Znaleziono 0 artykułów
03.10.2018

5 płyt na początek jesieni

03.10.2018
Anna Maria Jopek (Fot. Robert Wolański)

Klasycznie soulowy José James, ulotnie jazzowa Anna Maria Jopek, ekspresyjna Australijka Tash Sultana, zadumana podróżniczka Cat Power i klubowa Reni Jusis to płyty, które pomogą nam przetrwać pierwsze dni jesieni.

Tash Sultana „Flow State” (Sony Music)

Okładka płyty Tash Sultany (Fot. materiały prasowe)

Pochodząca z Melbourne 23-letnia Tash Sultana to dla mnie bezdyskusyjne objawienie muzyczne, zachwyt nad wielkim talentem i miłość od pierwszego odsłuchu debiutanckiego albumu „Flow State”. Sultana, która miała kontakt z gitarą od trzeciego roku życia, jako nastolatka grała na ulicach swojego rodzinnego miasta i publikowała nagrania na YouTubie. W 2016 roku wydała epkę „Notion”, a potem zagrała wiele koncertów w Australii i Europie.  Wydana właśnie długogrająca płyta wyniesie ją na szczyty. Tash jest samoukiem i wirtuozem prawie 20 instrumentów. Oprócz gitary, której często zaloopowane sekwencje i pełne kosmicznego pogłosu brzmienie jest jej znakiem rozpoznawczym, gra między innymi na syrindze, fortepianie, saksofonie, instrumentach perkusyjnych i trąbce. To prawdziwa dziewczyna renesansu i one girl show. Jest jedyną osobą podpisaną w kredytach na płycie, bo sama napisała wszystkie piosenki, zaśpiewała je, zagrała na instrumentach i wyprodukowała.  A „Flow State” chwyta słuchacza od pierwszego numeru i nie puszcza do końca. To niezwykle  oryginalna gitarowa kombinacja soulu, bluesa i r&b, pozornie delikatna i bujająca, a po chwili coraz bardziej ekspansywna, pełna charakterystycznej przestrzeni i porywających psychodelicznych solówek gitarowych, które te niby soulowe kompozycje („Big Smoke”, „Murder to the Mind”, „Pink Moon”) wystrzeliwują w kompletnie nieoczekiwaną i zaskakującą muzyczną galaktykę. A niemal dziesięciominutowe rify w orientalizującej kompozycji „Blackbid”, która zamyka album, to mistrzostwo świata. Osobną wartością jest też dziewczęcy głos artystki, który zupełnie bez wysiłku porusza się w delikatnych balladowych rejestrach, by po chwili zaskoczyć siłą  ekspresji i natężeniem emocji. To dojrzała płyta pełna pasji, która nie schlebia masowym gustom, a jednocześnie jest przystępna i komunikatywna. Dla mnie rewelacja. Ladies and Gentelmen, the star is born.

Anna Maria Jopek & Branford Marsalis „Ulotne” (AMJ)

Okładka płyty „Ulotne” (Fot. materiały prasowe)

Po znakomitej płycie „Minione” z 2017 roku, którą Anna Maria Jopek nagrała z wybitnym kubańskim pianistą Gonzalo Rubalcabą (lirycznie i zwiewnie interpretowała tam polskie piosenki z lat 30. w klimatach jazzowo-latynosko-argentyńskich), artystka wydaje kolejny album będący eksploracją jej ulubionych motywów i muzycznych ścieżek. Zgłębia je z właściwą sobie subtelnością i erudycją. „Ulotne” to kilkanaście przepięknie zaaranżowanych piosenek inspirowanych polską muzyką ludową lub wręcz na nowo interpretowanych klasyków gatunku, takich jak „To i Hola”, „W Polu Lipeńka”, czy „W Kadzidlańskim Boru”. Przenosimy się w jazzową krainę delikatności pełną głębi, harmonii i spokoju. Nie ma tu nachalnych folkizujących stylizacji, utwory płyną jak poranne mgły po łąkach, a Jopek śpiewa tak naturalnie, jak oddycha. Pojawia się też cudowna piosenka Andrzeja Zielińskiego „Nielojalność” i nowa wersja słynnego tematu filmowego – „Pożegnania z Marią” skomponowanego przez Tomasza Stańkę i jemu na tej płycie specjalnie dedykowana. Obok głosu Anny Marii drugim głównym bohaterem płyty, nadającym jej ulotny właśnie klimat, jest wieloletni przyjaciel, nie tylko muzyczny, jeden z najwybitniejszych współczesnych saksofonistów jazzowych, Branford Marsalis. Za wyśmienite aranżacje odpowiada Krzysztof Herdzin, pojawia się również francuski perkusista Mino Cinelu, pianista Marcin Wasilewski, basista Robert Kubiszyn i Atom String Quartet. „Ulotne” łączy stylistyki – polską tradycję i współczesny jazz. Fantastycznie czuć na tej płycie, że to muzyka powstała z miłości i wzajemnej przyjaźni. Czysta muzyczna poezja w wykonaniu fantastycznych artystów. Do zasłuchania i zadumania.

Reni Jusis „Ćma” (Sony Music)

Reni Jusis (Fot. materiały prasowe) 

Mimo coraz szybszej i coraz bardziej dynamicznej fluktuacji mód we współczesnej elektronicznej muzyce tanecznej, niepodzielnie panującą królową tego gatunku jest w Polsce od prawie dwóch dekad Reni Jusis. Jej przeboje, takie jak choćby „Nic o mnie nie wiecie”, „Nigdy Ciebie nie zapomnę”, czy „Kiedyś Cię znajdę” są klasykami współczesnej polskiej piosenki. Reni zawsze trzyma rękę na pulsie i autorsko reaguje na zmieniające się trendy, a jej muzyka  należała i należy do tej najbardziej szlachetnej i inteligentnej w świecie dance electro popu. Dwa lata temu zaskoczyła odważną, eksperymentalną i oczywiście przebojową płytą „Bang!”, która po po prawie dziesięcioletnim milczeniu (z przerwą na całkowicie odmienny stylistycznie akustyczny„Iluzjon. Część 1” z 2009 roku) ponownie zwróciła uwagę publiczności i krytyki na Jusis. Powróciła na tarczy, mimo coraz większej konkurencji coraz młodszych i coraz liczniejszych formacji. „Ćma”, czyli ósma w dyskografii wokalistki, kompozytorki, pianistki i autorki tekstów, płyta to ponownie współpraca ze Stendkiem. Producent odpowiedzialny jest za brzmienie poprzedniego albumu, a także powrót do lżejszego repertuaru inspirowanego modnymi teraz produkcyjnie latami 90., jak również rozrywkową, choć delikatnie chłodną house’ową dyskoteką i hedonistycznym tanecznym transem. Na płytę składa się dziewięć synthwave’owych kompozycji ze świetnymi tekstami, w tym znakomita „elektreniczna” interpretacja wiersza Stanisława Barańczaka „Jeżeli porcelana to wyłącznie taka” z gościnnym udziałem aktora Jakuba Gierszała oraz cztery remiksy tytułowej „Ćmy”. Jak wymownie dowodzi jeden z komentarzy pod teledyskiem „Ćma” zamieszczonym na YouTubie, „Wróciła Reni i pozamiatała”.

Cat Power „Wanderer” (Domino Recording Company)

Okładka płyty Cat Power (Fot. materiały prasowe)

Dziesiąty w dorobku album amerykańskiej wokalistki zatytułowany „Wanderer” jest idealnym przykładem twórczości tej niezależnej, intrygującej artystki. Występująca pod pseudonimem Cat Power Chan Marshall powraca po sześciu latach milczenia, które spędziła „wędrując” przez życie, zmagając się ze wzlotami i upadkami kariery, słabościami i macierzyństwem. Ta płyta zawiera wszystkie cechy charakterystyczne muzyki, za którą pokochali ją fani na całym świecie. To przede wszystkim wielka wrażliwość wyśpiewywana niskim, eterycznym głosem i minimalizm instrumentalny. Szczerość, siła i czystość przekazu emocjonalnego przejawia się właśnie w skupieniu na treści przy niezwykle oszczędnym użyciu fortepianu i gitary. Korzenie piosenek Cat sięgają tradycyjnego bluesa, folku i soulu, co nie zdarza się w indie rocku tak często. Czyni ją to swoistą spadkobierczynią wędrownych muzyków, trampów, śpiewaków, którzy z gitarą przemierzali tysiące mil, z miasta do miasta, opowiadając ludzkie, często trudne i smutne historie. Słuchając tych piękno-gorzkich akustycznych kompozycji nie mogę się jednocześnie oprzeć wrażeniu duchowego i muzycznego powinowactwa Power z Bobem Dylanem, Tori Amos czy Feist. Opowieść wciąga i skłania do refleksji. Moje ulubione utwory to „You Get”, „Horizon”, „Black”, „Stay” (cover Rihanny! ) oraz przejmujące „Woman” z udziałem Lany del Rey, która obecnością na tej płycie i dwoma ostatnimi albumami pozbyła się wreszcie etykietki atrakcyjnego, ale wykreowanego produktu. „Wanderer” Cat Power to prostota, głębia i poruszająca melancholia. No cóż, jesień przed nami.

José James „Lean On Me” (Blue Note)

Okładka płyty José Jamesa (Fot. materiały prasowe)

Mówi się, że to jazzman dla pokolenia hip hopu. José James przyznaje się do inspiracji Johnem Coltrane’em, Marvinem Gaye’em i Billie Holiday. Nagrywający od 2013 roku dla kultowej amerykańskiej wytwórni Blue Note artysta ma rozległe horyzonty muzyczne. Z równą lekkością eksploruje zarówno soulowo-akustyczne przestrzenie („No Beginning No End” z 2013 roku), rockową ekspresję („While You Were Sleeping” z 2014), bluesowo-jazzowe standardy („Yesterday I Had the Blues: The Music of Billie Holiday” z 2015), jak też klimaty funk disco r&b („Love in a Time of Madness” z 2017). Ten niezwykle aktywny muzyk, któremu nieobce są również drum and bass oraz technika spoken words sprawił teraz fanom niespodziankę. Raduje dusze i uszy sympatyków klasycznego soul popu, którego królem w latach 70. był Bill Whiters, autor takich niezapomnianych klasyków jak kultowe „Ain’t No Sunshine, „Use Me”, „Lovely Day”, „Just the two of Us” czy „Who is He and What is He to You”. Oczywiście tych sztandarowych przebojów nie mogło zabraknąć na najnowszej płycie Jamesa, która zatytułowana na cześć najgłośniejszego hitu Whitersa, „Lean on Me” honoruje tego wybitnego artystę w 80. rocznicę jego urodzin. Znany z mieszania gatunków muzycznych James podszedł do tych ikonicznych piosenek z wielkim szacunkiem. Nagrał je, nie próbując ich na siłę uatrakcyjniać aranżacyjnie i produkcyjnie. Po prostu fantastycznie je zaśpiewał i zinterpretował w towarzystwie znakomitego zespołu i z udziałem gości, wokalistki Lalalah Hathaway i japońskiego trębacza (i częstego muzycznego towarzysza) Takuyi Kurody. Całość wyprodukował szef Blue Note, Don Was. „Leon On Me” to jeden z najprzyjemniejszych, najcieplejszych i jednocześnie najbardziej wyrafinowanych albumów soulowych, jakie dane mi było ostatnio słyszeć. Magia i klasa.

 

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij