Znaleziono 0 artykułów
25.02.2021

„Rozbójniczki”: Nowa książka Grażyny Plebanek

25.02.2021
(Fot. Materiały prasowe, wyd. OsnoVa)

W „Rozbójniczkach” Grażyna Plebanek opowiada 14 kobietach, które poszły wbrew epoce. Są wśród nich postaci fikcyjne, zapisane w odległej historii i współczesne. Łączy je, poza rozbójnictwem, dojrzałość. Bo dojrzałość, zdaniem pisarki, otwiera nowe perspektywy – pozwala szerzej myśleć, niuansować. W przedpremierowym fragmencie książki poznajemy Gertrudę Bell, agentkę brytyjskiego rządu, alpinistkę, archeolożkę, historyczkę, pisarkę i poetkę, która wyrosła ponad swoje czasy i własne środowisko. „Rozbójniczki. Opowieść o ważnych kobietach” ukażą się nakładem wydawnictwa OsnoVa 24 marca, ale już ruszyła przedsprzedaż. 

Gardziła kobietami, które nie używały swojej siły. O tych, które urządzały się i podpinały, gąbkach systemu, bezmyślnie uczestniczących w wiktoriańskich targach panien, by stać się paniami, mówiła z przekąsem „żonka”. W najlepszym razie z przymiotnikiem „miła”. Sama całe życie dążyła do tego, by być „osobą”. I taką się stała, przez duże „O”

Grażyna Plebanek (Fot. Rafał Masłow)

Kiedy zapytać w Bagdadzie kogoś na ulicy, czy kojarzy Lawrence’a, pokręci przecząco głową. Ale „Miss Bell” to co innego, it rings a bell. Oboje przyłożyli się walnie do powstania Iraku, stworzenia jego państwowości w granicach zatwierdzonych przez międzynarodowy układ. Pracowali jako agenci rządu Jej Królewskiej Mości, dając wsparcie szejkom arabskim, którzy mieli już dość wpływów tureckich. Wodzowie plemion musieli się zjednoczyć i zakopać topory wojenne między sobą – i w tym dopomogła wydatnie alpinistka, archeolożka, historyczka, pisarka i poetka Gertrude Bell.
Urodzona w wiktoriańskiej Anglii wyrosła poza swoją sferę. Ale nie była typem łabędzia z baśni Andersena, który rodzi się wśród drobiu i pół życia dziwi się, czemu nie idzie mu kwakanie i gdakanie. Bell nie czekała, aż przylecą inne łabędzie, by się z nimi zabrać. Sama wzleciała ponad swoje podwórko i tak długo krążyła, aż wypatrzyła z góry nowe. Były to tereny dawnej Mezopotamii. 

Stać się Osobą

Jej najbliższe otoczenie nie miało w sobie nic z zaplutego podwórka, rodzina rozumiała ją i wspierała. Granice kurnika zaczynały się dalej, poza siołem Bellów – była to klasa arystokracji angielskiej, do której nie aspirowali przemysłowcy Bellowie. Bogaci – co w kręgach wyższych, gdzie królowały stare pieniądze, uznawane było za wulgarne – mieli dobrze poukładane w głowach, i to pokoleniami. 
Dziadek Lowthian Bell, patriarcha rodu, który dorobił się fortuny na przemyśle ciężkim – i blisko sześćdziesiątki wnucząt – nigdy nie zapomniał, skąd pochodzi. Myśleniem i działaniem społecznikowskim odznaczał się też jego syn Hugh, ukochany ojciec Gertrude. Po nim córka odziedziczyła lekceważenie dla tytułów, oznak statusu społecznego, włości, nieruchomości. Kiedy pod koniec życia Lowthianowi przyznano tytuł barona, a on go przyjął, Gertrude nieprzyjemnie się zdziwiła. Odradzała ojcu używanie go. Z podobnymi ‒ równościowymi – poglądami weszła do rodziny macocha Gertude, Florence. 
Mądra to była macocha. Dziewczynka nazywała ją „matką”, a w nagłówkach listów do Florence dodawała „najukochańsza” ‒ i nie było w tym nic wymuszonego, bo do hipokryzji Gertrude raczej nie była zdolna. Co najwyżej do dyplomacji, ale to już zawodowo. 
Przypomina mi się stara Królowa z „Księżniczki na ziarnku grochu” Andersena, jak wchodzi do sypialni dziewczyny z naręczem poduszek i pyta: „Jak ci się spało?”. A potem czeka na odpowiedź. Taka była Florence, ciekawa odpowiedzi, ciekawa Gertrude, księżniczki, która dostała jej się z dobrodziejstwem inwentarza, gdy wychodziła za mąż za wdowca, Hugh Bella. Nie narzucała dziewczynce niczego, chociaż jakiś proces wychowawczy wdrożyła, z przeproszeniem. Ale sądząc z jej listów i własnej działalności pisarskiej, była osobą rzadkiej inteligencji, również emocjonalnej. Tak, Florence też była Osobą. W gronie Bellów ten postulat Johna Stuarta Milla, wybitnego zwolennika kobiecej emancypacji, że kobieta musi stać się przede wszystkim „osobą”, był oczywistością. 
Dziś myślę, że oprócz słowa „osoba”, ważny jest tu czasownik „stać się”. Stawanie się, rozumiane jako proces, czasem mozolny, ale również przeżywany jako zabawa, będzie drogowskazem życiowym Gertrude Bell. Odkryłam go potem w historii Michelle Obamy, życiu opowiedzianym przez nią samą, własnym głosem. Opowieścią o rozwijaniu się, realizowaniu możliwości, pasji. Sięganiu do źródeł siły.

Gertrude Bell od dziecka wiedziała, że jest silna. Nie marnowała czasu na zastanawianie się, czy nie jest przypadkiem ofiarą – gorsetów, zakazu przyznawania kobietom tytułów naukowych, braku prawa głosu. Wszystko to ominęła bez zbędnego rozdrapywania ran czy teoretycznego pochylania się nad tematami. Jeśli coś sobie zamyśliła, to to robiła. Jakby w ogóle nie znała zwrotu: „nie wypada”. 
Co jej pomogło pruć przed siebie jak strzała wypuszczona przez Czejena? Pewność siebie, którą budował w niej ojciec, kochając ją bezwarunkowo. Poświęcał jej bardzo dużo czasu, był pod tym względem ojcem, który wyprzedził epokę co najmniej o sto lat. Gertrude pewnie nie pamiętała matki, bo straciła ją, gdy była bardzo mała, ale jej następczyni w rodzinie, Florence, była niezwykłą osobą. 
Przede wszystkim nigdy nie stanęła między ojcem a córką. Nie czuła pokusy, by budować swoją pozycję w rodzinie, do której świeżo weszła, wspinając się po plecach dzieci. Przyjęła Gertrude i jej młodszego brata pod swoje skrzydła, nie kwocząc dydaktycznie, lecz zapraszając ich do świata swojej wrażliwości. To z nią Gertrude jeździła do rodzin robotników, dzięki niej wiedziała, że chociaż Lowthian Bell dorobił się w przemyśle górniczym i stoczniowym, to pod abstrakcją „przemysł” kryją się ludzie, górnicy, stoczniowcy, ich rodziny, dzieci, ich przyszłość. 
Gertrude w życiu bardzo pomogły rodzinne pieniądze, dzięki nim mogła się kształcić i podróżować, ale równie dobrze mogły ją ograniczyć i zamknąć w jej klasie społecznej lub sprowadzić aspiracje do przeskoczenia do wyższej klasy. 
Jedyne skoki, jakie Gertrude uprawiała przez całe życie, to były skoki z szufladek. Nie dawała się zamknąć w definicjach, prostych opisach. Całe jej życie jest ruchem, poszerzaniem poznania, mnożeniem tożsamości. Byle nie dać się jednoznacznie określić. I nieważne, że ktoś ją za to znielubi. Umiała być czarująca, ale jak chciała, bywała też obcesowa. Wystarczy spojrzeć na jej zdjęcie, na patrzące śmiało oczy, na twarz bez przymilnego uśmiechu. Widać w niej autentyczność, prawdę, klasę człowieka, Osoby. 

Prawo głosu dla każdego, naprawdę?...

Gertrude miała bławatne dzieciństwo w sensie materialnym, ale schodziła ze swego kucyka i jeździła z macochą do klitek robotniczych, pomagać kobietom ogarniać codzienność. Widziała, z czym się zmagają, jak wyglądają ich „szczeliny istnienia” między ciążami, porodami, laktacją, chorobami, biedą, zimnem, głodem, skrajnym wyczerpaniem. 
Te obserwacje ukształtowały jej własne poglądy, które nie pozwoliły Gertrude popierać feminizmu w takiej postaci, jaki sto lat temu przetaczał się przez Anglię. Zawsze krytycznie myśląca, nie idąc za głosem tłumu, zadawała sobie pytanie, które dziś, po ponad stu latach, pojawia się znów, w świecie współczesnych demokracji: czy na pewno każdy powinien mieć prawo głosu w głosowaniu tak skonstruowanym, jak wygląda ono dziś? Potwornie niepoprawna politycznie kwestia! 
U Gertrude Bell to pytanie wzięło się z tego, że nie kupowała haseł, tylko przyglądała się życiu z bliska, brała pod lupę detal. W tym przypadku rozważała brak wykształcenia ludzi, niezależne od płci. Czy ktoś, kto jest wtórnym analfabetą – nie dlatego, że nie lubi czytać, tylko z powodu tego, że walczy o przetrwanie w każdej minucie życia, bo urodził się w nieuprzywilejowanej klasie społecznej – może mieć na tyle szerokie spojrzenie na życie społeczne, by decydować o kształcie państwa? 
W jej czasach do wyborów podchodzono niezwykle poważnie, a prawo głosu mieli ludzie wykształceni, bo majętni. Biedni – nie tylko kobiety, ale i mężczyźni – nie mogli brać udziału w głosowaniu. Gdy więc sufrażystki przekonywały, że prawo do głosu gwarantuje zmianę społecznego status quo, klasy uprzywilejowane rozważały, czy ludzie, którzy nie płacą podatków, nie wybiorą kandydatów, którzy obiecają im wszystko, czegokolwiek wyborcy zażądają – byle tylko dorwać się do rządów.
Brzmi znajomo? Sto pięćdziesiąt lat po tym, jak Gertrude Bell przyłączyła się na krótko do ruchu przeciwnego sufrażystkom, świat zmaga się z populistami obiecującymi gruszki na wierzbie ludziom, którzy nie mają czasu ani sił, by interesować się polityką, w tym kwestiami, które ich na co dzień nie dotyczą. Rozważa się, czy system głosowania powszechnego na pewno działa. Bo gdy populiści dobierają się do władzy, biorą się w pierwszym rzędzie do ogłupiania obywateli – uderzają w edukację, monopolizują środki masowego przekazu, narzucają monopole religijne i wersję patriotyzmu, która tak naprawdę jest nacjonalizmem wykluczającym porozumienie z sąsiadami.   
Być może Bell myślała to, co niektórzy wykształceni ludzie jej epoki – że rzeczy dzieją się za szybko, a zmiany mogą trafić na nieprzygotowany grunt; że trzeba czasu, by zmienić model stosunków społecznych, wyrównać różnice materialne między ludźmi, upowszechnić wykształcenie. Czy kiedykolwiek tak by się stało? Co na to inni bogaci przemysłowcy, czy mieli interes w tym, żeby pomagać pracownikom wyciągać się z biedy? 
A zmiany i tak nadeszły. Wezbrały rewolucje.
Bell, komentując po latach swój epizod zaangażowania przeciw powszechnemu prawu głosu dla kobiet, wyrażała coś, co jej znajoma określiła jako rozbawienie. Może widziała swój brak doświadczenia w tym, że usiłowała naprawiać świat, zaczynając od haseł i teorii, wikłając się w działalność w organizacjach, które miały swoje ukryte interesy. Potem działała już głównie lokalnie, kiedy była pewna, że widzi problem z bardzo bliska. Po latach podróżowania i mieszkania na Bliskim Wschodzie pomogła założyć pierwszą żeńską szkołę dla muzułmanek. 

Jesteśmy rasą wojowników! 

Piszę o niej z pełną świadomością, że to Osoba, która stała się kimś, kto buduje, wykorzystując własny potencjał. Była też osobą w tym sensie, że żyła na tym świecie, nie jest postacią z baśni czy mitu, której historię można interpretować na dowolne sposoby. To znaczy można, ale to nieetyczne. Tak w każdym razie uważała Bell i dlatego pilnie strzegła swojej prywatności. Na zdjęciach trzyma się z boku. Nawet na tym, gdzie siedzi na wielbłądzie obok Churchilla i Lawrence’a z Arabii – pamiątce z etapu tworzenia Iraku – robi wrażenie, jakby nie życzyła sobie obecności wycelowanego w nią obiektywu. 
Nienawidziła autoreklamy. Nie musiała budować samooceny na podstawie głasków i pochwał z zewnątrz, nie wdzięczyła się, nie pozowała. Niezwykle odświeżające jest to jej skupienie na tym, co robi, kim jest, kim się staje. Na radości z uczenia się, rozwijania swoich pasji. Porywająca była ze swoim zaufaniem do siebie samej, i w sumie do świata, bo trzeba tego, żeby samodzielnie zorganizować wyprawę na pustynię i krążyć po niej, od szejka do szejka, nie licząc na instytucjonalną pomoc.
Podróżowała po obszarze niebędącym państwem, tylko terenem, na którym walka o wpływy trwała na co dzień. Zdarzało jej się być świadkiem lokalnych konfliktów. „Dwa tysiące Druzów wyrusza jutro, by odzyskać swe stada i zabić każdego mężczyznę, kobietę i dziecko z plemienia Sakhrów, na które się natkną”. O ich pieśni wojennej tak pisze: „O Boże, nasz Panie! Na nich! Na nich!”. Potem kilku weszło do kręgu, machając pałką lub mieczem przed twarzami stojących wokół. „Jesteś prawdziwym mężczyzną? Jesteś dzielny? […] miecze drżały i lśniły w blasku księżyca. Potem kilku podeszło do mnie z pozdrowieniem »Pokój z tobą! – rzekli. – Anglicy i Druzowie są jednością!«. Odpowiedziałam: »Chwała Bogu! My też jesteśmy rasą wojowników!«.
I gdybyście słyszeli tę pieśń, wiedzielibyście, że ruszenie na wroga i zabijanie go, są najwspanialszymi sprawami na świecie” – pisała w liście z 1905 roku.
Dziesięć lat później podejmie się zadania, które wyssie z niej siły witalne, doprowadzając na skraj depresji. Wybuch pierwszej wojny światowej uświadomi jej, że „ruszenie na wroga i zabijanie go” to młodzi chłopcy, ledwo mężczyźni, zagazowani pod Ypres. Śmierć pokolenia. A ona musiała o tym pisać do ich rodzin, w listach Czerwonego Krzyża, w którym wówczas pracowała bez chwili wytchnienia.  

Precz ze spódnicą i w górę!

Czy wtedy po raz pierwszy doświadczyła strachu? Z jej listów i tekstów wynika, że rzadko go odczuwała. Nie ograniczał zatem jej siły, dzięki czemu hulała wśród niebezpieczeństw ufna w siłę ciała, wielką inteligencję i intuicję, która podsuwała jej etapy życia. Jak wprawna surferka, wskakiwała na fale, i to na te najwyższe. 
Powtarza się w jej listach do ojca i macochy określenie „bawię się świetnie”. Nie na balach – na tych się nudziła – ale na uniwersytecie, na szczytach górskich, na pustyni. Jako pierwsza kobieta skończyła z podwójnym wyróżnieniem studia historii nowożytnej na Oxfordzie. Dyplomu nie dostała, bo kobietom zaczęto je przyznawać dopiero trzydzieści lat późnej.    
Równie gładko weszła w świat poezji i tłumaczeń. Florence nie mogła przeboleć, że po wydaniu tak znakomitego tomu poezji Gertrude nie poszła w tym kierunku. Ale ona nie siedziała wyłącznie w głowie, była i cielesna. Miała mocne mięśnie i niespożyte pokłady energii, ruch był jej niezbędny do życia, dzięki niemu zachowywała równowagę. Ruch fizyczny i ruch umysłowy. I to nie byle jaki ruch. Z potrzeb intelektualnych została sawantką – od francuskiego „savoir”, taka, która wie – wykształconą kobietą, która szukała równych jej formatem rozmówców. 
Fizycznie podejmowała się zadań ekstremalnych. W latach 1901–1902 była najlepszą w Europie alpinistką. Mając ciut po trzydziestce, zaczynała dzień od wpisu: „Precz ze spódnicą i w górę!”. Przewodnicy rwali sobie włosy z głowy, gdy wyruszała w podejrzaną pogodę, ale ponieważ wracała cała i zdrowa, zbudowali jej alpinistyczną legendę. Chociaż w ciągu dwóch tygodnia weszła na siedem dziewiczych szczytów i zdobyła Wielki Engelhorn, nigdy nie chwaliła się swoimi sukcesami. Zrobili to za nią inni, nazywając szczyt jej imieniem – Gertrudspitze – który leży między Vorderspitze a Ulrichspitze.   
Z Alp napisała do rodziny: „Bawię się jak szalona!”. A kiedy już nasyciła się wspinaczką, zamknęła ten etap życia, bo przyszedł czas na kolejny. 

Młotek, gwoździe i spódnicospodnie

W archeologię zanurzyła się z taką samą namiętnością, jak w poprzednie pasje. Zaczęła od „głowy”, czyli solidnych studiów przedmiotu. Potem przyszedł czas na „ciało”, czyli podróże. Z domu rodzinnego, gdzie zajmowała się urządzaniem ogrodu, przeniosła się na pustynię. To przejście, z bujności i kwitnienia, nad którym miała niemal boską kontrolę (w końcu to jej ogród), do nieogarnionego pejzażu piaszczystych linii wiele o niej mówi. To nie proste poszukiwanie strzałów adrenaliny, to wynurzający się archetyp wędrowczyni. 
Atrybuty nowego etapu w jej życiu symbolizowały: młotek, gwoździe i spódnicospodnie. Miała trzydzieści dwa lata, kiedy pierwszy raz wyprawiła się na pustynię. Zaczęła od Jerozolimy, gdzie mieszkali koleżanka i jej mąż, niemiecki konsul. Gertrude wynajęła dwa pokoje z werandą lub widokiem, w jednym spała, w drugim pracowała. Tak już zawsze będzie wyglądał jej przenośny dom, niezależnie od tego, w jakim miejscu się znajdzie. Do elementów wyposażenia należały zdjęcia rodzinne przywieszane zawsze nad biurkiem, po to woziła specjalnie młotek i gwoździe.
Spódnicospodnie uszyte przez zakonnice z pobliskiego klasztoru były krokiem w stronę wygody, a zatem wolności. Galopowała w nich samotnie po nieprzetartych szlakach, krzycząc z radości, wśród tumanów kurzu. Już wtedy jeździła w męskim, wygodniejszym niż damskie siodle. Najważniejsza była swobodna jazda, bo tym, co inni o niej pomyślą, w ogóle się nie przejmowała. O swoim nowatorskim stroju tak pisała do bliskich: „[…] ponieważ wszyscy mężczyźni także chodzą w czymś podobnym do spódnic, niezbyt się tu wyróżniam. Dopóki się nie odezwę, ludzie zawsze biorą mnie za mężczyznę i zwracają się do mnie per »Effendim!«”.
Nowy dla niej świat fotografowała, uczyła się też intensywnie arabskiego. Ale najbardziej poruszają mnie opisy chwil pomiędzy zadaniami, kiedy zsiadała z konia w bezludnych dolinach i zrywała hiacynty. W wąwozach na drugim końcu świata powtarzała ruch z ogrodu w domu rodzinnym. Oswajała tym gestem nowe. Bo przecież rośliny i tam, i tu były roślinami, podobnie jak ludzie ludźmi. Nie polegała na kategoriach i klasyfikacjach, była ciekawa każdego człowieka, każdego cyklamenu. 
Gertrude Bell, której w Anglii przypięto już łatkę „starej panny” – przekroczyła trzydziestkę! – tu oddychała pełną piersią. Zbudowała nomadyczny dom z ogrodem wędrowczyni, składały się nań doliny, do których zajeżdżała. Czerpała radość z uczenia się nowych rzeczy, „Czy to nie śmieszne, umieć rozmawiać po arabsku?”. Po Bosrze chodziła tak, jak mieszkańcy miejscowości – po dachach. 
Myślę o jej opisie pewnej tańczącej kobiety, który nakreśliła w liście do ojca: „Stopy w butach z czerwonej skóry niemal nie poruszały się, lecz całe ciało tańczyło, zarzuciła na głowę trzymaną w ręku czerwoną chusteczkę, by złożyć dłonie przed pozbawioną wyrazu twarzą […]. Stopniowo zbliżała się do mnie, wyginając swe szczupłe ciało, wreszcie opadła na kupę chrustu u mych stóp i uklękła, a ciało wciąż pląsało, ręce kołysały i wyginały się przy podobnej do maski twarzy […]. Najdroższy ojcze, czyż to nie jest wspaniałe? Dręczy mnie tylko poczucie, że to o wiele więcej, niż sobie zasłużyłam”.    
Czy zobaczyła w tym ruchu siebie, swoją niespożytą siłę i energię, niewzruszoność na wszystko, co banalne, niskie, płaskie? Czerwień pasowała do jej życia, jego tempa i temperatury. 
W tej pierwszej ekspedycji przebyła dwieście piętnaście kilometrów w osiemnaście dni i spaliła sobie twarz tak, że zeszła jej skóra. Uczyła się pustyni, ludzi i siebie. I nie bała się przebieranek, w tym przypadku za mężczyznę – białe ubranie, kefia, duży bawełniany płaszcz w kolorze khaki z kieszeniami, o męskim kroju. 
Tak ubrana zachwycała się światem, między innymi urodą tamtejszych mężczyzn. Może przekroczywszy strojem barierę płci, wyszła psychicznie poza swoje wiktoriańskie wychowanie?

Bawi mnie wytyczanie własnej drogi

To wtedy narodziła się Gertrude-podróżniczka, która w siodle spędzała po dwanaście godzin, czasem w nim śpiąc, a czasem czytając. Na wypoczynek kładła się z pistoletem przywiązanym do łydki. Jej spojrzenie sięgało coraz dalej. „Rasa, kultura, sztuka, religia – w dowolnym punkcie długich dziejów okaże się, że są w zasadzie azjatyckie […]. Mam nadzieję, że pewnego dnia Wschód na powrót stanie mocno na nogach i rozwinie własną cywilizację, nie naśladując naszej, i wtedy może nauczy nas kilku spraw, których niegdyś dowiedzieliśmy się od niego, by je potem zapomnieć, ku naszej wielkiej stracie” – pisała. 
Znów „świetnie się bawiła”, bo pisała książkę z obserwacjami z podróży, która ukazała się w 1907 roku pod tytułem „Pustynia i ziemia obsiana”. Tryskała energią, na co zwracali uwagę wszyscy, którzy się z nią wtedy zetknęli. O jej książce zrobiło się głośno, i chociaż unikała wszelkich form tak zwanej sławy, mówiono o niej. Wciąż na nowo stawała się Osobą.
Po powrocie z podróży cieszyła się tym, co przynosiła codzienność. „Życie w Anglii sprawia mi teraz tyle radości” ‒ pisała w liście do przyjaciela. Wygłaszała odczyty, zajmowała się ogrodem, dokształcała się wciąż z archeologii. Zakochała się. Wybranek miał „sympatyczną żonkę” i był z tych chwiejnych, ale dostarczył jej wielu wzruszeń uczuciowych. 
W tym czasie kwitła, bo była sobą, energiczną, pełną pasji kobietą. Szczupła, zielonooka, z bujnymi rudymi włosami, przyciągała i odstraszała. Inteligentna, odważna, ceniona, nonkonformistka, która nie cierpiała łatek i szufladek. Przypominała dziewczynki, z którymi tańczyła pewnego wieczora u swojej kuzynki. Łączyła dojrzałość z dziewczyńskością. 
Turbulencje miłosne rzucały nią przed czterdziestką. Poprzednia miłość zdarzyła jej się, kiedy miała niewiele ponad dwadzieścia lat, i również nie skończyła się zwyczajowym happy endem. Wydrenowana, instynktownie szukała ratunku w sobie. „Potrzeba mi drogi i świtu, słońca, wiatru i deszczu, obozowego ognia pod gwiazdami i snu, i znowu drogi”.
Ruszyła. I to w najbardziej niebezpieczną wyprawę życia, do Hail, miejsca, przed którym trwożyli się śmiałkowie, jak się mawia w bajkach. Ale nie ona. Miała wiele przygód, większość mrożących krew w żyłach. Zdarzyło jej się bać. W dzienniku napisała: „Długo w noc obmyślałam plany ucieczki, gdybym znalazła się w opałach […] pod względem duchowym cuchnie tu krwią”.
Udało jej się stamtąd prysnąć. Do rodziców pisała: „Znowu jestem na prawdziwej pustyni, z prawdziwymi ludźmi pustyni, Beduinami, którzy trzymają się z daleka od życia osiadłego […]. Muszę być sama sobie głosem i językiem. Podoba mi się to; bawi mnie wytyczanie własnej drogi”. 
To była jej ostatnia ekspedycja przez pustynię.  

Major Bell

Do Kairu pojechała jako pierwsza kobieta oficer w dziejach brytyjskiego wywiadu. Jej znajomość Arabii, kontakty z szejkami i wodzami plemion, rozległa wiedza o rejonie, jego współczesności i historii były na wagę złota. Wiedziała, na czym polega słabość Imperium Osmańskiego, miała świadomość, że przeciw Turkom wzbiera bunt. 
Zamieszkała w Basrze, gdzie była jedyną pracującą kobietą wśród wojskowych. Za darmo, utrzymywać musiała się ze swoich własnych pieniędzy. Dawał jej się we znaki mizoginizm i parada ego mundurowych. Padały w jej kierunku paskudne komentarze, pewien generał kolonialista nazwał ją „strzępem ludzkości zwanym kobietą”. Ignorowała jego i innych, skupiając się na pracy, jej kompetencje mówiły same za siebie. 
W Bagdadzie zamieszkała w 1917 roku. I tak jak miłość trafiła jej się w trzydziestym ósmym roku życia, tak dom odnalazł ją, kiedy zbliżała się do pięćdziesiątki. Założyła ogród, posadziła kwiaty i kapustę. Potem doszły zwierzęta – kogut, cztery kury oraz dwa psy, prezent od adoratora, Fahada Beja. „To moja druga ojczyzna” – napisała do rodziców. Mieszkała w nim do końca życia. 
Pracowała tak dużo, że nie starczało jej czasu na ogarnięcie codzienności. A że na swoim stanowisku musiała się godnie prezentować, pisała zrozpaczona do Florence: „Potrzeba mi żony!”.  
Żon wojskowych nie ceniła, podobnie jak ich mężów. O jednym z nich pisała: „Determinacja wykraczająca poza upór, wąskie horyzonty i inteligencja, która utknęła w jednym torze myślenia, tym bardziej natarczywa, że skupiona tylko na nim”. Nie lubiła ich i nie była zbyt lubiana, ale jej to nie przeszkadzało. Nie miała czasu, była wybredna i nie zamierzała się podlizywać byle komu.
Tym bardziej że jej zadanie znalazło się w końcowej fazie tworzenia. Wodzowie plemion i Brytyjczycy zgodzili się, że pierwszym królem Iraku będzie Fajsal, kandydat, którego zaproponowała Gertrude. 

Królowa pustyni i król Iraku

Miała pięćdziesiąt trzy lata, gdy trzydziestosześcioletni Fajsal zasiadł na tronie nowo utworzonego państwa. Miał wobec niej dług wdzięczności i bardzo ją szanował. Przez jakiś czas stanowili zawodowo zgodne duo, łączyło ich też absurdalne poczucie humoru. 
Dziennikarka „New York Timesa”, która w 1923 roku zrobiła wywiad z Gertrude Bell, tak ją opisuje: „[…] szczupła kobieta w eleganckiej sportowej sukience, z jasnobrązowego jedwabiu zrobionej na drutach. Gdy wstała, zwróciłam uwagę na jej wciąż giętką i zgrabną figurę. Delikatna, owalna twarz, o stanowczej linii ust i podbródka i stalowobłękitnych oczach w aureoli miękkich, siwych włosów, była twarzą grande dame”.
Wielka dama wciąż uwielbiała konne galopady, zwłaszcza nad Tygrysem o poranku, a także wieczorne kąpiele w rzece. Po wojennym przygnębieniu i opłakaniu śmierci żonatego ukochanego, nadszedł czas, kiedy mogła napisać: „Po wielu latach wróciło dawne uczucie radości istnienia, cieszę się z miłości i zaufania całego narodu. Nie jest to może szczęście osobiste, które mnie ominęło, ale to coś cudownego i wszechogarniającego […]”. 
 

Jej życiowe włości powiększyły się o Irak, o tamtejszych ludzi. Dojrzałość przyniosła pozycję doradczyni, na co pracowała ciężko całe życie. Nie miała złudzeń co do części świata, z której się wywodziła. „Cywilizacja europejska nie cieszy się już zaufaniem […]. Jak możemy, my, którzy tak fatalnie poprowadziliśmy swoje sprawy, uczyć innych, jak lepiej kierować swoimi sprawami?” – pisała w liście do Florence. Był rok 1920, niedawno skończyła się pierwsza wojna światowa. Niebawem miała nadejść druga, jakby na potwierdzenie słów Gertrude Bell. 
Nie doczekała jej, zmarła mając pięćdziesiąt osiem lat, w ukochanym Bagdadzie. „Twój dom jest tutaj” – mawiał do niej Fajsal. I za taki go uważała, chociaż nie służył jej tamtejszy klimat. 
Nie wiadomo, czy umarła na płuca – całe życie paliła – czy popełniła samobójstwo. Na pewno miała wielu wrogów, nie bez kozery spała zawsze z pistoletem pod poduszką, a kiedy wracała do Anglii, sypiała w małym domku gościnnym, a nie tam, gdzie rodzice. A może wypaliła się jej wielka energia, dzięki której była, kim była. Kochająca, oddana jej Florence pisała: „[…] jądrem natury Gertrude była zdolność do odczuwania głębokich uczuć […]. Jej płomienna i magnetyczna osobowość pociągała wszystkich, z którymi się zetknęła”. 
Była Osobą, którą definiowała się sama. Szufladki w postaci pochodzenia, tytułów, stanu cywilnego zostawiła daleko za sobą. Jej pasje, wiedza, praca, działanie, radość, jej wielka ciekawość i intelekt – to było stawanie się Gertrude Bell. A między tym – wolność, przestrzeń, ciało, siła.

PS. W przedmowie do książki „Córka pustyni” Georginy Howell, podróżnik Jacek Pałkiewicz pisze: „[...] nie skrywam podziwu dla tej dzielnej przedstawicielki płci pięknej, która wzbudzała admirację jeszcze w swojej epoce”.
Nie skrywam rozbawienia tym zdaniem, reliktem mijającej epoki. Przedmowa napisana w 2016 roku czerpie z klasyki maczyzmu, który tak męczył Gertrude Bell, gdy sto lat temu pracowała w Bagdadzie jako agentka, mając za współpracowników wojskowych. Patronizujące określenie „dzielna przedstawicielka płci pięknej” niech przejdzie do historii, amen. 

Grażyna Plebanek, „Rozbójniczki. Opowieść o ważnych kobietach”, wydawnictwo OsnoVa

Premiera 24 marca 2020

Grażyna Plebanek
Proszę czekać..
Zamknij