Znaleziono 0 artykułów
07.03.2020

Demontaż atrakcji. Koronawirus

07.03.2020
Kadr z filmu "Contagion: Epidemia strachu” (fot. East News)

Porównań, symboli, metafor wirusa jest bez liku. Narracje o epidemii stanowią kroniki zbiorowej histerii. Ci, którzy cokolwiek wiedzą, milczą. Ci, którzy nie wiedzą nic, szerzą epidemię gadulstwa. A na lęk nie ma szczepionki. Na czas, gdy wszyscy mówią o koronawirusie, polecamy filmy, które pomogą zrozumieć mechanizmy rządzące pandemią.  

Gdy piszę te słowa, koronę zdiagnozowano u 96 888 osób. Z tego 3305 zmarło (3,4 proc.), 53 638 (55,3 proc.) wyzdrowiało, a reszta wciąż zostaje w izolacji. Ilu z nas rzeczywiście choruje, nie wiadomo.

Siedziałam wczoraj na sali kinowej, gdy jakaś pani zaniosła się kaszlem.  Widzowie rzucili się na nią, żądając, by w tej chwili opuściła pomieszczenie. Kaszel nie pozwalał jej odpowiedzieć, więc irytacja sąsiadów rosła, zmieniając się niemal w panikę. Zabrzmiały okrzyki, żeby tę panią wyprowadzić, bo inaczej przerwiemy projekcję. W końcu charczący bronchit ustał i kobieta została na sali, rzucając, że nie dajmy się zwariować. Kaszlała w końcu w przedramię, tak jak to zalecane. Nie nosi maski, bo kaszle z powodu alergii. Nie trzeba od razu się chandryczyć.

Powiedzą na to podejrzliwi, że nikt nie może być pewny swego zdrowia. Wydaje ci się, że nic nie masz? Widać nie jesteś wystarczająco przebadany. Kto lekceważy objawy, zawsze spotka hipochondryka. Nigdy się nie dogadają, ich starcie będzie trwać do końca świata i o jeden dzień dłużej.

Ehe ehe ehe, ehe ehe ehe. Kaszelek? Zimne poty? Zaczerwieniony nosek? Coś mnie chyba bierze, coś mnie rozkłada. Nieprzypadkowo epidemia koronawirusa toczy się na przednówku. Każdy o tej porze roku chwilami słabuje, ale po raz pierwszy staje się to tematem powszechnej debaty publicznej. Innej niż za czasów ptasiej lub świńskiej grypy, bo dziś choroba przypomina wiral, szybciej i szerzej się roznosi, wydaje się też nierealna. Przynajmniej dla osób z klasy średniej, dla których nie stanowi zagrożenia, które byłoby tuż na wyciągnięcie ręki, ale raczej staje się nowym przedmiotem lęku, przypomnieniem o tym, że jesteśmy śmiertelni. Albo żartem, z którego fajnie zadrwić. W sieci krążą zdjęcia ludzi obwieszonych czosnkiem lub zatykających sobie nos wacikiem. Ktoś w masce wyciął dziurę, żeby bezpiecznie palić papierosa. Są też memy: o piwie, które zmieniło nazwę na Ebola, o Roku Szczura, który musiał zacząć się plagą, albo o tym, że nie starczy na długo coś, co jest „made in China”.

Jednak koronawirus trwa już dziesięć tygodni. A w wielu miejscach wciąż nie da się go zbadać. Na mapie zachorowań nadal wielką pustą plamą jest na przykład Rosja.

Czekając na apkę, która pozwoli kaszlnąć w telefon i w ten sposób samemu się zdiagnozować, mamy naprawdę dużo czasu. Całe godziny dobrowolnej separacji w domach wypełnionych zapasami. Długie samotne wieczory spędzane z dala od skupisk ludzkich. Proponuję na ten czas seanse filmów, które pozwolą lepiej zrozumieć, w czym właściwie uczestniczymy.

Steven Soderberg „Contagion: Epidemia strachu”: O co chodzi w epidemii

Nikt inny nie przewidział pandemii koronawirusa lepiej niż Steven Soderberg w „Contagion: Epidemii strachu” (2011). Aż trudno uwierzyć, jak bardzo ten film zyskał na ostatnich wypadkach. W rachunku prawdopodobieństwa niemal dorównał „Simpsonom”, którzy uprzedzili ataki z 9/11 oraz prezydenturę Trumpa. W grudniu „Contagion” był na 270. miejscu oglądalności w katalogu filmów Warner Bros., a obecnie plasuje się na drugim.

Już w chwili premiery podkreślano, że powstał na podstawie naukowych badań dotyczących rozmaitych wirusów grypy, choć głównym bohaterem uczyniono malajski Nipah, który w późnych latach 90. przeniósł się od nietoperzy i świń na ludzi. Nie ma już żadnych wątpliwości, że wizja, nawet w kontekście koronawirusa, okazała się prawdą. Dziewięć lat temu producenci filmu przyrządzili prawdziwy koktajl z bakterii i grzybów jako bombę biologiczną służącą za billboard reklamowy, żyjący własnym życiem na ulicach Toronto.

Dziś to niepotrzebne, bo najlepszą reklamą filmu jest to, co dzieje się pod wpływem paniki w różnych częściach globu.

Kadr z filmu "Contagion: Epidemia strachu”: (fot. East News)

„Contagion” śledzi mechanizm społeczny stojący za masową infekcją. Kto za tym stoi? Czy ktoś użył wirusa jako broni? Czy za pomocą epidemii próbuje coś zatuszować? Żyjemy w czasach lęku przed terroryzmem, skoro więc ktoś przyczepia sobie bombę do ciała, dlaczego nie miałby zarazić się zakaźną chorobą i umyślnie wsiąść do metra? To wirus potwór: Godzilla, King Kong i Frankenstein w jednym. Matka natura jako seryjny morderca. Porównań, symboli, metafor wirusa jest bez liku. Narracje o epidemii stanowią kroniki zbiorowej histerii. Ci, którzy cokolwiek wiedzą, milczą. Ci, którzy nie wiedzą nic, szerzą epidemię gadulstwa. – Nawet nie wiemy, czego się bać – mówi w „Contagion” postać grana przez Kate Winslet. Tłumaczy, że należy myć ręce, bo dziennie dotykamy twarzy 2–3 tysiące razy i przenosimy w ten sposób bakterie. Niby dobrze to wiemy, ale i tak w końcu nie robimy.

Pacjentką zero, od której wszystko się zaczyna, jest tutaj bohaterka Gwyneth Paltrow, która łapie wirusa podczas podróży do Hongkongu. Podczas oficjalnej kolacji podaje rękę szefowi kuchni. On nie umył rąk, tylko wytarł w fartuch, a wcześniej przyrządzał mięso, które było zarażone. Przyrządzaną przez niego świnię zainfekował nietoperz owocowy, którego odchody spadły do chlewika. Drogę, jaką przeszedł wirus, poznajemy w ostatniej scenie filmu. Przedtem toczy się długie i mozolne śledztwo prowadzone przez lekarkę (Marion Cotillard), męża zmarłej (Matt Damon) oraz blogera dziennikarza (Jude Law). Ten ostatni wkurza innych swoją butą i przekonaniem, że na chorobie można zarobić. Testuje działanie rzekomych lekarstw na własnym organizmie, korzysta z dezinformacji. Jak mówi o nim szef CDC, agencji zdrowia publicznego, grany przez Laurence’a Fishburne’a: – Aby złapać wirusa, musisz najpierw skontaktować się z chorym lub czymś, czego dotknął. Aby się przerazić, wystarczy plotka lub chaos doniesień w mediach. To, co pan rozprzestrzenia, jest znacznie bardziej niebezpieczne niż wirus. Bo na lęk nie ma szczepionki. To nim najłatwiej kogoś zarazić. „Contagion” portretuje kolejne kręgi, jakie zatacza panika. Pandemia to przemoc w zwolnionym tempie, którą horror przyspiesza i powiększa. Sprawcą przemocy może być każdy, nawet nieświadomie.

Patologowie podczas trepanacji czaszki zaglądają w głąb mózgu postaci Gwyneth Palthrow i widzą spłaszczone bruzdy jak po wewnętrznej eksplozji. Decydują, że „nikt nie może się dowiedzieć, zanim wszyscy się nie dowiedzą”, co oczywiście następuje w okamgnieniu. Mapa zachorowań dostaje coraz więcej czerwonych plam – dokładnie jak ta, na której śledzimy koronawirusa.

Zgonów przybywa. Zamknięte zostają szkoły i zakłady pracy. Pustoszeją lotniska, kościoły, siłownie. Ulice zawalają niezabrane śmieci. W marketach nie robi się już zakupów, tylko nalot na czystki, bo niczego już nie ma do kupienia. Włamywacze wchodzą do domów z bronią i zamiast szukać kosztowności, od razu rzucają się do lodówki. Jakby wandalizm i agresja tylko czekały na dogodny moment, aby z powrotem zrobić z ludzi jaskiniowców. Przerażony ojciec dorastającej córki nie pozwala jej spotykać się z chłopakiem, bojąc się, że się zarazi. Po wielu miesiącach pandemii organizuje dla tych dwojga bal maturalny w dużym pokoju: puszcza muzykę, dekoruje salę i przygotowuje stroje. Scena, gdy nastolatki tańczą wolnego, po raz pierwszy, a może i ostatni, jest manifestem nadziei, że życie mimo wszystko przetrwa. Tylko czy chcemy, żeby nadal trwało coś, co jest tak brutalne i krwiożercze?

Kim Sung-su „Grypa”: Jak zwalczyć wirusa

Większość filmów o wirusach szybko zamienia ludzi w zombie. Dlatego że epidemia odbiera poczucie bezpieczeństwa – już nie pomogą higiena ani ubezpieczenie zdrowotne, gdy ze zwykłego człowieka stajesz się bezdomnym, człowiekiem bez praw, uchodźcą. W filmach o pandemii mogą ukryć się tylko najbogatsi obywatele – oni mają dostęp do schronów i tajemnych szczepionek. Reszta cierpi, miota się i zabija się nawzajem. Nosiciel wirusa nie jest wcale pasywnym gospodarzem choroby w swoim ciele, tylko jej najemnikiem, walczącym ze zdrowymi. Żeby pokonać żołnierzy wirusa, potrzebny jest mężny bohater, najlepiej Brad Pitt („World War Z”), Cillian Murphy („28 dni później”), Dustin Hoffman („Epidemia”) albo Will Smith („Jestem legendą”), tudzież bohaterki w rodzaju Milli Jovovich („Resident Evil”) czy Jennifer Carpenter („Kwarantanna”).

To na nich skupia się uwaga filmu, podczas gdy chorzy sprowadzeni do agresywnych bezdomnych szaleńców, jak szwendacze z „Walking Dead”, bezcelowo włóczą się po ulicach. Kino apokaliptyczno-epidemiologiczne rzadko trzyma się rzeczywistości.

Jednym z nielicznych filmów mocno stojących na ziemi jest „Grypa” (2014) Kim Sung-su, koreańska produkcja, która rozmachem dorównuje apokaliptycznym produkcjom hollywoodzkim. Ognisko choroby wybucha w Hongkongu, a wirus trafia do Seulu w transporcie nielegalnych robotników. Giną wszyscy z tego transportu, prócz jednego mężczyzny, a po mieście rozłażą się zarażone szczury. Z chorym ma do czynienia niemożliwie rezolutnie dziecko, które wraz z matką epidemiolożką trafia do obozu dla chorych z numerami 2066 i 2067.

Odebranie człowiekowi tożsamości i sprowadzenie go do bezimiennej kombinacji cyfr przypomina Holocaust, w jaki płynnie przechodzi wysoko rozwinięta cywilizacja. Niby nie ma wojny, a choroba bierze jeńców i toczy się zaciekła walka o przetrwanie. Nie chodzi o każde cenne życie, lecz o tzw. zdrowie społeczne. W imię owego zdrowia łamane są prawa człowieka.

Mimo ciężkiego tematu film Kim Sung-su jest lżejszy niż inne tytuły tego typu. Jest tu miejsce na żart, wygłup oraz erotyczne tęsknoty w wykonaniu przyszłej pary granej przez Kim In-Hae i Kang Ji-Koo. Epidemia to tylko spiętrzenie przeszkód między parą zakochanych? A może rewolucja, która zachodzi mimo woli? Skoro klasa średnia w jednej chwili traci przywileje i dołącza do biedoty, to może razem wysadzą bogatych i polityków z wygodnych siodeł, by po epidemii objąć własne rządy.

„Grypa” znosi podziały, pokazuje, jak mieszają się przedstawiciele różnych klas społecznych. Kontrola jest złudzeniem, zawsze ktoś znajdzie dziurę w płocie, złamie zakaz, nie sposób przewidzieć wszystkich wariantów zdarzeń. Film używa wirusa, by pokazać lęk przed nielegalną imigracją, dowieść, że życie wymyka się władzy, a granice i segregacja ludzi nie mają sensu. Choroba i tak je przerwie. Znów jedyną receptą na destrukcję jest miłość – to ona daje ludziom siłę do walki o życie.

David Mackenzie „Ostatnia miłość na ziemi”: Jak żyć, gdy jest się zarażonym

O tym, jak kochać się w czasie zarazy, opowiada „Ostatnia miłość na ziemi” (2011) – studium miłości dwojga pięknych ludzi granych przez Evę Green i Ewana McGregora. Są ofiarami wirusa, jaki szerzy się w Szkocji, a potem na całym świecie. Nie wiadomo, jak się zarazili. Jednak choroba sprawiła, że do chorych wracają wyparte emocje: smutek, żałoba, niespełnione miłości. Czują się samotni i załamani. Tracą węch. Potem ogarnia ich szaleńczy głód, pochłaniają wszystko – od oleju, szminek po żywe zwierzęta. Tracą smak. Rozpad następuje tak szybko, że nie zdążają nazwać choroby. Green jako epidemiolożka nie dowiaduje się niczego poza tym, że to ostry syndrom sensoryczny. Klienci przychodzą do restauracji bohatera McGregora nie jeść, tylko posłuchać nalewanego wina i dźwięku kieliszków. Utrata słuchu jest kwestią czasu.

Kadr z filmu "Ostatnia miłość na ziemi"  (fot. East News)

Według reżysera filmu Davida Mackenziego ludzkość w epidemii przyzwyczai się do wszystkiego, przygotuje na najgorsze, ale i tak liczy na najlepsze. „Ostatnia miłość na ziemi” mówi o tym, jak bezradni jesteśmy wobec pandemii, jak ważne w życiu są doświadczenia zmysłowe i jak doceniać wartość życia w jego niedoskonałości.

Oprócz miłości tylko jednej osoby można wybrać miłość bliźniego, czyli służbę ratunkową – jak czyni wielu bohaterów epidemiologicznych horrorów. Bo skoro i tak umrzemy, przynajmniej na coś się przydamy.

W polskim filmie „Zaraza” Romana Załuskiego (1972) oglądamy życie codzienne za murami zamkniętego miasta, takiego jak Wuhan albo miasta w północnych Włoszech. W rzeczywistości był to Wrocław podczas lata stulecia w 1963, gdy wybuchła epidemia ospy prawdziwej. W szpitalach brakowało termometrów, waty, ligniny, a co dopiero szczepionek. Społeczeństwo polskie, zawsze najmądrzejsze, zgadzało się co do tego, że kieliszek wódki zabije każdego wirusa. Modne było cwaniakowanie: szukanie winnego, bagatelizowanie zaleceń lekarzy i spekulacje, czy to aby poważna choroba.

Jedni kombinowali, że są chorzy, aby coś dostać albo nie pójść do pracy, inni, że są zdrowi, aby nie stracić tego, co mają. Załuski przez epidemię maluje barwny obraz życia w reżimie, satyrę społeczną obfitującą w rubasznych, niepokornych bohaterów. Ówczesny Wrocław był dużo weselszy niż Wuhan, z którego oglądamy dziś film „Długa noc” Lana Bo. 

Przerażające i absurdalne były także wideo wrzucane przez pasażerów zamkniętych przez miesiąc u brzegu Japonii na pokładzie statku Diamond Princess. Sceny obżarstwa stekami z łososia przetykanymi tortem czekoladowym, pokaz sztuczek magicznych albo zakłady na pieniądze przed ceremonią rozdania Oscarów. W rzeczywistości ludzie zostali bezmyślnie zarażeni podczas kwarantanny i wystawieni na bezmierne cierpienie. Przeszli też woltę, jakiej dotąd nie pokazywano w kinie epidemiologicznym, a co najwyżej w „Titanicu”: w jednej chwili z pasażerów luksusowego rejsu stali się niechcianymi rozbitkami. – To było coś między filmem o zombie a obozem młodzieżowym – relacjonował 29-letni Spencer Fehrenbacher w poruszającym wyznaniu. 

Na pewno ktoś kiedyś zrobi o tym film. Gdy tylko wszystko wróci do normy i znów bezpiecznie będzie można kaszleć w kinie.

Adriana Prodeus
Proszę czekać..
Zamknij