem dążą do pełni istnienia, czy ruch quantified self jest kolejnym mechanizmem wydajności narzucanej samemu sobie w późnym kapitalizmie? Tyler nie zadaje sobie tych pytań, będąc w kulcie szefa Slowika wspaniałym neofitą. Na kolację swego życia bierze ze sobą Margot (Anya Taylor-Joy) i to ona będzie naszą przewodniczką wśród zepsutych postaci obsadzonych między stolikami.

Fot. Materiały prasowe

Jedzenie umoralnia, jedzenie wychowuje, steruje emocjami. Dlatego wszystko, co nastąpi podczas kolacji w Hawthorn, wycelowane jest, by uderzyć w konkretne podniebienie. Logika tutaj panująca jest logiką wojska: presja, ambicja, perfekcja, porażka, upokorzenie mają stworzyć reżim etyczny, w jakim pokarm jest bronią wysokiego kalibru. Składniki konceptu degustacyjnego to goście – jak będą użyci, zdecyduje szef niczym Tadeusz Kantor dyrygujący morskimi falami.

Czy to nie dziwne, że bohaterami współczesnych narracji najczęściej są psychopaci: seryjni mordercy, politycy, biznesmeni czy właśnie szefowie kuchni? Nie muszę pisać, co mówi to o naszym świecie, czy raczej o tym, jak sobie wyobrażamy jego mechanikę. Dlatego serial „Squid Game” cieszył się taką popularnością – wystarczy rozszyfrować zamknięty system, zhakować go, by wygrać brutalną rozgrywkę. W tak pojmowanym układzie sił łatwo o teorie spiskowe. „Taka jest prawda” – kwituje ktoś co chwilę. Stopuje refleksję, zamiast wątpić. Rozwiązanie jest przecież proste: są ci, którzy wiedzą, ale nie dzielą się informacjami i przez to rządzą za kurtyną zdarzeń. Gdy tak łatwo wszystko się zgadza, można poczuć ulgę. Założyć foliową czapeczkę i w klaustrofobii takiego myślenia umościć się wygodnie. 

Fot. Materiały prasowe

Często do tego morału wiodą horrorowe historie: że zgłębianie sprawy wiedzie do koszmaru. Lepiej było nie jechać na „Midsommar” niż zostać Majową Królową. Stoi za tym nie tylko wiara w psychopatów, lecz także w okrutne mechanizmy wspólnoty. Skoro nie możemy poddać się czyjemuś przewodnictwu ani zaufać grupie, co nam zostaje? Zamknąć się we własnej głowie?

Bohaterowie „Menu” łączą te dwa modele: Ralph Fiennes jako psychopata daje klasyczny, powściągliwy pokaz. Stworzona tu wspólnota obsługi i klientów, dawców i biorców, stanowi konglomerat wynaturzenia i zepsucia: jakby bohaterowie filmów Rubena Östlunda „The Square” i „W trójkącie” spotkali się z tymi z klasycznego kina – od „Anioła zagłady” Luisa Buñuela do „Wielkiego żarcia” Marco Ferreriego. Motyw niemożności wyjścia z sytuacji i swoistego samobójstwa zostaje zapożyczony z filmowych historii takich właśnie opresyjnych kolacji. Mamy też przewidywalny zbiór postaci: arogancką szefową sali (Hong Chau), oddanych akolitów, rozwydrzoną klientelę, sprzedajną asystę. Nie są oni jednak przedstawieni przyjaźnie, jak choćby bohaterowie „Białego Lotosu” – tu przynależność do klasy posiadającej, dosłowna bliskość do koryta jest skazą, której nie odkupi żaden rytuał. Winni są ci, co w kuchni, ale i ci, co przy suto zastawionych stołach wyznaczają zasady show samym faktem, że się tu znaleźli. Mark Mylod reżyserował też „Sukcesję” czy „Grę o tron”, więc umie manipulować tym, co najbardziej podgrzewa uwagę widzów. Ameryki nie odkrywa, ale na pewno trafi w czyjeś gusta. Osobiście nie chcę być tak grillowana, wolę, jak zostawia mi się więcej przestrzeni na to, co mam sądzić. Lubię kogoś polubić, zwłaszcza jak jest okropny. Zresztą kto tego rozwiązania dramaturgicznego nie preferuje? Może w tym akcie łaski – sympatii wobec złej postaci – wolno mi siebie samą bardziej polubić i na tym polega brutalny język współczesnej telewizji pielęgnujący nasz słynny narcyzm.

Fot. Materiały prasowe

Mówi o tym dziś wiele filmów i seriali, zainteresowanych głównie tym, co dzieje się za kulisami – w kuchni zamiast na sali restauracyjnej. „Punkt wrzenia” ze Stephenem Grahamem jako sfrustrowanym szefem czy „The Bear” z Jeremym Allenem White’em stawiają na to, by podkreślić, jak wielki chaos i bajzel stoją za kulinarnym widowiskiem. Celem tych produkcji jest empatia wobec tych, którzy ledwo żyją, pracując ponad miarę w koszmarnym stresie, by utrzymać wyśrubowane standardy ekskluzywnej kuchni. O tym, że w obiegu są narkotyki, że branża gastro boryka się z kradzieżą, uzależnieniem i oszustwem, niby wszyscy wiemy, a mimo to kupujemy bajki o tym, że ktoś hoduje kozy, zbiera zioła o świcie i spaceruje po lokalnym targu, by z miłością przygotować dla nas danie jak dobrotliwa babcia z bajeczki. Wolimy oglądać cudne portrety „Truflarzy” czy zranionego poety kuchni w depresji, który tęskni za swoją „Świnią” niż wziąć odpowiedzialność za to, co właśnie kładziemy na talerzu.

Jak świetnie zaprojektowane jest „Menu”, by bronić się przed zarzutami, świadczy nie tylko zamknięty system restauracji na wyspie, gdzie toczy się akcja, lecz także to, gdzie film widzi rolę krytyki – właściwie wytrąca mi jako recenzentce z rąk klawiaturę. Zarówno postać krytyczki kulinarnej (Janet McTeer) jest obrazem nieczystych intencji, wynaturzenia, interesowności, jak i upokorzona jest rola krytyki filmowej. Jeden z klientów okazuje się bowiem aktorem (John Leguizamo), który zagrał w niesławnym filmie „Wezwij doktora Słoneczko”. Wstydzi się roli i skazę tę na honorze próbuje wciąż odkupić – póki nie trafi do niego oddany fan, który prosto z serca wyznaje, jak razem z żoną kochają raz za razem oglądać go na ekranie. Czy w takim razie ważniejsza jest opinia recenzentów, liczba gwiazdek czy jedno poruszone serducho? Film naigrywa się z tego sądu, między wierszami zdradza, kto ma rację.

Znajdą się pewnie ci, którzy seans „Menu” będą powtarzać wielokrotnie, ale nie podejrzewam, by Ralph Fiennes, Anya Taylor-Joy czy Mark Mylod byli chwaleni właśnie za ten tytuł, a nie inne w swoim dorobku. Na pewno nie będą się jednak wstydzić tego zgrabnego, acz banalnego thrillera. Zarzut, który mogę postawić na koniec, to ten, po co było mieszać w błahą fabułkę Martina Luthera Kinga. Słynna fraza padająca w filmie („Ciemiężca nigdy dobrowolnie nie odda wolności. Uciskany sam musi się o nią upomnieć”) powinna odnosić się raczej do widza uwięzionego w kinie w galerii handlowej, gdzie nie da się zjeść nawet smacznych pierogów.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij