Znaleziono 0 artykułów
02.09.2023

Jestem i Będę: Ja nie potrafiłam odpuszczać, więc odpuściło moje ciało

02.09.2023
Fot. Eliza Krakówka

Stres, ambicja, pęd do sięgania po więcej. – Ignorowałam sygnały płynące z ciała, które zaczynało się buntować – opowiada Agnieszka Bortkiewicz, bohaterka cyklu „Jestem i Będę”, która zachorowała na tężyczkę. Dziś, jak mówi, wierzy, że w życiu we wszystkim ważny jest balans.  

Zawsze byłam bardzo aktywna. Jestem ekstrawertyczką, lubię, gdy dużo się dzieje i muszę realizować się na wielu płaszczyznach. Latami pracowałam na wysokich obrotach. Myślę, że wiele czytelniczek przytaknie ze zrozumieniem, gdy powiem, że nie potrafiłam odpuszczać: w pracy, w domu, w ogóle w życiu. My, kobiety, często tak mamy. Chcemy być idealne i – nie przepadam za tym słowem, ale przez swoje korporacyjne pochodzenie dobrze oddaje to, co chcę przekazać – „dowozić” na każdym polu.

Fot. Eliza Krakówka

Moja ścieżka zawodowa wiodła przez świat mediów, eventów, mody i reklamy. Przynosiło mi to dużo satysfakcji, ale też sporo stresów. W branży wydawniczej pracuje się na dwa numery do przodu, więc gdy zamyka się jeden cykl, kolejny jest już w trakcie. W przypadku ambitnego, silnie zmotywowanego człowieka takie zajęcie jest jak kula śniegowa, która coraz więcej zabiera po drodze. Dla mnie przez długi czas radzenie sobie z wymagającymi klientami, wypuszczanie dopieszczonych projektów i towarzysząca temu adrenalina były czymś absolutnie naturalnym. Miałam wewnętrzny drive, pęd do sięgania po więcej, przez który jednak stopniowo coraz mniej słyszałam głos płynący z głębi mojego ciała.

Moje ciało zaczęło się buntować, ale ja ignorowałam sygnały

W tym wszystkim przeoczyłam gdzieś aktywność fizyczną, która zawsze była dla mnie bardzo ważna. Wiedziałam, że daje ujście emocjom i w moim przypadku jest najlepszym sposobem na powrót do bazy, ale wspomniana wcześniej kula śniegowa zmiotła ją z codziennego harmonogramu. Wcześniej był taniec, który dawał poczucie integracji, złapania oddechu, uspokojenia umysłu. Wiele lat praktykowałam też jogę, a w pewnym momencie wydała mi się ona nudna i nijaka, dlatego zrezygnowałam. Uznałam, że – jakbym miała w życiu tego za mało – w ruchu też potrzebuję więcej adrenaliny. Poszłam więc na crossfit, zaczęłam biegać długie dystanse, robiłam interwały na treningach obwodowych. Mój poziom kortyzolu skakał jak szalony. Ciągle budziłam się niewyspana, zmęczona, byłam non stop w stresie, bo i w ruchu, który miał być odskocznią, zaczęłam swojemu ciału dowalać i oczekiwać od niego rzeczy niemożliwych.

Fot. Eliza Krakówka

Do tego dochodziła proza życia, dom, wychowanie dwóch synów. Mąż wtedy sporo wyjeżdżał. A ze mną zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Pewnego dnia nie mogłam złapać oddechu. Później potknęłam się na schodach, zjechałam po nich, dotkliwie tłukąc lędźwiowy odcinek kręgosłupa. Konieczna była rehabilitacja, lekarz zabronił mi biegać czy jeździć na nartach, ale bagatelizowałam to. Na przykład na zimowy wyjazd pojechałam w gorsecie. Ignorowałam sygnały płynące z ciała, które w tym momencie zaczynało się buntować. Uraz kręgosłupa spotęgował problemy ze snem, bóle głowy, a ja wciąż nie potrafiłam odpuścić.

I wtedy po raz pierwszy moje ciało odmówiło współpracy. To był lipiec 2014 roku, upalny dzień, już o siódmej rano było 25 stopni Celsjusza. Po porannym biegu pojechałam na rehabilitację do kriokomory. Pamiętam tylko, że już w trakcie sesji zrobiło mi się niedobrze, a potem obudziłam się w szpitalu. Myślałam, że śnię. Zobaczyłam kątem oka biały fartuch i krew na podłodze. Nie wiedziałam, gdzie jestem, a gdy ratownik zapytał, czy wiem, jak mam na imię, miałam wrażenie, jakby ktoś odpowiadał za mnie. Leżałam na SOR-ze, każdy, kto mnie mijał, zatrzymywał się i dziwnie mi się przyglądał. Pomyślałam: „No, to musi być nieźle”. W łazience, do której poszłam z podłączoną kroplówką, nie było lustra. Może specjalnie? Miałam jednak przy sobie telefon i gdy zobaczyłam swoją twarz, aż podskoczyłam. Miałam złamany nos, obrzęk okularowy i ciągle byłam w stroju do krioterapii. Niebieska opaska frotté na posklejanych krwią włosach, rozmazany makijaż i krótkie spodenki sprawiły, że wyglądałam jak surrealistyczna wersja Jane Fondy. Teraz się z tego śmieję, ale wtedy byłam przestraszona nie na żarty.

Fot. Eliza Krakówka

Z tężyczką żyłam jak na tykającej bombie

Ze szpitala wyszłam bez diagnozy, ale przypadki utraty świadomości zaczęły się pojawiać cyklicznie. W momencie deprywacji snu, po dużym wysiłku czy silnym stresie. Po wyjściu z sauny lub imprezie z niewinną ilością alkoholu. Raz zdarzyło się to, gdy mieliśmy z mężem lecieć na wakacje, tuż przed startem samolotu, z którego zamiast na Karaiby trafiłam do karetki. Mój mąż bardzo się niepokoił. Oczywiście, że przy takich objawach przez głowę przechodzą różne scenariusze. A może to guz mózgu albo poważna wada serca? Zrobiłam mnóstwo badań: EEG, rezonans głowy, kręgosłupa, dobową zbiórkę moczu. Mam opasły tom przeróżnych wyników i skierowań do specjalistów czy na kolejne badania.

Fot. Eliza Krakówka

To było jak błądzenie we mgle. Miałam na przykład zrobioną scyntygrafię przytarczyc, czyli badanie obrazowe wykonywane przy podejrzeniu nowotworu na tych gruczołach, które co prawda nic nie wykazało, ale lekarka z jakiegoś powodu stwierdziła, że na pewno mam rozwalony żołądek, i chciała mnie leczyć w tym kierunku. Podejrzewano również padaczkę, bo jeśli u kogoś pojawiają się drgawki i omdlenia, to pierwsze, na co wskazuje medycyna konwencjonalna, to właśnie ta choroba. Na szczęście moja wspaniała neurolożka skierowała mnie do prof. Jędrzejczak, specjalistki od padaczki, która ją wykluczyła, ale zaleciła zrobienie próby tężyczkowej. To właśnie od niej jako pierwszej usłyszałam to nieznane mi do tej pory słowo.

Co ciekawe, tężyczka sama w sobie nie jest chorobą, ale zespołem objawów, które dotykają układ nerwowo-mięśniowy. Znacznie częściej pojawia się u kobiet, zazwyczaj młodych. Objawy są niejednorodne i mogą różnić się w zależności od pierwotnej przyczyny i typu tężyczki (rozróżniamy jawną i utajoną). Związana jest z niedoborami minerałów takich jak magnez, potas lub wapń i witamina D. W badaniu dobowej zbiórki moczu wyszło, że mój organizm nadmiernie wypłukuje magnez i wapń, co może mieć związek z niewłaściwym funkcjonowaniem nerek. W medycynie chińskiej nerki ściśle wiążą się z lękami i obawami, a ponieważ prowadziłam wtedy własną firmę, rzeczywiście było ich w tamtym czasie sporo. Do tej pory nie poznałam jednoznacznego źródła moich problemów zdrowotnych, ale z całą pewnością intensywny styl życia przyczynił się do ich pojawienia. Po każdym epizodzie bardzo chciało mi się spać i miałam tak napięte łydki, jakbym przebiegła maraton. W całym ciele odczuwałam coś w rodzaju ogromnego skurczu. Stąd właśnie nazwa tej przypadłości. Choć tężyczka zazwyczaj nie stanowi zagrożenia dla życia, w przypadku takich symptomów, jakie pojawiały się u mnie, może być niebezpieczna. Nigdy nie wiadomo, kiedy nastąpi utrata przytomności. Wiele razy, kiedy jechałam samochodem, pojawiała mi się w głowie myśl: co by było, gdyby stało się to właśnie teraz? Albo na ulicy, jeśli upadnę i uderzę głową w krawężnik? To przecież życie jak na tykającej bombie.

Fot. Eliza Krakówka

Dziś wiem, jak ważna w życiu jest równowaga

Wskazanie na tężyczkę sprawiło, że zaczęłam uważniej przyglądać się sobie i swojemu stylowi życia. W 2018 roku pierwszy raz pojechałam na Sri Lankę, by spróbować ajurwedy, która wpisana jest w nurt medycyny niekonwencjonalnej, ale żeby ją praktykować, należy mieć ukończone studia lekarskie. Jeden z lekarzy powiedział mi, że muszę wrócić do oddechu i takiego ruchu, który pozwoli mi na nowo połączyć ciało z umysłem. Według ajurwedy mniej więcej do 45. roku życia jesteśmy w mocy pitty, czyli ognia, nakierowani na to, by napierać, działać, odhaczać cele we wszystkim – pracy, domu, sporcie. Zrozumiałam, ale też całą sobą poczułam, że nie mogę dłużej tak żyć.

Już jakiś czas wcześniej trafiłam na zajęcia bodyart i zachwyciłam się tą techniką. To połączenie jogi, pilatesu, qigongu i tai-chi ze świadomym oddechem. Od razu poczułam, że to coś dla mnie. Twórca tej metody Robert Steinbacher jest tancerzem i terapeutą, a obecne w bodyart elementy tańca i muzyki przypomniały mi, jak dobry dla ciała i umysłu może być odpowiedni ruch. Dawał mi siłę, a zarazem poczucie, że mam spokojną głowę i nie stosuję przemocy wobec swojego ciała. Uważam, że bywamy jednocześnie najlepszymi przyjaciółmi i największymi wrogami swojego ciała. Traktujemy je czasem po macoszemu, nieustannie wymagając coraz więcej, nadużywając jego możliwości czy nawet katując niemożliwymi do zrealizowania wzorcami. Tymczasem bodyart dba o równowagę wewnętrzną, daje niesamowite poczucie szczęścia. Mój umysł w końcu odpuszczał, a ja wreszcie zaczynałam żyć tu i teraz.

Wchodziłam w to coraz głębiej. Czułam, że nie tylko chcę praktykować ćwiczenia, ale też może być to dla mnie coś dużo większego. I wtedy przyszła pandemia. Wszystko zwolniło, moja branża siadła, eventy siłą rzeczy nie mogły się odbywać. Świat stanął na głowie, wszyscy obawialiśmy się, co przyniesie przyszłość, ale paradoksalnie dla mnie to był najlepszy możliwy scenariusz. Zostałam zmuszona, by przystopować i na spokojnie zastanowić się, w którym kierunku chcę podążać. A tak naprawdę upewnić się, bo podskórnie już to wiedziałam. Zrobiłam swój pierwszy certyfikat nauczyciela bodyart, później zaczęłam kolejne kursy. Gdy zaczęto znosić najsurowsze pandemiczne obostrzenia, prowadziłam już zajęcia w niewielkich grupach. Dziś pracuję w trzech studiach w Warszawie. Zachwyca mnie niesamowita wymiana energetyczna, jaka następuje w trakcje lekcji. Przydała mi się też wiedza z branży eventowej – zaczęłam ją wykorzystywać do organizowania wyjazdowych campów, w których uczestniczy mnóstwo inspirujących osób, głównie kobiet, ale nie tylko. Dzielą się swoimi historiami, wymieniają doświadczeniami. Wspaniałe w tej pracy jest uczucie wzajemności, idealnego dopełniania – jednoczesnego dawania, ale też czerpania, ciągły przepływ życiowej energii.

Fot. Eliza Krakówka

Wierzę w to, że w życiu we wszystkim ważny jest balans. Zawsze odżywiałam się zdrowo, nauczyłam się tego od mamy, ale jestem też typowym foodie – uwielbiam jeść i lubię swoje ciało, nawet jeśli czasem gdzieś pojawi się dodatkowa fałdka. Lubię ludzi, ale potrzebuję też czasu tylko dla siebie, na przykład w postaci samotnych podróży, do których ostatnio wróciłam. Treningi dopasowuję do swojego samopoczucia, kiedy czuję się zmęczona, idę w spokojny, łagodny ruch, gdy mam nadmiar energii, wolę mocny wycisk. Chcę dawać, ale nauczyłam się też brać. To tak jak z oddychaniem – żeby wziąć wdech, trzeba najpierw zrobić wydech. I odwrotnie.

W tej „przygodzie” ogromnie ważne było także wsparcie, którego bardzo dużo dostałam i nadal dostaję od mojego męża. Jestem cały czas pod opieką neurologa, ale kiedy weszłam na nową życiową ścieżkę i przewartościowałam priorytety, wszystkie objawy ustąpiły.

Czasem, kiedy patrzę na siebie sprzed lat, zastanawiam się, kim była ta osoba. Czy to w ogóle byłam ja? Czy usilnie zakładałam różne maski, próbując realizować scenariusz, który nie był do końca mój? Z drugiej strony wiem, że to wszystko było po coś, że mój życiowy pęd pozwolił mi wiele osiągnąć i dojść tu, gdzie jestem. Po prostu we właściwym dla mnie momencie coś musiało go zatrzymać i pokierować w inną stronę. I choć nie obyło się bez turbulencji, jestem wdzięczna, że wreszcie złapałam równowagę.


MUA: Justyna Szczęsna
Wsparcie redakcyjne: Marta Malik-Ryl
Wsparcie produkcji i komunikacja: Agnieszka Zakrzewska
Dziękujemy Instytutowi MAÉ w Warszawie za udostępnienie przestrzeni do sesji

Wysłuchała Natalia Karawajczyk
Proszę czekać..
Zamknij