Znaleziono 0 artykułów
25.01.2024

Jacek Dehnel: „Klątwa rodu Centnerszwerów” część druga – „Skandal na posterunku”

25.01.2024
Ulica Freta, między 1925-1930, autor nieznany (Źródło: kolekcje.muzeumwarszawy.pl)

Pisarz, poeta i tłumacz Jacek Dehnel specjalnie dla nas stworzył kronikę kryminalną międzywojennej Warszawy. Z drugiej części „Klątwy rodu Centnerszwerów” dowiemy się o procesie wytoczonym sprawcom napadu na kantor.

Kiedy pod koniec października prasa zaanonsowała, że po ponad półrocznym śledztwie cztery osoby oskarżono o zamordowanie właściciela kantoru, Izraela Centnerszwera, komunikat był zaskakująco niepewny. Jaki był istotny udział uwięzionych […] w zagadkowem morderstwie rabunkowym – pisał „Kurjer Poranny” – i czy dowody zebrane przeciwko tym osobom są wystarczające – dowiemy się z rozprawy sądowej. Uważne oko dostrzeże również szczegół: W toku dochodzeń wpłynęły skargi na czynności policyjno-śledcze. Skargi te, na niczem faktycznem nie oparte, były przedmiotem specjalnych dochodzeń, które były prowadzone w obecności wiceprokuratora p. Bacciarellie’ego.

Express Poranny 6 IV 1930 wejście i wdowa

Mnóstwo scen opisywanych wcześniej przez prasę było zmyślonych

Jerzy Bacciarelli – wnuk prawnuka słynnego malarza – który przejął nadzór nad dochodzeniem, wcześniej prowadzonym przez policję i sędziego śledczego Długosza, poinformował dziennikarzy, że z przebiegu śledztwa nie można udzielać żadnych informacji bez specjalnego pozwolenia Ministerstwa Sprawiedliwości. Wkrótce wszyscy mieli się dowiedzieć, czemu ten proces był inny od pozostałych.

Oskarżeni odwołali wcześniejsze zeznania, więc cały proces był oparty na poszlakach. Ale to jeszcze nie było aż tak rzadkie. Okazało się, że mnóstwo scen opisywanych wcześniej przez prasę było zmyślonych. Policja najpierw zatrzymała Mieczysława Pystkę i jego kolegę z pracy, Stańczyka, który zaczął sypać. Wówczas przyznał się i Mieczysław. Potem obu ich zabrano do służącej Peciak vel Pietrzyk, którą kochanek namawiał do wydania pieniędzy: Peciak zmieszała się, wypierając się wszystkiego. Po jej zachowaniu się, a zwłaszcza po wyrazie twarzy, można było przypuścić, że ta kobieta maczała w tem ręce – relacjonował „Przegląd Wieczorny”. Ale za wyraz twarzy skazać nikogo nie można. Dopiero po zaaresztowaniu Peciakówny pojechano całą kompanią do domu Konstantego Pystki, który powiedział z wyrzutem:

– Bracie, do czego wy mnie pchacie, czy was dwóch nie wystarczy. Ja mam żonę i dzieci.

Ale w końcu i on zaczął sypać, szczególnie obciążając Stańczyka, który rzekomo miał zastrzelić właściciela kantoru. 

A zatem historia o tym, że całą czwórkę zatrzymano w trakcie wielkopiątkowej libacji, była zmyślona. Zmyślony też był donos od kierowcy taksówki. Policja natrafiła na braci Pystków dzięki niejakiemu Czesławowi Kołtunowi, który zgłosił prowadzącemu śledztwo komisarzowi Sztabholcowi, że jego znajomy, Stańczyk, proponował mu – już po zabójstwie w kantorze – „mokrą robotę”. 

Co więcej, wbrew niektórym doniesieniom, pieniędzy z napadu wcale nie znaleziono, skonfiskowany rewolwer nie pasował zaś do kuli, która zabiła Centnerszwera. Obrońcy, słynni bracia Wilhelm i Zygmunt Hofmokl-Ostrowscy, raz za razem punktowali wszystkie nieścisłości.

Warszawa, 1930 rok (Fot. archiwum FOTONOVA/East News)

To była sprawa tyleż o morderstwo rabunkowe, co o traktowanie oskarżonych

Jednak prawdziwa bomba wybuchła, kiedy na miejscu dla świadków stanął komisarz Aleksander Stabholc. Adwokat – przytaczam jego słowa za „Expressem Porannym” – zwrócił się wówczas do sądu: 

– Wobec tego, iż w tej sprawie istnieje świadectwo urzędowe, stwierdzające fakt pobicia oskarżonych, mianowicie zaświadczenie, wydane przez lekarkę więzienną, która stwierdziła, iż Agata Peciak została posiniaczona i poraniona wskutek pobicia, zgłaszam więc doniesienie karne przeciwko komisarzowi Stabholcowi z artykułu 507 k.k. i wnoszę, by sąd polecił zaaresztować komisarza Stabholca w celu uniemożliwienia mu porozumienia się ze swemi wywiadowcami, powołanemi tu w charakterze świadków. 

Można sobie wyobrazić ciszę, która zapanowała na sali po tych słowach. Sąd udał się na naradę, po czym oddalił wniosek, stwierdzając, że obrońca może ścigać komisarza tylko poprzez odrębny proces. 

Ale w tej jednej chwili była to sprawa tyleż o morderstwo rabunkowe, co o traktowanie oskarżonych. Komisarz Stabholc oczywiście zaprzeczył, by kogokolwiek bito, podobnie wywiadowca Wójcik: zapytany, czy bił Stańczyka, zaprzeczył kategorycznie, natomiast zagadnięty nagle, czy nie bił Agaty Peciakowej, zawahał się na chwilę i dopiero po pewnym momencie niepewnym głosem odpowiedział: nie.

W tym momencie Peciakówna wstała ze swojego miejsca i rzuciła:

– Jak pan może tak mówić. Przecież ja dotąd mam ślady. Proszę wysokiego sądu, ten właśnie najwięcej mnie bił. Od razu, jak zobaczyłam go na korytarzu tu w sądzie, zaczęłam mu wymyślać.

Podobna scena ma miejsce nazajutrz, kiedy zeznaje inny wywiadowca, Sakowicz. Zapytany, czy nie stosowano wobec aresztowanych represji, odmawia odpowiedzi, na co Peciakówna znów wstaje z miejsca i woła:

– Najgorzej ze wszystkich mnie bił. On i ten mały – wskazuje na Wójcika. – Komisarz wszystko to widział i to, jak mnie ciągnęli za włosy.

Pozostali oskarżeni też zrywają się i na wyprzódki wołają:

– I mnie też bił!

– I mnie!

Cały wywód prokuratury zaczyna się sypać; okazuje się, że jeden ze świadków został zaaresztowany o piątej rano, kopany, zmuszony do podpisania protokołu biciem. Konstanty Pystka dostaje alibi z cegielni, w której dorywczo pracował – w dniu morderstwa ładował na taczki cegły, które pozwolił mu zabrać dyrektor zakładu, a potem wspólnie ze szwagrem budował z nich chlewik. Kiedy Pystkę aresztowano, ludzie przypomnieli sobie, że tego dnia cały dzień był na miejscu i jako żywo nie mógł nikogo zabić w Warszawie, więc złożyli w sądzie długą listę podpisów poświadczających jego alibi. W tym samym czasie jego brat odnawiał mieszkanie i doił krowy, a Stańczyk mył schody w kamienicy i kupował trutkę na szczury. Na wszystko to mieli świadków.

Główny dozorca kamienicy przy Marszałkowskiej 25 oświadcza przed sądem, że funkcjonariusze tak go pobili, że nadal – po ośmiu miesiącach – jest głuchy. 

– Czy widział się pan podczas badania z Agatą Peciakową? – pyta go obrońca.

– Tak. Sprowadzili ją.

– Czy ją bili?

– Bili w sąsiednim pokoju. Słyszałem, jak krzyczała: „Weźcie mnie i zabijcie”. Uderzyłem ją też raz czy dwa, bo mi kazali.

– A pana ile razy bili?

– Parę razy po twarzy.

Lekarka więzienna opisuje obdukcję Peciakówny: Krwawe wylewy na wewnętrznej i zewnętrznej stronie ust oraz duże fioletowe sińce na udach i poniżej pośladka, ślady narzędzia o dużej powierzchni, uderzenia silne, gdzie popadnie. Przesłuchiwany felczer więzienny wprawdzie mówi, że Konstanty Pystka nie miał żadnych śladów pobicia, to samo mówi zapytany o innego więźnia, którego przywieziono do niego w maju. Tyle że więzień ów zmarł dwa dni po badaniu, a obdukcja zwłok wykazała liczne złamania żeber i rany na całym ciele. 

Express Poranny 9 II 1934 Jan Grzeszczyk

W mowie końcowej obrońca domagał się nie tylko wyroku uniewinniającego, lecz również rekompensaty dla ofiar policyjnej przemocy

Główny świadek oskarżenia, Kołtun, wyrasta na istną szekspirowską figurę, Jagona, który, żeby pognębić kompanów, podrzucił im skradziony rewolwer i zadenuncjował ich na policji, gdzie miał jakieś szemrane znajomości. Przyparty do muru, gubi się w zeznaniach.

Cały proces był skandaliczny. W mowie końcowej obrońca Hofmokl-Ostrowski domagał się nie tylko wyroku uniewinniającego, lecz również rekompensaty dla ofiar policyjnej przemocy. 

Sąd wszystkich oskarżonych uniewinnił, uznając zeznania świadków prokuratury za niewiarygodne, a przyznania się do winy – złożone pod presją moralną. Choć była to, jak się zdaje, raczej presja pięści. „Dobry Wieczór” napisał, że w sprawie zostaną wyciągnięte daleko posunięte konsekwencje – w odpowiedzi na co cały numer gazety został skonfiskowany.

Prokuratura apelowała, do sprawy wrócono po półtora roku, ale wcale nie pomogło to policji. Nagłówek w „Expressie Mazowieckim” wołał: Czy policja bije? Tajemnice urzędu śledczego, a niżej czytelnicy dowiadywali się, że oskarżonych bito w niemiłosierny sposób gumowymi pałkami przez mokre worki, a także że władze wszczęły dochodzenie przeciwko policjantom. Tak się złożyło, że w międzyczasie zwolniono z posady policyjną sekretarkę, która wówczas sama zgłosiła się, że chętnie będzie świadczyła przeciwko Sztabholcowi i jego podkomendnym.

„Tajny Detektyw” donosił, że bracia Pystkowie na wieść o apelacji uciekli i posłano za nimi listy gończe – ale to uproszczenie. Po pierwszym procesie Mieczysława wywalano z jednej pracy za drugą, kiedy dowiadywano się, że był oskarżony o morderstwo. W końcu – jak informował „Wieczór Warszawski” –nocował pod mostem, w przytułkach noclegowych, w opuszczonych cegielniach, aż wreszcie od kilku miesięcy znikł i nie daje o sobie znaku życia.

Być może jedyną jego winą było to, że swego czasu ukradł sukienkę i lakierki swojej kochance Agacie i dlatego figurował w policyjnych kartotekach. 

Napadnięta została również Regina Centnerszwerowa, przedsiębiorcza wdowa po Izraelu

Na tym jednak niedole posiadaczy kantoru się nie zakończyły. „Dzień Dobry!” pod nagłówkiem: Straszliwe fatum prześladuje rodzinę Centnerszwerów donosił, że napadnięta została również Regina Centmerszwerowa, przedsiębiorcza wdowa po Izraelu. Swego czasu była jedyną kobietą na warszawskiej giełdzie1, po śmierci męża przejęła firmę. 27 stycznia 1934 r. wracała, jak zwykle, z pracy do domu, niosąc dwie teczki: w jednej były klucze od kantoru, kasy pancernej i biurek, książka handlowa oraz kilka losów loterji państwowej, w drugiej zaś teczce znajdowało się kilkanaście tysięcy złotych gotówką w walucie polskiej oraz banknoty zagraniczne. Z całym tym majątkiem chodziła po mieście, załatwiając rozmaite sprawy, tak że do domu przy ulicy Nalewki 23 dotarła koło dziesiątej wieczór. Tam zaatakowało ją dwóch napastników, zadając jej kilka ciosów żelaznym łomem. Centnerszwerowa ciężko ranna, zalana krwią, padła na ziemię. Miała jednak na tyle przytomności, że podniosła krzyk. Spłoszeni bandyci porwali tylko jedną z teczek – pechowo tę bez gotówki – i uciekli drugą bramą kamienicy. Porzucony łom znaleziono później w śniegu.

Ranną zabrało pogotowie, szybko wykonano zabieg trepanacji czaszki i tym uratowano jej życie. Policja tymczasem zabrała się do roboty, przez całą noc przeprowadzano rewizje i zatrzymania, zgarniając ze 120 osób.

Wylot z ulicy Krakowskie Przedmieście w kierunku placu Zamkowego, lata 30. XX w. (Fot. 
Henryk Poddębski, źródło: kolekcje.muzeumwarszawy.pl)

I wtedy przypomniano sobie o Janie Grzeszczaku vel Grzeszczyku, który sześć lat temu zaatakował córkę Reginy i właśnie przed paroma dniami wyszedł z więzienia i wrócił do swojego mieszkania przy Konopackiej 12. W śmietniku tego domu znaleziono ukradzioną Reginie teczkę, a wokół śmietnika – ślady Grzeszczyka.

Sprowadzono go ciupasem do lecznicy „Omega”, gdzie ofiara powoli wracała do zdrowia, żeby przeprowadzić konfrontację. Nagle Grzeszczyk wszelako porwał ze stołu metalową łyżkę, błyskawicznie przełamał ją na pół i połknął, próbując popełnić samobójstwo – widać bardzo nie chciał wrócić za kratki. Zapakowano go do samochodu, odwieziono na Dzielną i natychmiastowo zoperowano.

Grzeszczyk był idealnym kandydatem: miał na koncie osiem wyroków, osobiste motywy, dopiero co wyszedł zza krat, odciski jego palców znaleziono na łomie, a na ubraniu i chusteczce – ślady krwi, a w śmietniku – teczkę Centnerszwerowej. Tak przynajmniej podawała prasa, ale ile z tego było prawdą, a ile, jak poprzednio, zmyśleniem dziennikarzy lub policjantów?

Jednak pani Centnerszwerowa wcale nie była pewna, że to jeden z ludzi, którzy ją zaatakowali. W dodatku analiza chemiczna wykazała, że krew na ubraniu Grzeszczyka nie pochodziła od ofiary tylko – zgodnie z tym, co podał – od niego samego. Zlecono kolejne badanie – które również potwierdziło, że to krew Grzeszczyka. Na początku czerwca śledztwo umorzono – widać poszlaki okazały się nie dość silne, by wszcząć proces.

W latach 30., podobnie jak w latach 90., posiadanie kantoru było działalnością zyskowną acz niebezpieczną

Prasa, która lubowała się w efektownych frazach, pisała o złowrogim fatum – Centnerszwera zabito, jego ojciec popełnił samobójstwo, brat kilkakrotnie próbował się powiesić, córkę i żonę napadnięto. Cóż, prawda wydaje się bardziej prozaiczna: w latach 30., podobnie jak w latach 90., posiadanie kantoru było działalnością zyskowną acz niebezpieczną. Centnerszwerowie do kwestii bezpieczeństwa podchodzili raczej beztrosko, między Krakowskim Przedmieściem a domem na Nalewkach regularnie nosili zawrotne kwoty pieniędzy bez żadnej ochrony. A kolejne napady niczego ich nie nauczyły. 

Okazja, jak widać, czyni nie tylko złodzieja, lecz również bandytę.

Natomiast w sierpniu 1934 r., siedem miesięcy po napadzie, wdowa po właścicielu kantoru przechodząc przez jezdnię na ul. Krakowskie Przedmieście, została przejechana przez wózek ręczny, doznając poważnego potłuczenia głowy. 

I to, rzeczywiście, był pech.


Za:  „Tajny Detektyw” 14/1933 z 2 IV 1933, „Kurjer Czerwony” z 2 IX 1929, „Kurjer Poranny” z 29 X 1930, 5 i 6 XII 1930, 8 II i 23 V 1934, „Przegląd Wieczorny” z 3 i 4 XII 1930, „Express Poranny” z 4, 5, 6 XII 1930, „Express Mazowiecki” z 15 III 1933, „Wieczór Warszawski” z 14 I 1933, 29 I 1934, „Dzień Dobry!” 29 I i 8 II 1934, „Kurjer Warszawski” 5 VI 1934.

W cytatach z przedwojennej prasy zachowano oryginalną pisownię.

[1] Nie traci ducha tylko pani Regina Centnerszwer. Jedyna kobieta – giełdziarz. Codziennie przychodzi, uśmiecha się, pociesza mężczyzn – kolegów, nie traci nadziei. Prawdziwy palec opatrzności. Kto wie, coby się stało, gdyby jej tu zbrakło. Możeby wogóle nikt nie przyszedł i giełda oficjalnie zamknęłaby swoje powieki – pisał „Kurjer Czerwony” 2 IX 1929 roku, kiedy w Polsce dały się już odczuć wstępne wstrząsy Wielkiego Kryzysu.

Jacek Dehnel
Proszę czekać..
Zamknij