Znaleziono 0 artykułów
24.08.2018

Grenlandzka dusza jest jak lód

24.08.2018
Okładka książki "Lud z grenlandzkiej wyspy" (Fot. materiały prasowe Wydawnictwa Czarne)

Grenlandczycy wolą wystukiwać rytm na bębnach niż mówić. Śmieją się z Europejczyków, którzy muszą wszystko przegadywać, jakby mieli jakikolwiek wpływ na ważne rzeczy. O „ludzie z grenlandzkiej wyspy” w swojej nowej książce pisze reporterka i fotografka Ilona Wiśniewska.

Ilonę Wiśniewską kraje północy wciągnęły po pas. Pisała już o wyspie Spitsbergen i najdalszych zakątkach Norwegii, gdzie zresztą zamieszkała. Teraz zabiera nas na Grenlandię. Jedna uwaga: Wiśniewska nie pisze przewodników dla turystów. Autorka wgryza się w portretowane miejsce tak mocno, że aż boli. Zawsze staje po stronie słabszych, odrzuconych, próbując rozwikłać ich zawiłe losy i odczarować krzywdzące stereotypy. Ma o czym opowiadać, choćby na zasadzie kontrastu. W końcu Norwegia i Dania, która sprawuje pieczę nad Grenlandią, należą – w co nikt nie wątpi – do krajów obrzydliwie bogatych. No i niebiańsko ponoć szczęśliwych.

W miejscowości Uummannaq leżącej na północy Grenlandii – największej wyspy świata – Wiśniewska zatrudnia się w domu dziecka podczas polarnej zimy. Rodzice oddają dzieci do ośrodka, bo wiedzą, że tam będzie im lepiej. Dla dyrekcji jest najważniejsze, by czuły się bezpiecznie, wyrosły w kulturze grenlandzkiej, a więc znały swoją tożsamość i były z niej dumne. Wiśniewska sprząta, pomaga, a w międzyczasie obserwuje i słucha.

Ilona Wiśniewska (Fot. archiwum prywatne Ilony Wiśniewskiej)

Niełatwe to zadanie. Jeden wychowanek właśnie popełnił samobójstwo. Co go dręczyło? Co czuł? Grenlandczycy nie mówią o uczuciach. Liczy się przetrwanie, a emocje są oznaką słabości. W 2016 roku odebrało sobie tam życie czterdzieści siedem osób. Z tego połowa miała między 10 a 30 lat.

Co widać zza okien domu dziecka? Kolorowe, w większości parterowe domy postawione na skalistych wzniesieniach, tuż nad morzem skutym lodem. Przed domami suszy się pranie rozwieszone na sznurach w mroźnym ostrym słońcu. Opodal stoi granitowy kościół, w którym nabożeństwa prowadzi charyzmatyczna pastorka. Jest szkoła muzyczna, bo tu stawia się na muzykę, która pomaga rozwiązywać różne problemy. Grenlandczycy wolą wystukiwać rytm na bębnach niż mówić. Śmieją się z Europejczyków, którzy muszą wszystko przegadywać, jakby mieli jakikolwiek wpływ na ważne rzeczy.

(Fot. Ilona Wiśniewska)

Jest też niebieski budynek z widokiem na fiord. To hala sportowa, w której odbywają się koncerty. Trzy sklepy, w których można kupić mrożony chleb, mrożoną pizzę, mrożoną gicz renifera, a także lody waniliowe, chipsy, colę, alkohol, a ze świeżych produktów – ziemniaki.

Na zamarzniętym morzu mieszkają psy, wszystkie przypięte łańcuchami. Spędzają tak po kilka miesięcy, nie mają bud, by obrosły bardziej okazałym futrem. Pracują w zaprzęgach. Dzisiaj na tysiąc trzystu mieszkańców Uummannaq przypada tysiąc pięćset psów. Mniej niż kiedyś, bo liczba zaprzęgów spada. Ale jest ich wystarczająco dużo, by zakłócić ciszę nieustannym wyciem. Jest też wysypisko śmieci. Zwarte, dopóki zmrożone. Ostało się też kilka ziemianek przypominających, jak życie wyglądało dawniej, zanim Duńczycy postanowili ucywilizować Grenlandczyków.

Ilona Wiśniewska (Fot. Birger Amundsen)

Osiemnastowieczną kolonizację wyspy (wtedy jeszcze o tym, że jest wyspą, nie wiedziano) zaczęto od nawracania miejscowych na chrześcijaństwo. Pomnik ojca chrystianizacji, pastora Hansa Egede stoi w centrum Nuuk, stolicy kraju. W latach 50. i 60. XX wieku zaczęto przenosić Grenlandczyków z ziemianek do bloków, gdzie zamiast ognisk były kaloryfery i woda w kranach. Władze zabrały się też za edukację. W ramach eksperymentu w latach 50. wywieziono pierwszą grupę dzieci do rodzin zastępczych w Danii. Wybierano je spośród sierot i półsierot. Cel był prosto sformułowany: wymazać grenlandzką kulturę i zaszczepić duńską. Nauczyć języka i ogłady, by w przyszłości stanowiły lokalną elitę posłuszną Kopenhadze. Wśród nich znalazła się Helene, która dziś ma 74 lata. Dopiero w dorosłym życiu dowiedziała się, że posłużyła za królika doświadczalnego. Po śmierci duńskiego męża spotkała w samolocie Grenlandczyka. Są razem kilka lat, dzięki niemu na nowo nauczyła się grenlandzkiego. Albo Louise Fontain, która wyjechała do duńskiej szkoły w 1967 roku. Kilkanaście lat później napisała wiersz „Lekcja duńskiego”: Najpierw musieliśmy nauczyć się mówić / I gdy się już nauczyliśmy / Zapomnieliśmy / Kim jesteśmy / Teraz pamiętamy tylko / Jak milczeć. Ma obecnie 55 lat i mieszka w Norwegii, z rodzicami rozmawia przez tłumacza, bo nie pamięta grenlandzkiego.

(Fot. Ilona Wiśniewska)
(Fot. Ilona Wiśniewska)

Jednak wielu Grenlandczyków wraca dziś do rodzinnych miasteczek. Są tacy, i wcale ich niemało, którym zależy na pielęgnowaniu własnej kultury. Niektórzy chcą całkowitego oderwania od Danii. Dziś Grenlandia jest autonomicznym terytorium z własnym parlamentem i rządem. Ci, którzy stąd pochodzą, łudzą się, że powrót do grenlandzkich korzeni jest najlepszym sposobem na ich kraj. Gdyby nie alkohol, przywieziony kiedyś przez Duńczyków, byłoby zupełnie inaczej.

Inu ma 31 lat. Miał siedem, gdy wyjechał z rodzicami do Danii. Grenlandzkiego nauczył się na nowo po powrocie na wyspę. W Danii przezywali go perker od połączenia duńskich słów perser – Pers i tyrker – Turek, pogardliwego określenia na cudzoziemców. Dla Duńczyków Grenlandczycy zawsze pozostaną pijakami, nawet jeśli będą mieć dobrą pracę i szczęśliwe życie. Dlaczego? Bo Duńczycy piją w domach i wtedy ich nie widać, a oni piją otwarcie, nie wstydzą się tego – tłumaczy Inu. Jest jedynym sławnym grenlandzkim szefem kuchni i gwiazdą telewizji. Ale też lokalnym patriotą. Pracuje z trudną młodzieżą, z więźniami, z ludźmi chcącymi „uczyć się smaków, a tym samym smakować własną tożsamość”. Teraz zajmuje się dzieciakami z domu dziecka w Uummannaq.

Ilona Wiśniewska (Fot. Birger Amundsen)

– Nie zrzucam winy tylko na białych. Niektórzy rodacy za granicą rzeczywiście robią nam złą opinię. (…) Moi przyjaciele Grenlandczycy obudźcie się! (…) Nie pozwólcie się pogrążyć. Patrzą na nas z góry, ale nie mają takich gór, jakie my mamy – wykrzykuje na koncercie w hali sportowej dziewiętnastoletni Tarraq, muzyk, pół-Grenlandczyk, pół-Marokańczyk. Na dowód, że nie dał sobie odebrać tożsamości, ma na twarzy tradycyjny tatuaż.

W Uummannaq alkohol sprzedają w dni powszednie do osiemnastej, w soboty do trzynastej, w niedzielę nie sprzedają. Ale okazuje się, że bardziej pożądanym trunkiem jest coca-cola. Dwa lata temu zapasy coli skończyły się na dwa miesiące przed przypłynięciem transportu z zaopatrzeniem. Młodym ludziom trudno było przetrwać.

Tym razem statek zdąży na czas. Czuć już wiosnę. Będzie można zdjąć kombinezony z foczej skóry. „Stojąc na brzegu w grupie mieszkańców, obserwujemy w ciszy odpływające na akrach psy, których nie zabrano na ląd. Małe punkty przesuwają się z jednej krawędzi na drugą, po czym uciekają przed przypływającymi po nie łodziami. Nie chcę, ale łapię się na myśli, że skoro nie dają się schwytać, to już niedługo będzie im lepiej, bo w zimnym morzu umiera się w kilka minut. (…) Wieczorem po lodzie i psach nie ma już śladu” – pisze Ilona Wiśniewska.

Sama zaraz odleci z wyspy. Ale wróci. W samolocie kapitan najpierw powita pasażerów po grenlandzku, dopiero potem po duńsku.

Lud z grenlandzkiej wyspy”, Ilona Wiśniewska, Wydawnictwo Czarne, premiera 5 września

Maria Fredro-Boniecka
Proszę czekać..
Zamknij