Znaleziono 0 artykułów
27.09.2020

David Szalay: największym wrogiem mężczyzny jest sukces

27.09.2020
David Szalay (Fot. Brian Anderson/REX)

Trochę Węgier, bardziej Kanadyjczyk i Anglik, przede wszystkim świetny pisarz. David Szalay, autor powieści „Turbulencje”, tłumaczy, co najbardziej niszczy teraz mężczyzn i dlaczego w powieści telefon jest niepotrzebny.

W wielu językach to samo słowo oznacza człowieka i mężczyznę, ale w polskim nie. Tymczasem twoją poprzednią książkę „All That Man is” przetłumaczono u nas jako „Czym jest człowiek”. Podoba ci się?

Szkoda, że nikt nie zapytał mnie o zdanie, powiedziałbym stanowczo: nie, nie zgadzam się. Taki tytuł sugeruje, że los mężczyzny równa się los człowieka, a to wbrew moim przekonaniom i przede wszystkim niezgodne z konstrukcją książki. Historie wszystkich dziewięciu bohaterów mają oczywiście szerszy wymiar, ludzki, uniwersalny, ale „All that Man is” to portret współczesnych mężczyzn. Podobny błąd w tłumaczeniu popełnili Węgrzy. Nie rozumiem, jak i dlaczego.

James Wood napisał w „New Yorkerze” entuzjastyczną recenzję „All that Man is” z jednym małym „ale”: szkoda, że żaden z pierwszoplanowych bohaterów nie jest kobietą. Czyżby przeczytał polskie wydanie?

Nie pamiętam, co dokładnie napisał, ale wydaje mi się, że próbował powiedzieć coś w rodzaju: świat mężczyzn jest jeszcze bardziej skomplikowany, nie wszystko da się usprawiedliwić testosteronem.

Tamtą książkę zacząłeś pisać od historii Węgra, który w Londynie zostaje ochroniarzem ekskluzywnej prostytutki. Cała książka miała być o Europie XXI wieku. Kiedy zmieniłeś plany?

Chciałem opowiedzieć o współczesnych nomadach, ale tak, żeby nie wpaść w konwencję luźno powiązanych ze sobą historii, bez wyraźnego fokusu. Samo podróżowanie nie czyni nikogo interesującym, ludzie muszą mieć coś więcej do powiedzenia, stąd pomysł, żeby kolejni wprowadzani do akcji bohaterowie byli coraz starsi. W sumie jest więc dziewięciu mężczyzn, od 20-latka do emeryta, i dzięki nim zaczyna się dialog między rozdziałami. To już nie są opowiadania, to dziewięć wątków tej samej historii.

(Fot. materiały prasowe)

Jako finalista Nagrody Bookera w 2016 roku sprowokowałeś dyskusję o tym, czym jest, a czym już nie współczesna powieść. Biorąc pod uwagę, jak piszą Elizabeth Strout, Garth Greenwell czy Bernardine Evaristo, może bardziej uczciwy byłby prosty podział prozy na fikcję i dokument, bez gatunków?

Dla czytelników pewnie nie ma znaczenia, czy książka jest powieścią, czy czymś innym. Mnie zależy na tym, by „Turbulencji” i „All than Man is” nie nazywać zbiorem krótkich form, bo tym absolutnie nie są. Wydanych razem opowiadań nie musi łączyć nic poza autorem. Moje książki pomyślane są jako organiczna całość, jedna historia, tyle że z udziałem więcej niż jednego głównego bohatera. Czy w związku z tym nadal kwalifikują się do bycia powieściami, tego nie wiem. Im mniej przywiązujemy się do reguł gatunku, tym oryginalniejsze są efekty pisania, hybrydy to mocny nurt współczesnej literatury. Ale żeby dostać Bookera, trzeba pisać powieści, inne książki nie są w ogóle brane pod uwagę. Jury w 2016 roku uznało, że „All that Man is” powieścią jest w stopniu niewystarczającym. Dlatego ostatecznie nie wygrałem.

Trzy lata później Bookera dostała Bernardine Evaristo, chociaż jej „Girl, Woman, Other” powieścią w 100 procentach nie jest.

Już w 2017 do finału Bookera dotarł Jon McGregor i jego „Zbiornik 13”, też hybryda. Jury zmienia się co roku, to na pewno pomaga. Coś z tymi nieczystymi gatunkowo książkami muszą zrobić, trochę się tego przecież ukazuje. Swoją drogą to ciekawe, dlaczego właśnie teraz piszemy tak bardzo inaczej, dlaczego zachciało nam się zmieniać zasady.

Skończyłeś 46 lat – wymarzony moment w życiu mężczyzny, by zaliczyć kryzys tożsamości. Prawda czy mit?

Coś musi mnie do pisania inspirować. Przed premierą „All that Man is” ani razu nie słyszałem o kryzysie męskości, teraz mówią o tym wszyscy. W porządku, tylko czy aby na pewno mamy do czynienia z sytuacją kryzysową? Może zwyczajnie brakuje precyzyjnej definicji, co to znaczy być mężczyzną, i dlatego nieco się pogubiliśmy. Od mężczyzn niezmiennie oczekuje się sukcesu, z wszystkimi jego atrybutami, żeby nie było wątpliwości, że jest panem życia. To też może być trochę za wiele, trudne do udźwignięcia. Nawet samobójstwo mężczyzny traktuje się jak jego osobistą porażkę, skrajny dowód słabości.

David Szalay (Fot. Brian Anderson/REX)

Czy nie o tym jest twój debiut „London and the South-East” z 2008 roku?

Też, ale książkę kupiło raptem kilka tysięcy osób. Nie trafiła w odpowiednie ręce, nie zainspirowała żadnej dyskusji.

Szkoda, bo tłumaczy, dlaczego nasz świat przestał działać. Bohaterami „London and the South-East” są handlowcy z działu reklamy wydawnictwa prasowego o wątpliwej renomie i etyce biznesu. Ich praca polega na „sprzedawaniu wzrostu sprzedaży”. To także najbardziej autobiograficzna z wszystkich twoich książek.

Tak naprawdę pisanie zacząłem od powieści historycznej „Inocent”. Gdy do końca brakowało już naprawdę niewiele, przerwałem i zabrałem się do „London and the  South-East”. Dopiero wtedy poczułem, że wiem, co robię. „Inocent” dokończyłem z lenistwa, mój kontrakt zakładał wydanie dwóch książek w krótkim odstępie czasu. Teraz mam przynajmniej pewność, że więcej powieści historycznych już nie napiszę. Nie muszę wymyślać przeszłości, lubię opisywać świat, który znam.

Po studiach na Oxfordzie zostałeś sprzedawcą reklam. Co było z tobą nie tak?

Nie za bardzo wiedziałem, co innego mógłbym robić. Praca była łatwa, ja byłem leniwy. 20-latków z dyplomem nikt nie zasypuje atrakcyjnymi ofertami pracy. Wielu moich kolegów ze studiów wybrało podobną ścieżkę kariery, mogliśmy wystartować znacznie gorzej. Pod koniec XX wieku, gdy wybory w Anglii wygrała Partia Pracy, a premierem został Tony Blair, etat w telemarketingu zapewniał więcej niż przyzwoite dochody. Stać mnie było, żeby przed trzydziestką kupić mieszkanie na Islingtonie, wtedy jeszcze takiej sobie dzielnicy, ale już po chwili modnej, a teraz drogiej, bo ceny nieruchomości w Londynie poszły w górę ośmiokrotnie. Gdy rzuciłem pracę i przeprowadziłem się z moją ówczesną dziewczyną do Brukseli, mogłem nie robić nic, na życie zarabiało moje mieszkanie. Byłem biedny, ale szczęśliwy.

Urodziłeś się w Kanadzie, wychowałeś w Wielkiej Brytanii, od kilku lat mieszkasz na Węgrzech. Twój patriotyzm pewnie nie zna granic.

Ponad połowę życia spędziłem w Londynie, chodziłem tam do szkoły, w Anglii studiowałem. Chyba najbardziej czuję się Brytyjczykiem, obywatelstwa jednak nie mam. Kanada jest wprawdzie częścią Korony, podlega brytyjskiej królowej, ale nie przekłada się to automatycznie na prawo stałego pobytu. Papiery teoretycznie mam w porządku, w każdej chwili mogę wrócić, ale moja rodzina po brexicie takiej gwarancji już nie ma.

A chcesz wrócić?

Jest taki plan, ale szybko nie zostanie zrealizowany, ponieważ rozstałem się z matką moich dzieci, rodowitą Węgierką. Nie chcę być ojcem raz na jakiś czas, dlatego najbliższych 10 lat spędzę pewnie w Budapeszcie. Ale nawet gdyby sąd przyznał mi pełne prawa rodzicielskie, przeprowadzka do Anglii nie byłaby rozsądna, choćby ze względów finansowych.

Mieszkałeś w wielu metropoliach – Montreal, Londyn, Bejrut, dopiero na Węgrzech trafiłeś do Peczu. Jak do tego doszło?

Mój ojciec stamtąd pochodzi, ma w Peczu rodzinę i mieszkanie, które przez lata stało puste. Akurat kończyłem pisać „All That Man is” i pomyślałem, że zmiana adresu dobrze mi zrobi – im mniej światowe miejsce, tym większe szanse, że skupię się na pracy, nic nie będzie mnie rozpraszać. Planowałem wrócić do Londynu po kilku miesiącach, zostałem cztery lata. Dopiero wtedy przestało mi się tam podobać, zatęskniłem za czymś mniej prowincjonalnym i przeprowadziłem się do Budapesztu.

Połowa bohaterów twojej najnowszej powieści „Turbulencje” to kobiety: dziennikarka, która w seksie koncentruje się na sobie, pisarka, która nie lubi dzieci i nie widzi powodu, żeby się tego wstydzić, testująca trwałość małżeństwa wykładowczyni akademicka. Przy takich kobietach mężczyźni chyba mają prawo zwątpić w siebie.

A skąd pewność, że te kobiety nie przechodzą kryzysu tożsamości? Bo nie są mężczyznami? To bardzo dobrze, że tak chętnie rozmawiamy teraz o problemach z tożsamością, ale czy stawianie sobie pytania, kim jestem, zawsze musi być dowodem kryzysu?

„Turbulencje” powstały na zlecenie BBC4. Trudniej pisze się teksty do czytania w radiu?

Jest mnóstwo ograniczeń technicznych. Przede wszystkim czas – każdy rozdział to dokładnie 10 minut na antenie. Limit słów jest więc sztywny – dwa tysiące i nie podlega to żadnym negocjacjom. Mój wydawca szybko podjął decyzję, że „Turbulencje” ukażą się także jako książka, dlatego musiałem napisać coś i do czytania, i do słuchania. W tym drugim przypadku odbiór jest zupełnie inny, bo tekst czyta aktor, gra rolę narratora, a poza tym żaden słuchacz nie skupia się dziś w 100 procentach na audycji radiowej, robi przy okazji tysiąc innych rzeczy.

Artyści wizualni wychwalają ograniczenia, im trudniej, tym większa satysfakcja, że się udało.

Nigdy wcześniej nie tworzyłem tekstów na miarę, a już na pewno nie napisałem 12 dokładnie tej samej długości. Jest w tym jakaś poetycka dyscyplina. Ale główne ograniczenie czy wyzwanie zawsze pozostaje to samo: nie nudzić.

Pięć zdań wystarcza ci, by z historii gastarbeitera z Indii zrobić rzecz o współczesnym niewolnictwie. Dwa, by w opowieść o miłości wmontować rasizm, wątek mało romantyczny.

Wszystko to zasługa ograniczeń. Tę samą treść da się przekazać w 10 zdaniach, przy braku dyscypliny rośnie ryzyko przegadania. Ja nie mogłem sobie na to pozwolić, musiałem się streszczać, ciągle sprawdzać, ile słów już jest, ile mi jeszcze zostało. Gdyby nie ustalony limit, sprawy sygnalizowane w tle być może przesunąłbym bliżej pierwszego planu.

(Fot. materiały prasowe)

Pandemia przeczołgała prawie całą gospodarkę, ale wydawnictwa książkowe oszczędziła, w tym roku odnotowują rekordowe zyski. 3 września w Wielkiej Brytanii premierę miało 590 książek. To dobra informacja dla pisarza?

Przerażająca, przecież to tsunami książek. „Turbulencje” wiosną powinny ukazać się w USA w miękkiej okładce. Z powodu pandemii premierę przesunięto najpierw na jesień, a potem na następny rok, bo zbyt wiele powieści startuje w chorym wyścigu o tytuł świątecznego numeru jeden.

Mówimy o wyścigu, który od pięciu lat wygrywa kolejna książka kucharska Jamiego Olivera.

Nie drażni mnie to tak bardzo jak świadomość, że Wayne Rooney (angielski piłkarz) na swoich książkach zarabia znacznie więcej niż ja. A przecież oprócz pisania ma kilka innych źródeł dochodów.

I gdyby chociaż sam te książki napisał.

Dokładnie, dziękuję bardzo! Nigdy nie planowałem, że na pisaniu się dorobię, stać mnie na życie na przyzwoitym poziomie, to wystarczy. Ale tak jest w znacznym stopniu dlatego, że mieszkam na Węgrzech, koszty utrzymania są tam wyraźnie niższe. W Anglii pisarze, których znam osobiście, muszą dorabiać. Prowadzą kursy kreatywnego pisania, wykładają na uczelni. Sam raz tego spróbowałem, nie podobało mi się. Nie lubię uczyć innych, nie jestem w tym dobry.

Sam Havadtoy, tak jak ty pół-Węgier i artysta, chociaż bardziej znany jako były kochanek Yoko Ono, powiedział mi kilka lat temu, że kluczem do szczęśliwego życia jest status obcokrajowca w kraju, w którym się mieszka. Bo gdy zaczynasz rozumieć język, którym mówią lokalni politycy, lepiej się wyprowadzić.

Absolutna racja. Za każdym razem, gdy odwiedzam Londyn, zalewa mnie fala głupoty. Wszędzie atakują mnie reklamy, a jeśli nie one, to nowe media, których bez względu na reprezentowany poziom jest po prostu za dużo. Na Węgrzech z jakością informacji nie jest lepiej, ale przynajmniej impulsów mamy mniej. Po węgiersku mówię dostatecznie dobrze, by się porozumieć, i na tyle mało, by się łatwo wyłączyć. Nawet własne nazwisko wymawiam niedokładnie tak, jak powinienem. Nad tym akurat mógłbym popracować.

Właśnie sobie uświadomiłem, że w twoich książkach prawie nie ma nowych technologii: nikt nie wrzuca zdjęć na Instagram, nikt nie wysyła nawet SMS-a.

Nie lubię o tym pisać, nie podoba mi się, gdy robią to inni. To nie technologie decydują o tym, że opowieść brzmi współcześnie, przeciwnie – nic nie postarza książek bardziej niż gadżety, które były nowością w momencie pisania. Telefon komórkowy to banalny, pospolity przedmiot. Można o nim w ogóle nie wspominać i tak wiadomo, że jest. Akcja najpopularniejszych XIX-wiecznych powieści bazuje na problemach z komunikacją. Gdyby bohaterowie mogli do siebie zadzwonić, nic fascynującego raczej by się nie wydarzyło.

* Rozmowa przeprowadzona podczas festiwalu Literacki Sopot 2020

* Najnowsza powieść Davida Szalayego „Turbulencje” ukazała się nakładem wydawnictwa Pauza (tłum. Dobromiła Jankowska). Poprzednia „Czym jest człowiek” (tłum. Jędrzej Polak) w WAB.

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij