Znaleziono 0 artykułów
01.08.2020

Demontaż atrakcji. „Babyteeth”

01.08.2020
Kadr z filmu "Babyteeth" (Fot. materiały prasowe)

Akcja najsmutniejszych filmów toczy się zawsze latem, takim po którym już nic, tylko przepaść. „Babyteeth”, filmowe objawienie z Australii, jest esencją „summertime sadness”. Debiut Shannon Murphy, nagrodzony na ostatnim festiwalu w Wenecji, smakuje jak strzelająca oranżada wysypana na język.

Pierwsze słowo, jakie wyskakuje, gdy wpiszę w wyszukiwarkę „summertime” to „sadness”. Nie rozumiem, dlaczego lato koniecznie musi być przesycone smutkiem. Przecież to dni stworzone po to, by się kochać, śmiać i nie myśleć o tym, że przyjdzie jesień. A jednak Lana Del Rey ma rację: I know if I go, I'll die happy tonight/ Wiem, że jeśli odeszłabym dzisiejszej nocy, umarłabym szczęśliwa. Latem myśli o śmierci wynikają z nadmiaru radości, przyjemności i nudy stężonych w paru dniach wolnego jak w słodkim syropie, który należałoby rozrzedzić z wodą, żeby dało się wypić. Dwa tygodnie urlopu smakują czasem jak ulepek i chciałoby się, żeby życie kończyło się takim właśnie toastem. Gdy nic nam nie doskwiera, cieszymy się pogodą i ubieramy na kolorowo – tak chcielibyśmy być zapamiętani.

 

Ale w tym roku jest inaczej. Martwimy się, że nadejdzie druga fala. Trudno się bawić, gdy ludzie chorują, a i my w każdej chwili możemy się zarazić. Czuję to na moich wakacjach. Wszystko przecież mam: leżak, basen, zimny napój, a wokół ukochane osoby. Patrzę, jak owady lśnią w zachodzącym słońcu, roją się na ciemnym tle lasu i staram się tak jak one zanurzyć w magic hour. A jednak gdzieś toczy mnie smutku robaczek, taki, co gryzie niezauważalnie i nie pozwala cieszyć się urlopem tak żywiołowo, jak poprzedniego lata.

Akcja najsmutniejszych filmów toczy się zawsze latem, takim, po którym już nic, tylko przepaść. Wystarczy wspomnieć „Absolwenta”, „Przekleństwa niewinności”, „Witaj smutku” czy „Tajemnicę Brokeback Mountain”. Oj, malownicza to melancholia. Rozkwit przyrody niesie zapowiedź śmierci, a ta złowrogo naznacza zrelaksowane, roznegliżowane ciała. Przynajmniej tak widzieli ją posępni malarze albo pisarze w typie Tomasza Manna czy Vladimira Nabokova. Dla nich młodość, zdrowie, odpoczynek niezmiennie wiązały się z nadchodzącą tragedią, której nie sposób zapobiec. W tej sytuacji lepiej być jasno- niż czarnowidzem. Jeśli za rogiem czyha groza, z którą trzeba będzie wziąć się za bary, warto przedtem naładować baterie.

(Fot. materiały prasowe)

Esencją „summertime sadness” jest „Babyteeth” – filmowe objawienie z Australii. Debiut Shannon Murphy, nagrodzony na ostatnim festiwalu w Wenecji, smakuje jak strzelająca oranżada wysypana na język. Nieprzewidywalny, zmysłowy fajerwerk, z którego można mieć tyle radości, co z lizaka z gwizdkiem albo z gumy do żucia, z której balon, jak pęka, to obkleja całą twarz. Wspominam te niezdrowe słodycze, bo „Babyteeth” może być jak one niezdrowy, jeśli ktoś wierzy w romantyczną, zawsze odwzajemnioną miłość. Albo w to, że luksus i wygoda życia scali nawet nieudane małżeństwo. Albo że dbając o siebie i chodząc do lekarza, nigdy się na nic nie zachoruje. Albo że wysłanie dziecka do najlepszych szkół da gwarancję, że ono się nie zbuntuje, nie wejdzie w złe kręgi, nie zada z niewłaściwą osobą. Oto niezdrowe przesądy, w które wiara psuje ludziom nierzadko całe życia. Dla tych właśnie osób, które otulone watą cukrową, pragną śnić życie z morskiej pianki, „Babyteeth” będzie źródłem próchnicy, od której wypadną im wszystkie zęby. Nie tylko mleczne, stałe, ale też implanty. Bo o implantach szczęścia ten film wie najwięcej, ogląda je jak pod lupą ogląda się fałszywki.

(Fot. materiały prasowe)

Milla stoi na peronie ubrana w szkolny mundurek, gdy wpada na nią Moses i potrąca tak, że prawie wpada pod pociąg. Zakłócenie, które chłopak wprowadza do jej życia, okazuje się być pełną gwoździ i drzazg, ale jednak ostatnią deską ratunku. Bo choć nie znamy Milli sprzed tego spotkania, możemy domyślać się, że pod maską grzecznej dziewczynki skrywa grubo skłębione emocje. Incydent, który zbliża tych dwoje, mógłby być mitem założycielskim ich związku. Mogliby opowiadać swoim dzieciom, jak się poznali: jej poleciała krew z nosa, którą on zatamował spoconą koszulką. Jej włosy błyszczały jak bransoletki, jego blizna na skroni przypominała skórę węża. Odtąd nie potrafili już się rozstać: narkoman i jedynaczka z dobrego domu. Niestety, nie opowiedzą tego potomnym, ich miłość skończy się jak ta Romea i Julii, choć bez zwaśnionych rodów, banicji, tajnego ślubu, trucizny i śmierci obojga. A jednak ta para ma wiele wspólnego z tamtą z Szekspira. Przeczucie fatum, gwałtowne decyzje i trochę tajemnic, które krzyżują im plany. A nade wszystko zew zakochania, który każe skakać na główkę niezależnie od konsekwencji.

Podstawą udanego filmu o miłości jest zawsze chemia między aktorami. Tu została użyta do mikstury najsłodszych barwników. Eliza Scanlen znana z „Ostrych przedmiotów” i Toby Wallace znany z serialu „The Society” pasują do siebie jak ulał, bo są swoimi przeciwieństwami. Ona nie jest aż tak naiwna, by nie podejrzewać, że on jej nie kocha, tylko bajerant z niego, który chce coś ugrać. Nie chodzi mu zresztą o seks, tylko o twardsze używki, których, tak się składa, u niej w domu jest pełno. Jej nie przeszkadza ta interesowność, po prostu chce mieć chłopaka i zdążyć go kochać, zanim będzie za późno. W tle pojawiają się motywy z typowego college romance: wizja balu maturalnego, sukienki na bal, nadopiekuńczy rodzice, próżne koleżanki i chwiejność wybranka. Odhaczono wszystkie cechy gatunku, łącznie ze śmiertelną chorobą, która sprawia, że dni love story są policzone. Jest scena w szkole, pod szkołą, prezent od chłopaka i kolacja, na której przedstawia się go rodzicom. Jest pierwsza noc, impreza i specyficznie rozumiany pierwszy raz. Jednak wszystkie te elementy, które widzieliśmy setki razy, są tak nieprzewidywalne i niestandardowe, jakby zjeść żelkową fasolkę o kolorze cytrusa, lecz smaku wymiotów. Nastolatki, które pójdą do kin obejrzeć „Babyteeth” jako produkcję, skrojoną na swoje potrzeby, mogą ciężko się zatruć, jakby tęczowe landrynki nafaszerowano kwasem solnym.

(Fot. materiały prasowe)

To film wcale nie o miłości, tylko o toksycznym pięknie. W jednym z dialogów ojciec Milli Henry (Ben Mendehlson) pyta Mosesa o to, czym się zajmuje. Gdy chłopak odpowiada, że niczym, słyszy, że w życiu trzeba nauczyć się funkcjonalności. Mosesa natomiast interesuje wyłącznie to, co piękne i staje się to jego nałogiem. Tymczasem funkcjonalność, którą chwali Henry, okazuje się równie szkodliwa – to kłamstwo ukrywa, czego naprawdę się potrzebuje.

Układ, w jakim tkwi ta rodzina, działa tylko pozornie: żyją w pięknym domu za zarobki męża, który jest psychiatrą i faszeruje żonę lekami, żeby nie sprawiała problemów. Anna (Essie Davis) była pianistką, zanim rzuciła karierę, nękana poczuciem winy, że niewystarczająco zajmuje się dzieckiem. Założyła się sama ze sobą, że przestanie grać, jeśli córka wyzdrowieje. Chciałaby więc, żeby ta uprawiała teraz muzykę za nią. Mąż niby jest szczęśliwy, nie wiadomo tylko, czemu daje sobie w żyłę i lgnie do sąsiadki (Emily Barclay), która łamie wszelkie zasady. Wszyscy duszą się dymem domowego ogniska, które tylko z wierzchu funkcjonuje wspaniale.

(Fot. materiały prasowe)

Trwa wieczne lato, latają rajskie ptaki i cały rok można nosić suknie na ramiączkach. A jednak nikomu nie jest tu dobrze. Wbrew schematom najczęściej spotykanym w kinie, przybysz nie wyzwala tego, co drzemie w mieszczańskiej stęchliźnie. Nie musi burzyć ich stagnacji ani uwodzić jak w „Teoremacie”, „Hardcore disco” czy „Borgmanie”. Świat, który zastaje, od dawna jest rozsypany. I wcale nie lepszy ani gorszy od tego, co na zewnątrz. Zderzenie klas społecznych uwydatnia dokładnie te same mechanizmy, tyle że w różnych wcieleniach. Ćpanie na ulicy jest zrównane z nadużywaniem psychotropów przez pacjentów drogich terapii. Rodziny mogłyby się licytować, która z nich jest bardziej patologiczna.

Czy ona ma raka? – zapytała moja córka w połowie seansu. Bo choroba jest tu umieszczona tak bardzo z tyłu historii, że można jej nie zauważyć. Melodramat sączy się do naszych kanalików łzowych zupełnie inaczej, niż przywykliśmy. Spływa jak kroplówka z neonów, które skapują nam do serca niezrozumiałymi sentencjami. Z „Babyteeth” trzeba wysysać sens niczym mleko z tubki, mimo że wargi drętwieją z zasłodzenia. – Znajdź sobie kawałek spokojnego nieba – mówi Moses do Milli na pierwszym spotkaniu. Do tej rady nawiązuje finał filmu, gdy dziewczyna przejmuje kontrolę nad rodziną. Wykorzystuje, że jest oczkiem w głowie rodziców i wymyśla dla nich prawdziwie funkcjonalne rozwiązanie. Bo to, w którym jest okłamywana po to, by była szczęśliwa, doprowadza tylko do kryzysu.

(Fot. materiały prasowe)

Wszystko w tym filmie jest niestosowne. Strzyżenie kogoś golarką dla pudli, palenie papierosa, gdy je się loda i nie ma wolnej ręki. Niestosowne dlatego, że głupie, a nie dlatego, że ćmi fajka osoba w ciąży. Styl zdjęć przypomina zamglone ORWO, choć kręcono je współcześnie w Australii. Film określa też ścieżka dźwiękowa: Sudan Archives i Merrill Garbus, klasycznie wykształconych muzyków, które bawią się popem, na skrzypcach, perkusji, ukulele tworząc połamane rytmy. To ich utwory wyzwalają w Milli żądzę wyrwania się na wolność i życia mimo wszystko. Gdyby jednak została muzykiem, grałaby takie piosenki.

Wiele mówią też jej fryzury oraz ich brak. Peruka lalki Barbie, druga siwa i trzecia w kolorze absyntu definiują różne strony Milli. Eliza Scanlen wygląda raz jak dziecko, innym razem jak Nosferatu. Film podzielono na rozdziały – w tym, gdzie rozmawia z umarłymi, widać na jej twarzy światło i cień, jakby w połowie pogrążała się w blasku, a w połowie w mroku. Do końca bohaterka balansuje na ich granicy. Moses-Mojżesz, jak nakazuje jego imię, przeprowadza ją przez Morze Czerwone. Po czym zostawia samą, pijaną i wykończoną tak, że dziewczyna ląduje w szpitalu. Imię jej ojca – Henry, też jest znaczące – nosi je bowiem zarówno człowiek, jak i pies, który ciągle ucieka i wyrywa się ze smyczy. W istocie są tą samą osobą. Henry na swój ludzki sposób robi przecież to samo, co narwane zwierzę. Nie wiadomo, czy kiedykolwiek przechodzi przemianę.

Wiele wątków tego filmu urywa się lub kontynuuje w sposób oniryczny. Scena urodzin, na które przyszli wszyscy, scena na plaży albo scena pożegnania o świcie – wprowadzają wieloznaczność, z którą trzeba się uporać. Nie wiadomo, w co mamy wierzyć. Może reżyserka chce, żebyśmy, podobnie jak bohaterowie, czuli się jak na dragach? Podkręca filtr rzeczywistości, żeby zakręciło się nam w głowie? Cokolwiek Shannon Murphy miała na myśli, kręcąc swój debiut, jej film anuluje poczucie winy. Przypomina w tym znów pewien słodycz, który ma wygląd purchawki, a gdy go przypiec, z zewnątrz robi się karmelizowana skórka, a w środku ciągutka, co smakuje jak ciepłe lody. Od marshmallowów z ogniska też można się uzależnić. Udowodniła to moja córka, piekąc je nad świeczką w swoim pokoju. Lepiej, niż gdyby podgrzewała nad nią heroinę. „Babyteeth” też narkotyzuje. Halucynacji takiego kina już jestem nałogowcem.

* „Babyteeth”, reż. Shannon Murphy; w kinach

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij