Jacek Dehnel: Kawowy diament Kaweckiej, czyli Kopciuszek z Cyrku

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Tym razem przywołuje historię skradzionego diamentu śpiewaczki operowej Wiktorii Kaweckiej.
Dziś ulica Ossolińskich stanowi tylko króciutki przesmyk między Hotelem Europejskim a Ministerstwem Kultury, zajmującym dawny pałac Potockich, ale w latach 30. ciągnęła się dalej, wzdłuż placu Piłsudskiego. Była to pierzeja trzypiętrowych kamienic dochodowych (dziś na ich miejscu przebiega fasada Metropolitana), które wybudowano na terenie rozparcelowanego w połowie XIX wieku ogrodu wspomnianego pałacu Potockich. Pod numerem 8, na nietypowej działce, łukowatej od frontu, zwężającej się w głąb posesji jak kawałek tortu, stanął gmach, w którym przed I wojną światową działało Petersburskie Towarzystwo Ubezpieczeń, a w styczniu 1931 roku skrzyły się sklepowe witryny. I nie chodzi tylko o skrzący się w świetle latarń śnieg czy fazowane szybki, ale o najprawdziwsze diamenty, były to bowiem witryny sklepu jubilera Antoniego Turczyńskiego[1].
Na samym środku witryny, na honorowym miejscu, spoczywał srebrny pierścień z ogromnym, ważącym ponad 25 karatów brązowym diamentem – musiały tam chodzić całe wycieczki, był to bowiem słynny diament Kaweckiej.

Śpiewaczkę operetkową i operową Wiktorię Kawecką nazywano „królową brylantów”
Wiktoria Kawecka była ubóstwianą przez publiczność Warszawy, Petersburga, Moskwy, Kijowa śpiewaczką operetkową i operową. Po I wojnie światowej jej blask nieco może przygasł, ale nie miało to znaczenia dla jej fortuny – była to wszak gwiazda w dawnym, XIX-wiecznym stylu, która tak słynęła z miłości do klejnotów, że nazywano ją „królową brylantów”. Niezależnie od czyichś osobistych wyborów i rygorów moralnych w tamtej epoce istniało pełne continuum pomiędzy prostytutkami, luksusowymi kurtyzanami z towarzystwa i artystkami scen. Corps de ballet był uważany za rezerwuar kochanek dla bogaczy – są nawet obrazy pokazujące, jak przebierają w nowym narybku. Aktorka, tancerka, śpiewaczka – choćby największa diwa – była z miejsca osobą o „podejrzanej moralności”. Miała zatem dwie drogi do „porządnego świata”: albo ślub z wpływowym, przeważnie znacznie starszym mężczyzną (który najczęściej żądał od niej zrezygnowania ze sceny), albo kolekcjonowanie klejnotów jako zabezpieczenia na stare lata.
Kawecka nie tylko poślubiła ziemianina Bolesława z Wielogłów Wielogłowskiego herbu Starykoń (wcale nie nomen omen, bo był starszy od niej raptem o 8 lat i w dodatku pozwolił jej dalej występować), lecz także starannie pomnażała majątek. Swego czasu było przyjęte, że kiedy zamożny kupiec posyłał jej na scenę kosz kwiatów, to na dnie kosza czekało jakieś skrzące się brylantami cacko; ba, od słynnego warszawskiego cukiernika dostała nawet w prezencie willę, więc teraz stać ją było na inwestycje. Wykupiła wielką kamienicę przy Hożej 39, wystawioną w 1911 roku przez architektów Czerwińskiego i Heppena dla znanych żydowskich deweloperów, braci Lichtenbaumów : pięć pięter, dwa podwórka z oficynami, windy, wykusze, balkony, mieszkania dla bogaczy, klasy średniej, klitki dla ubogich w mansardach, warsztaty w suterenach.
Wiktoria Kawecka pozostawiła ogromny majątek, szacowany na 5 milionów złotych
Kiedy w 1929 roku Kawecka przedwcześnie zmarła (w wieku zaledwie 53 lat, wciąż w pełni sił artystycznych), zostawiła ogromny majątek, szacowany na 5 milionów złotych. Spadek miał trafić w trzech czwartych do wdowca, w jednej czwartej – do ukochanej ciotki artystki. Jednak były to tak zawrotne sumy, że trzeba było skądś wziąć pieniądze na spłatę podatku, dlatego część legendarnej biżuterii wdowiec sprzedał za granicą. Brylant kawowy – swego czasu ofiarowany śpiewaczce w Rosji, kto wie, czy nie ze względu na barwę, pasującą do brzmienia jej nazwiska – nie znalazł tam nabywcy i tak trafił na honorowe miejsce w witrynie Turczyńskiego. Wyceniano go na 2400 dolarów (czyli ponad 21 tysięcy złotych) i dodawano, że gdyby był biały, kosztowałby blisko trzykrotnie więcej[2].

Od zachwyconych przechodniów oddzielała go trudna do zbicia, gruba, ośmiomilimetrowa szyba – był jednak bezpieczny przede wszystkim za sprawą ochrony. Otóż po jednej stronie u wylotu Wierzbowej stał policjant kierujący ruchem, po drugiej zaś, dwa numery dalej, przy Ossolińskich 4, mieścił się konsulat szwedzki, a po serii napadów na placówki dyplomatyczne (dokonanych m.in. przez słynnego Wiktora Zielińskiego) magistrat postawił przed nimi warty policyjne. Turczyński mógł być spokojny. W teorii.
Brylant kawowy Kaweckiej został ukradziony ze sklepu jubilerskiego Turczyńskiego
29 stycznia o trzeciej po południu jest jeszcze wprawdzie jasno, ale dzień trafił się pochmurny i mglisty. W sklepie jubilerskim subiekt obsługuje troje klientów, na zewnątrz przed witryną stoi chudy nastolatek ubrany biednie w szarą, zniszczoną jesionkę i czarny filcowy kapelusz[3], a w ręku trzyma dużą, płaską paczkę. Kiedy wewnątrz rozlega się huk, subiekt niczego nie zauważa, ale woli sprawdzić na wszelki wypadek. Dopiero wszedłszy na krzesełko i spojrzawszy ponad ścianką – relacjonował potem dziennikarzowi „Expressu Porannego” – ujrzałem, że szyba na dole jest zbita, a na wystawie brak cennego 24-karatowego brylantu, oraz kilku innych pierścionków. Wypadł ze sklepu razem z klientami, ale zobaczył tylko plecy ściganego rabusia.
A było tak: kiedy tylko posterunkowy Przetakiewicz odwrócił się plecami do sklepu, chłopak z całej siły rąbnął w szybę paczką, która pod gazetą skrywała ciężki metalowy ruszt, chwycił kilka pierścionków i prysnął. Nie biegł jednak bezpośrednio do Krakowskiego Przedmieścia (wtedy złapałby go strażujący w bramie pod konsulatem wartownik), tylko skręcił pod szóstkę, w podwórko Domu Franckich, przebiegł podwórze, drugą bramę i wydostał się na drugie podwórze, zakończone murem z trejażem, po którym pięło się dzikie wino. Mur był parterowy, chłopak wspiął się po listewkach trejażu, ale wtedy jeden z goniących go przechodniów złapał go za stopę – rabuś rzucił weń nożem i wyswobodził się, zostawiając za sobą tani, płócienny but.
Z muru na dach warsztatu ślusarskiego, na kolejny dach, do przygotowanej zawczasu liny – i tak wyszedł z bramy kamienicy przy Krakowskim Przedmieściu 17 jak gdyby nigdy nic, może nawet wesoło pogwizdując; tyle, że z jedną stopą bosą.
Na śniegu przed witryną znaleziono tylko szafir w platynowej oprawie, który musiał wypaść rabusiowi.
Jednego ze sprawców napadu schwytano, ale brylant przepadł bez śladu
„Tajny Detektyw”, który sprawę relacjonował półtora roku później, przy okazji innego napadu, pisał dość nieprecyzyjnie – że chłopak uciekł przez bramę kamienicy przy Ossolińskich 10 (to niemożliwe, bo… takiego domu nie było, stał tam pierwszy parzysty numer Wierzbowej) i przedostał się do Trębackiej. Przede wszystkim jednak dał przykład dość dziwnego wynikania: Uciekający rabuś zgubił po drodze trzewik. Ponieważ była zima, a trzewik był płócienny, przeto policja wywnioskowała, że rabusie rekrutowali się ze sfer „cyrkowców”. Mozolne śledztwo prowadziło do ujęcia czterech uczestników napadu.

A jak było naprawdę? Przede wszystkim śledztwo wykazało, że przymocowana do dachówki linka nie utrzymałaby ciężaru człowieka – zerwano ją jednym pociągnięciem, złodziej po prostu zeskoczył z wysokości dwóch-trzech metrów. Uznano zatem, że był to przypadkowy złodziej, a nie zawodowiec, który szczegółowo zaplanował skok, co było obiecujące, bo brylant był nietypowy, znany, więc takiemu przestępczemu szaraczkowi trudno byłoby go komukolwiek sprzedać.
Policja została z butem, linką, kawałem żelaza – jak się okazało, rusztem z pieca – i papierem gazetowym, w który go owinięto. „Kurjer Polski” dumnie pisał, że to numer tej właśnie gazety, bo to ona przyczyniła się do wykrycia przestępcy. Otóż na marginesie dziennika zanotowano ołówkiem szaradę: Jaś – woś – łoś – waś – duś – paś, a niżej urwane: Józiek Ut… Któryś z policjantów powiedział, że podobnymi zabawami zabijali czas pensjonariusze „Cyrku”, czyli niesławnej noclegowni dla bezdomnych przy ulicy Dzikiej, a inny – że właśnie w Cyrku widział porzucony za piecem taki właśnie stary ruszt. Kiedy pojechali na miejsce, rusztu nie było, mieli za to niezliczonych podejrzanych: przeważnie bez nazwisk, natomiast o przezwiskach dziwacznych: „Bartek”, „Wrzosek”, „Dziobek”, „Parasolka”, „Lampart”. Wszystkim kazano wypisać tekst szarady – wyszło, że jej autorem jest „Lampart”, który zresztą od razu się przyznał, że wymyślił ją, leżąc na pryczy w noclegowni, a rozwiązanie odgadł Józek Utwald.
Po nitce do kłębka trafiono do dwóch chłopaków, którzy byli ich sąsiadami z pryczy – a którzy zbiegiem okoliczności w dzień po napadzie znikli z Cyrku. W dodatku jeden z nich chciał kupić parę kaloszy dla kolegi „Chwieja”, który został potrącony przez autobus i stracił but. „Chwiejem” nazywano dwudziestoletniego Romualda Reczkę, a kalosze próbował mu skołować trzydziestoletni Henryk Olszyna. A że obaj zapadli się pod ziemię, nie było ich w żadnych melinach ani spelunkach, to sam komisarz Przygoda przebrał się za apasza warszawskiego i czatował kilka dni pod Dworcem Głównym. Myszkował, obserwował, zagadywał – aż dowiedział się, że Olszyna paraduje w nowym płaszczu, pod krawatem, w kapeluszu i z nową kochanką, dziewczyną uliczną, niejaką Zofią Mikron (vel Mańką Pryszcz). „Express Poranny” wyjawiał nawet bezwstydnie jej adres (Prosta 46, m. 4), pod którym nieustraszony komisarz Przygoda wyśledził gagatka, który skądinąd zdążył już przepić i płaszcz, i krawat, i kapelusz.
Po trzech dniach odsiadki – ewidentnie wydobywczej – aresztowany postanowił się przyznać do współudziału, dodając, że Reczko zbiegł z brylantem. Ale komisarz postanowił zagrać va banque – wiedział, że pierwsze trzy noce po napadzie Olszyna spędził w popularnej kryjówce warszawskich bezdomnych, w piwnicy pierwszego filaru mostu Poniatowskiego, więc powiedział mu: Słuchaj, bratku, byłem pod mostem. Brylant mamy. Powiedz teraz, gdzie szukać Reczkę.
Skołowany Olszyna się wysypał: Psiakrew, myślałem, że brylant poczeka, aż wyjdę z więzienia. Tego już nie dało się cofnąć: w kamerze filaru pod wyrwaną cegłą znaleziono pudełko zapałek a w niem, owinięty w szmatę brylant Kaweckiej. Reczko – drugi złodziej, jest również aresztowany. Triumf policji zupełny.
Tyle że nic w tej szczegółowo opisanej scenie nie było prawdą.

Winny stanął przed sądem kilka lat po napadzie na sklep jubilerski
Po pierwsze, nie istniał Romuald Reczko, tylko Roman Sierko, pseudonim „Chwiej” lub „Reczko”. Z Olszyną poznał się w więzieniu i tam wspólnie zaplanowali „grubszą robotę”, która pozwoliłaby im żyć parę miesięcy „w dobrobycie”. Trzy dni chodzili pod sklep jubilera, skąd planowali ukraść wielką brylantową kolię, która jednak ustąpiła miejsca brylantowi Kaweckiej. Olszyna stał na czatach i pilnował policjanta[4]kierującego ruchem, Sierko miał uderzyć i błyskawicznie prysnąć – co zresztą zrobił.
Po drugie, brylant nigdy nie był ukryty w filarze mostu Poniatowskiego, bo złodzieje od razu puścili go paserom. „Dzień Dobry” twierdziło zupełnie bez sensu, że był to Olszyna, który kupił klejnot dosłownie za parę złotych i nie wiedział, co z nim począć. Kupca znaleźć nie mógł i nawet nie próbował, a kiedy zaczęła się obława, przeląkł się wpadki, włożył brylant do pudełka po zapałkach, zawinął w gazetę i posłał na policję. Ale i to nie była prawda: po napadzie złodzieje zanieśli klejnot paserowi Abramowi Orbachowi, ten zaprowadził ich do kolegi po fachu (zajmującego się też w wolnych chwilach żebractwem), Chaima Flormana, ten zaś – do zamożnego jubilera Joska Feinszneidera[5]. Z obiecanych 3 tysięcy (zatem całkiem sporej sumy) dostali tysiąc zadatku, z którego Sierko odpalił kumplowi cztery stówki, po czym zniknął.
Olszyna wysypał paserów i wszyscy trafili za kratki aresztu (znów, dodajmy to: wydobywczego). Jak zeznał komisarz Przygoda, gdy po 4-tygodniowym pobycie w areszcie oskarżeni dowiedzieli się, że będą trzymani, póki brylant nie wróci do jubilera […] w urzędzie śledczym zjawił się posłaniec i wręczył małe pudełeczko zapałek, w którym znajdował się skradziony brylant.
Na wolności przebywał jednak nadal główny sprawca, Sierko, który ukrywał się w Niemczech na fałszywym paszporcie – półtora roku po napadzie, we wrześniu 1932 roku, kiedy wszyscy pozostali zdążyli już otrzymać wyroki za paserstwo (niedługie) i je odsiedzieć[6], wrócił do kraju i zaszył się w Sosnowcu. Posłano tam warszawskich policjantów, którzy spotkali się z Sierką oko w oku na rynku w Sosnowcu. Na wezwanie „Stać! Ręce do góry!” bandyta odpowiedział strzałami z dwu rewolwerów. Jeden z wywiadowców został ranny w rękę. Ścigany strzelał na oślep, ostrzeliwany przez policjantów poukrywanych w okolicznych domach. Wywiązała się gonitwa w czasie której Sierko został dwa razy ranny w rękę i piersi. Biegł on jeszcze czas jakiś, wreszcie padł i, leżąc w kałuży krwi, próbował się zastrzelić, ale broń się zacięła. I dzięki temu przeżył.
Zwinny Kopciuszek – którego rany okazały się na szczęście niegroźne – stanął przed sądem dopiero w marcu 1933 roku i został skazany na 3 lata więzienia.
Za: „Tajny Detektyw” 40/1932 z 2 X 1932; „Dobry Wieczór! Kurjer Czerwony” z 7 VIII 1934; „Dzień Dobry” z 29 I 1931, 27 IX 1932 i 22 I 1933; „Dziś. Przegląd Wieczorny” z 29 I 1931; „Express Mazowiecki” z 25 VII 1933; „Express Poranny” z 28 i 29 I oraz 18 i 20 II, a także 1 X 1931; „Kurjer Czerwony” z 26 IX 1932; „Kurjer Polski” z 18 II 1931 i 27 IX 1932; „Kurjer Poranny” z 20 II 1931 i 9 VIII 1934; „Kurjer Warszawski” z 28 III i 25 VIII 1933; „Nowa Gazeta” z 29 I 1916; „Wieczór Warszawski” z 24 VII 1932 i 27 III 1933; Stefan Jellenta, W „Domu Kaweckiej”, „Stolica” 28/1961 z 9 VII 1961; Jerzy S. Majewski, Warszawa. Hoża 39. Kamienica primadonny na blogu www.miastarytm.pl.
[1] Turczyński wcześniej działał na Czystej 8 – co wiemy, bo przedziwnym zbiegiem okoliczności równo 15 lat wcześniej, 29 I 1916 roku, „Nowa Gazeta” podawała, że jakaś kobieta w przebraniu szarytki skradła [tam] kolczyki brylantowe wartości 2 tysięcy rubli.
[2] Według różnych gazet był wyceniany na 30, a nawet 50 tysięcy (ba, 30 tysięcy dolarów, czyli ponad ćwierć miliona złotych), jednak jubiler całe straty określił na 25 tysięcy złotych, a w skoku przepadło jeszcze kilka pierścionków, więc ta cena wydaje się najrozsądniejsza.
[3] Lub, wedle innych świadków, w cyklistówkę.
[4] Według „Expressu Porannego” wszedł nawet któregoś dnia do sklepu i dość obcesowo domagał się datku od jubilera Turczyńskiego (który go rozpoznał, kiedy policja pokazała mu Olszynę), a po napadzie wysłał list: Byłem u pana po jałmużnę, dał mi pan kopniaka, musiałem wziąć sam. Już nie będę kradł, bo mam dosyć. Jak nie dają, to się bierze samemu – Pryskacz-Zabieralski.
[5] Inny tytuł podaje, że był to Szmul Wassersztok z Dzikiej 64, ale ostatecznie to nie on był sądzony w sprawie, więc to kaczka dziennikarska.
[6] 1 X 1931 roku Olszyna dostał 10 miesięcy, Feinszneider – 8, Florman – 6, Orbach – 3.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.