Znaleziono 0 artykułów
28.11.2019

Historia jednego zdjęcia: Aniołki Charliego na premierze filmu w 2003 roku

28.11.2019
Cameron Diaz, Drew Barrymore, Lucy Liu i McG (Fot. Getty Images)

18 czerwca 2003 roku w Teatrze Chińskim Graumana w Hollywood na premierę filmu „Aniołki Charliego: Zawrotna szybkość” odtwórczynie głównych ról – Cameron Diaz, Drew Barrymore i Lucy Liu – a także reżyser McG przyjechali w białym kabriolecie. Pod kolor stylizacji. To kwintesencja niewinnego kiczu początku milenium.

Elizabeth Banks, aktorka i reżyserka, właśnie zbiera cięgi za nową odsłonę „Aniołków Charliego” z Kristen Stewart, Ellą Balinską i Naomi Scott. Film zapowiadany na remake w duchu #MeToo zwyczajnie nudzi recenzentów. Pytając o zasadność kolejnej wersji, radzą odłożyć całą franczyzę do lamusa.

Stewart i jej paczka to trzecie pokolenie Aniołków. Na przełomie lat 70. i 80. powstał pierwowzór – serial z seksbombami Kate Jackson, Farrah Fawcett, Jaclyn Smith i Cheryl Ladd. Aaronowi Spellingowi, który potem maczał palce w „Dynastii” i „Beverly Hills 90210”, udało się nie tylko stworzyć format godny powtarzania, wykreować wykonawczynie głównych ról na gwiazdy, ale nawet wylansować fryzurę. W latach 70. dziewczyny, także w Polsce, obcinały się na Fawcett.

Na początku milenium za kinowe Aniołki wzięli się specjaliści od komedii sensacyjnych, w tym reżyser ukrywający się pod pseudonimem McG, twórca seriali „Życie na fali”, „Chuck” oraz „Supernatural”. W 2000 roku światło dzienne ujrzała pierwsza część przygód Natalie Cook (Cameron Diaz), Dylan Sanders (Drew Barrymore) i Alex Munday (Lucy Liu), a po jej sukcesie kasowym (obraz zarobił ponad 250 mln dolarów), trzy lata później – kolejna. Twórców nie zrażał kiepski odbiór krytyki. Film zdobył liczne nagrody Stinkers Bad Movie Awards. Nic dziwnego, skoro sam reżyser przyznawał, że zaczynał pracę, gdy jeszcze nie było scenariusza. – Możecie hejtować, ale ludziom się podobało – komentowała Barrymore. Miała rację. W końcu kto nie chciałby oglądać, jak piękne i przebojowe kobiety przebierają się 28 razy, i to tylko w pierwszych dziesięciu minutach filmu?

Aktorki wcielające się w role Aniołków nic sobie nie robiły z ironizujących intelektualistów. Wszystkie były właśnie u szczytu popularności. Drew Barrymore udało się z dziecięcej gwiazdy z „E.T.” wyrosnąć na pierwszoplanową aktorkę. Pokonała uzależnienia, nigdy nie wyglądała lepiej, była królową komedii romantycznych, w których wcielała się w role uroczych, choć odrobinę nieporadnych bohaterek. Cameron Diaz grywała na przemian w superprodukcjach (zaczęła od „Maski”, potem było „Mój chłopak się żeni”) i kultowych dziś filmach niezależnych, takich jak „Życie mniej zwyczajne” Danny’ego Boyle’a czy „Być jak John Malkovich” Spike’a Jonze’a. Lucy Liu, jeszcze chwilę wcześniej nieznana, kreowała właśnie najbardziej niezapomnianą obok tytułowej postać w „Ally McBeal”.

Na premierę dziewczyny przyszły całe na biało – Cameron w gorsetowej mini, Drew w garniturze z czarnym biustonoszem pod spodem, Lucy w wydekoltowanej sukience do ziemi. W taki sam sposób – dopasowany i indywidualny jednocześnie – nosiły się dziewczyny z Destiny’s Child. Mama Beyoncé, Tina, szyła im komplety o takiej samej kolorystyce, wzorach i stylu, ale odmiennych fasonach.

Dzisiejsza Queen Bey, Kelly Rowland i Michelle Williams odśpiewały na potrzeby filmu hymn feministyczny tamtej epoki, czyli „Independent Women Part 1”. Wybrzmiewały w nim postulaty emancypacyjne początku milenium – niezależność finansowa („I buy my own diamonds and I buy my own rings”), sukces zawodowy („I worked hard and sacrificed to get what I get”) i asertywność wobec mężczyzn („Try to control me, boy, you get dismissed”). Dziś słychać, że bliżej było przebojowi do pochwały neoliberalizmu niż kobiecej solidarności, decydować o kobiecej sile miała bowiem siła nabywcza.

Nowej odsłonie „Aniołków...” też towarzyszy piosenka, która miała się stać manifestem. „Don’t Call Me Angel” śpiewają Ariana Grande, Miley Cyrus i Lana Del Rey – każda z nich uważa się za aktywistkę ruchu feministycznego pokolenia milenialsów. W tekście nadal silny jest wątek wysokich zarobków („Uh, I make my money, and I write the checks”), ale ważniejsza jest wymowa, że grzeczne dziewczynki idą do nieba, a niegrzeczne tam, gdzie chcą („I fell from heaven, now I'm living like a devil”).

Piosence i filmowi, który ją przedstawia, amerykańscy krytycy zarzucają „feminizm z T-shirtu”. Tak jak w świecie mody femwashing reprezentują chociażby koszulki Diora z napisem „We Should All Be Feminists”, tak girl power odmieniana przez wszystkie przypadki w kinie, telewizji i muzyce ma napędzać sprzedaż. Tym razem się nie udało. Bo nowe „Aniołki...” są zbyt poprawne, przez co zupełnie nie śmieszne, a przecież na przesadzie zasadzał się urok odsłon z lat 70. i 2000. Bosley (w filmie z 2000 roku – Bill Murray, z 2003 – Bernie Mac) teraz jest kobietą, jedna z bohaterek to lesbijka, druga jest Afroamerykanką. Podczas gdy poprzednie „Aniołki...” były postmodernistycznymi fajerwerkami kina, którego dzieła zaczęły przypominać teledyski i trailery, a nie pełnoprawne produkcje, nowe są solenne jak odtwórczynie głównych ról.

Na ekranie i na premierze Diaz, Barrymore i Liu – opalone, umalowane, rozebrane – bez poczucia winy łączyły seksapil ze sztukami walki. Może dziś nie da się zrobić filmu tak lekkiego, bo naiwnego? Ale czy to znaczy, że franczyzy się skończyły? Przeczy temu popularność gifów z Baby Yodą z „Mandaloriana”, serialu Disneya osadzonego w uniwersum „Gwiezdnych wojen”. Ale to już zupełnie inna historia.

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij