Znaleziono 0 artykułów
25.09.2018

Grzanka z winem w Tel Awiwie

25.09.2018
Gay Pride, Tel Awiw (Fot. Getty Images)

Świat, który budowaliśmy mozolnie przez lata, jeśli nie dekady, wydaje się być dzisiaj atakowany ze wszystkich storn. Atakowany przez różnej maści szowinistów i nacjonalistów, rasistów i homofobów, mizoginów i bigotów, chcących za wszelką cenę wepchnąć nas w rzeczywistość niechęci, podejrzliwości i nienawiści do Innego. 

Idziesz dzisiaj ze mną na party do ambasadora B. Jego mąż ma dzisiaj trzydzieste piąte urodziny, może być fajnie – zakomunikowała mi Noemi. Decyzja zapadła błyskawicznie, bo moja serdeczna przyjaciółka nie znosi sprzeciwu, a mnie na party z okazji urodzin męża ambasadora dwa razy namawiać nie trzeba. Przywdziałem więc natychmiast najelegantsze japonki i kuse spodenki (w Tel Awiwie dość powszechnie uważa się, że to jest strój na każdą okazję) i udaliśmy się na rzeczone party, które okazało się jak najbardziej szaloną imprezą. Bez kelnerów w smokingach serwujących na srebrnych tacach zawinięte w delikatne pozłotka Ferrero Rocher, które „dodaje chwilom blasku”, a za to z basenem, dużą ilością prosecco i tańczącymi sambę drag queens. Umarłem i jestem w raju, pomyślałem. Pewnie, gdy usnąłem po małym słonecznym udarze dnia poprzedniego, dusza moja unoszona przez dwa aniołki o wyglądzie Sashy Velour (zwyciężczyni dziewiątego sezonu „RuPaul's Drag Race”) i izraelskiego modela Eliada Cohena uniosły mnie nad śródziemnomorską promenadę Szelomo Lahata w Tel Awiwie wprost do penthouse’u ambasadora kraju B. Bym mógł od teraz rozkoszować się wiecznym życiem po życiu, zajadając daktyle przy basenowym tarasie z widokiem na starożytną Jaffę.

Gay Pride, Tel Awiw (Fot. Getty Images)

Gdy myślałem, że nie może już być lepiej, podszedł do mnie zjawiskowo piękny i czarny jak bezmleczna czekolada mężczyzna (kolor jego skóry jest w tej opowieści bardzo ważny) i zagaił przy papierosie rozmowę niewinną, w której niezwłocznie pojawiało się pytanie skąd jestem. Z Polski, jestem z Polski – odpowiedziałem bez entuzjazmu i zgodnie z prawdą, no co Noemi przewróciła oczami, bo Polska w Izraelu to tak zwany boner killer. Na co mój rozmówca, ku naszemu zaskoczeniu, rozpromienił się natychmiast i zakrzyknął radośnie: – Mój dziadek był z Polski! Z okolic Warszawy. Jestem Omer, Omer Grzanka!. Umarłem po raz drugi. Umarłem ze śmiechu, a Noemi razem ze mną, bo jednak sytuacja, w której na urodzinach męża J. ambasadora kraju B. chłopak z Polski, flirtując z czarnym Izraelczykiem dowiaduje się, że on się nazywa Grzanka, a jego dziadek – do czego doszliśmy po wymianie esemesowej z mamą Omera – był z Płońska, jest jak z komedii Stanisława Barei albo Efraima Kiszona.

Ale pokazuje też jak nieprawdopodobnie poplątana może być historia i korzenie drzewa genealogicznego oraz jak cudownie kolorowe może być życie. Trzeba tylko wiedzieć, gdzie go szukać, co wydaje się być w dzisiejszych, coraz bardziej plemiennych czasach, coraz trudniejsze. Ale czasami się udaje. Nam się udało. I ulotniliśmy się z Omerem nad ranem z urodzinowego party, by we własnym towarzystwie zacieśniać relacje polsko-izraelskie. W imię braterstwa narodów.

Gay Pride, Tel Awiw (Fot. Getty Images)

Utkwiła mi bardzo ta historia w głowie, a trzeba wiedzieć, że mam raczej kurzą pamięć. Utkwiła nawet nie z racji spędzenia cudownej nocy w wielobarwnym pod każdym względem towarzystwie, a potem ze złotym – że tak powiem – medalistą, ale chyba bardziej z tęsknoty za znikającym światem, który budowaliśmy mozolnie przez lata, jeśli nie dekady, a który wydaje się być dzisiaj atakowany ze wszystkich stron. Atakowany przez różnej maści szowinistów i nacjonalistów, rasistów i homofobów, mizoginów i bigotów, chcących za wszelką cenę wepchnąć nas w rzeczywistość niechęci, podejrzliwości i nienawiści do Innego. Chcących nas zamknąć w twierdzy z głęboką fosą i zwodzonym mostem. A ja do wieży nie chcę! Chcę po podzamczu hasać, po miastach i wioskach, po łąkach i lasach. Chcę ludzi poznawać, chcę wino pijąc, znajomości zadzierzgiwać z Omerami z Płońska, bom ciekaw ludzi, ciekaw świata, ciekaw wszystkiego, czego klaustrofobiczne umysły boją się niemożebnie. I nie wyrażam zgody na pacyfikację mego stylu życia. Nie wyrażają jej też mieszkańcy Tel Awiwu – tętniącej nieustannie, otwartej i kolorowej metropolii coraz bardziej szowinistycznego (zupełnie jak Polska) Izraela. Zgody nie ma u Noemi, zgody nie ma u Omera, zgody nie ma u tysięcy, dziesiątek tysięcy ludzi protestujących regularnie na placu Icchaka Rabina przeciw kolejnym próbom budowania płotów, zasieków i murów między kolejnym grupami ludzi.

Nie godzą się telawiwczycy na świat, którego konstrukcja nijak się ma do wszystkiego, w co wierzą, do wszystkiego na czym w 1909 roku zaczęto budować na wydmach to imponujące miasto portowe. Chcą chrupać rano krłasąty w setkach kawiarenek, dyskutować zawzięcie na karmelskim targowisku, śmigać hulajnogami bulwarem Rotschilda, grać w szabat na plaży do upadłego w matkot, piknikować z dzieciakami i psiakami (posiadanie psa jest w Tel Awiwie niemal obowiązkowe) i po prostu żyć, przyjemnie żyć, choć tanio – jak wiadomo – tam nie jest. Po północy dołączył do nas na tarasie zajęty zabawianiem tłumnie przybyłych gości ambasador B. wraz z małżonkiem. Nie omieszkałem  im natychmiast zazdrośnie wypomnieć wspaniałego życia w Izraelu. Na co ambasador uśmiechnął się, zjadł tonącą w kieliszku oliwkę i powiedział: – My nie żyjemy w Izraelu, tylko w Tel Awiwie. Dolać ci wina?.

Mike Urbaniak
Proszę czekać..
Zamknij