Znaleziono 0 artykułów
24.03.2018

Juliette Binoche: Bycie kobietą oznacza nieustanną walkę

24.03.2018
Juliette Binoche (Fot. Chung Sung-Jun, Getty Images)

Walka kobiet trwa. Na każdym polu, w każdej dziedzinie życia. Walczymy o kino, o prawo do decydowania o sobie, o sprawy społeczne. Jako kobieta po pięćdziesiątce, doświadczona, mogę jedno zagwarantować: nie poddamy się. Nigdy. 

Jeszcze do niedawna mówiło się, że kino nie ma ról dla aktorek po pięćdziesiątce. Tymczasem panią rokrocznie oglądamy w wielu głośnych filmach. W Polsce niedawno pojawiła się komedia „mamy2mamy”, a na premierę czeka obraz Clair Denis „Isabelle i mężczyźni”, także z pani udziałem. Czy to pani jest wyjątkiem, czy zaszła jakaś zmiana w branży filmowej?

Nie powiedziałabym, że to rewolucja, ani że nagle kino zaczęło wyjątkowo się otwierać na osoby w moim wieku. Mówiłabym raczej o procesie, który trwa. Ma on związek z powolnym odchodzeniem od pokazywania w kinie kobiet, które wyłącznie dobrze wyglądają, są młode, ładne, atrakcyjne. Teraz musi za nimi stać jakaś historia, żeby zainteresowały widza. Jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu wyglądało to inaczej.

Co uruchomiło proces, o którym pani mówi?

Zaszła rewolucja cyfrowa. W Internecie można znaleźć dziś wszystko, więc widz, który chodził do kina, żeby sobie popatrzeć, teraz nie musi się ruszać z domu, wystarczy, że wpisze w wyszukiwarkę odpowiednie hasła i może się swobodnie napatrzeć, tak długo, jak chce. Natomiast do kina idą ci, którzy chcą zobaczyć bohatera, za którym stoi albo jakieś doświadczenie, albo jakaś opowieść. Pod tym kątem wiek mój i koleżanek z mojego pokolenia przemawia akurat na naszą korzyść, bo dzięki temu, że przeżyłyśmy już trochę, mamy tych historii do opowiedzenia i do oddania na ekranie więcej, niż aktorki, które dopiero wchodzą w zawód.

Nadal reżyserzy, a zwłaszcza producenci, chętnie umieszczają młode kobiety w filmach, bo dzięki temu mogą liczyć na to, że młodzi widzowie pójdą do kina, a to jak wiadomo największa grupa docelowa. Ale z roku na rok sytuacja – co widzę po scenariuszach, które dostaję do lektury – poprawia się także ze względu na rosnącą liczbę aktywnych reżyserek.

Francja pod tym kątem przoduje.

Rzeczywiście wyróżniamy się na tle innych krajów, ale powiedzmy sobie szczerze: czy 25 proc. to rzeczywiście tak dużo? Zwłaszcza że kobiety stanowią 52 proc. francuskiego społeczeństwa? Te proporcje nie są moim zdaniem jeszcze powodem do radości. Cieszyć można się z tego, że zachodzi proces, który faktycznie przynosi zmiany. Musimy dbać o to, żeby przebiegał sprawnie i nie skręcił w niewłaściwą stronę.

Juliette Binoche w filmie "Trzy kolory: Niebieski" Krzysztofa Kieślowskiego (Fot. MK2/CED/FRANCE 3, East News)

W którą na przykład?

Kobiety muszą zachować niezależność, stworzyć swój język, autorki muszą mieć swój charakter pisma w kinie. Wielokrotnie byłam świadkiem sytuacji, że reżyserki chciały kopiować mężczyzn, być na planie jak oni, kręcić jak oni. Nie o to chodzi, żeby wpuścić do środowiska więcej kobiet, które będą się zachowywać i kręcić filmy jak faceci, tylko o to, żeby ten ekosystem zrestrukturyzować, naświetlić te jego elementy, które dotąd pozostawały w ukryciu, opowiadać o nim przez inną wrażliwość.

Aktualnie mamy z tym problem nawet na podstawowym poziomie, bo nowoczesne sprzęty kinowe, jak choćby kamery 3D czy efekty specjalne, nierozłącznie kojarzą się z mężczyznami. Kobiety muszą się na tym polu szybko wykazać w autorski sposób, żeby to zmienić.

Lubi pani 3D i efekty specjalne?

Jestem raczej fanką analogu, ale od czasu do czasu lubię zakosztować świata efektów specjalnych i innych cudów techniki. Dlatego zdecydowałam się choćby na rolę w „Godzilli” Garetha Edwardsa. Ale na co dzień te wszystkie rewolucje technologiczne nie pociągają mnie. Być może bierze się to z tego, że sama świat widzę bardziej w 2D niż w 3D.

Co ma pani na myśli?

Od dziecka maluję. W ten sposób siebie wyrażam. Odkąd pamiętam, miałam w ręku ołówek i kredki. Moja mama dostrzegła tę pasję. Sama malowała, więc wiedziała, w którym kierunku mnie popchnąć, żebym mogła się rozwijać. Aktorstwo rozwijało się równolegle z malowaniem, nigdy nie porzuciłam jednego na rzecz drugiego.

Nie tak dawno temu w filmie „Wypisz, wymaluj… miłość” Freda Schepisiego miałam nawet okazję do tego, żeby pogodzić te pasje. Zagrałam artystkę, a moje obrazy pojawiły się na planie. Reżyser strasznie je zachwalał. W opartym na klasycznej japońskiej mandze „Ghost in the Shell” Ruperta Sandersa zagrałam z kolei badaczkę, co bardzo mnie cieszy. Jestem dumna z tego, że słowo „naukowiec” przestaje się kojarzyć wyłącznie z mężczyznami, co bardzo przysługuje się procesowi zmiany w portretowaniu kobiet.

Juliette Binoche i Clive Owen w filmie „Wypisz, wymaluj… miłość” (Fot. Moviestore Collection/face to face, FaceToFace/REPORTER/East News)

W jaki sposób?

Mam wrażenie, że coraz rzadziej jesteśmy podporządkowane męskiemu spojrzeniu. Kamera nie skupia się na naszym ciele, tylko na działaniu, tym, co sobą reprezentujemy. Postaci kobiece stają się równe tym męskim. Nie powielamy już XIX-wiecznego mitu wyniesionego z literatury, według którego heroina romansu powinna czekać na swojego wybawiciela.

Moje bohaterki są niezależne i potrafią same zadbać o siebie, nie inaczej jest w „Isabelle i mężczyźni” Claire Denis, moim najnowszym kinie (w polskich kinach od 8 czerwca – przyp. red.). Ale nie wszędzie tak to wygląda. Kino artystyczne jest pod tym kątem zdecydowanie odważniejsze. Pamiętam, kiedy zagrałam u Bruna Dumonta w „Camille Claudel 1915” zupełnie bez makijażu, a byłam przecież wtedy już prawie pięćdziesięciolatką. Na początku nie mogłam się przyzwyczaić do tego, że moich zmarszczek i niedociągnięć nie przykrywa tapeta. Szybko jednak poszłam po rozum do głowy i pomyślałam: „Trudno, najwyżej operator będzie miał więcej pracy z ustawianiem na mnie światła, a to już nie jest mój problem!”.

Jak się pani wtedy czuła?

Wyzwolona, dostałam ważną lekcję. Dzisiaj nie mam poczucia wstydu czy obciachu, jeśli się nie umaluję. Bo przecież dla kogo ja się właściwie maluję – dla innych czy dla siebie? Dziś wiem, że dla mnie, a skoro tak, to robię to wtedy, kiedy chcę, a nie wtedy, kiedy na przykład wychodzę na plan. Choćby w ten sposób staram się przykładać rękę do feminizacji kina, w czym pańscy rodacy odegrali istotną rolę.

Juliette Binoche w filmie "Camille Claudel 1915" (Fot. CAP/FB, Capital Pictures/EAST NEWS)

Jaką?

Macie w Polsce tradycję wspaniałych twórców, którzy doskonale rozumieli, co to znaczy być kobietą.

Kogo konkretnie?

Przede wszystkim Krzysztofa Kieślowskiego, z którym pracowałam przy „Niebieskim”. Zrobił gigantyczną karierę we Francji, wielu naszych reżyserów bezpośrednio się nim inspiruje. Ma oddane grono fanów i niesłabnącą ilość naśladowców. On bezbłędnie potrafił wczuć się w sytuację kobiety, doskonale rozumiał, jak to jest być nią w świecie zdominowanym przez mężczyzn. Potrafił spojrzeć na tę kwestię bardzo szeroko, umiał odnieść się do procesów historycznych. Wiedział, że sytuacja, w której aktualnie się znajdujemy, ma swój początek w przeszłości.

Juliette Binoche w filmie "Trzy kolory: Niebieski" Krzysztofa Kieślowskiego (Fot. MK2, East News)

W historii kobiety były odsuwane od jakiejkolwiek władzy. Za Krzysztofem myślę, że mężczyźni rekompensowali sobie w ten sposób brak możliwości narodzin nowego życia. Weźmy na przykład religię. Nie tylko nie mamy kobiet-kapłanów, ale też sam Bóg zawsze przedstawiany jest jako facet. Zupełnie zniknęły w religiach monoteistycznych boginie płodności, tak niegdyś hołubione. W rządach także dominują mężczyźni. Gdzie podziały się kobiety? Kto powiedział, że Bóg jest mężczyzną? Przepraszam za mój ton, ale kiedy o tym mówię i uświadamiam sobie absurd tego wszystkiego, od razu podnosi mi się ciśnienie.

Jak zapamiętała pani Kieślowskiego?

Jako niezwykle czułego i otwartego na dialog reżysera. On był w stanie rozmawiać o wszystkim, nawet jeśli były to kwestie bardzo prywatne. Zapewne dlatego potrafił wyciągnąć z aktorów to, co najlepsze. Nie trzeba było się przed nim silić na to, żeby pokazać się z najlepszej strony. Sam dostrzegał to, co aktor miał najciekawszego do zaoferowania. Mało tego, wiedział, jak to uchwycić. To jak z miłością: nie można naciskać, trzeba się na nią zgodzić. Bardzo trudno ująć to, co chcę wyrazić, w słowa. Zawsze tak jest, kiedy chodzi o uczucia. Dlatego proces, który zachodzi pomiędzy aktorką i reżyserem jest taki ciekawy - opiera się na czymś, co się czuje, czego nie da się werbalnie wyrazić. Z Krzysztofem oddziaływaliśmy na siebie bardzo mocno, co zaowocowało wspaniałym filmem. Nie żałuję ani trochę, że dla niego zrezygnowałam z roli w „Jurassic Park”.

Tak było?

Propozycję zagrania w tym filmie dostałam od Stevena Spielberga, gdy byłam już po słowie z Kieślowskim. W takim przypadku nie mogę się już wycofać, honor mi na to nie pozwala. Żartowałam nawet ze Spielbergiem, że jeżeli da mi dinozaura, albo obsadzi w jego roli, to może zmienię zdanie.

Bardzo chciałam z Kieślowskim pracować już wcześniej. Miałam wystąpić w „Podwójnym życiu Weroniki”, w którym ostatecznie zagrała Irene Jacob. Wtedy jednak byłam związana z produkcją „Kochanków na moście” Leosa Caraxa. Doskonale pamiętam nasze pierwsze spotkanie z Krzysztofem w paryskiej kawiarni. Bardzo szybko znaleźliśmy nić porozumienia. Śmialiśmy się z życia, z tego, co nam się w nim przydarzyło. On mówił, że jest pesymistą, a mnie nazywał zbytnią optymistką. Był bardzo ciepły, życzliwy i przyjacielski. Ale potrafił być stanowczy. Kiedy poprosiłam, żeby przesunął zdjęcia do „Weroniki”, odparł bez mrugnięcia okiem, że nie ma na to najmniejszych szans. Sztuka zawsze stała u niego najwyżej. Zawsze uważałam go za mentora i przyjaciela, mimo że nie znałam go dobrze. Czasem tak jest, że spotykamy ludzi i czujemy, jakbyśmy znali ich całe życie. Z Krzysztofem tak było.

Być może na to, jak przebiegło wasze spotkanie, wpłynęło pani polskie pochodzenie?

To nie tak. Gdybym spotkała Krzysztofa na swojej drodze dekadę wcześnie, wtedy mogłoby to tak wyglądać, bo Polska długo była dla mnie krajem wyobrażonym, miejscem, na którego temat fantazjowałam jako dziewczynka. Jednak kiedy spotkałam Kieślowskiego, miałam silną więź z prawdziwą, rzeczywistą Polską. Pozostała ona zresztą silna do dziś. Moi dziadkowie pochodzą z Częstochowy. Zawsze czuję się poruszona, gdy jestem gościem waszego kraju.

Pamiętam, jak wraz z siostrą przyjechałam do Krakowa jedynie z plecakiem na ramieniu. Miałam wtedy 16 lat. To były czasy ,,Solidarności”, nie było więc nic do jedzenia, nie było transportu, nic nie działało tak, jak we Francji. Kompletnie inny świat, w którym łatwo można się było zagubić. Miałem wrażenie, jakbym przyleciała na obcą planetę. A mimo tej obcości czułam, że jest w niej coś znajomego, coś mojego. Polska wydawała mi się wtedy szorstka, ale jednocześnie magnetyczna. Doświadczenie, jakim była konieczność walki o przetrwanie w niej, zostało ze mną do dziś. Przetrwałam dzięki ludziom – pomocnym, życzliwym, troskliwym.

Juliette Binoche (Fot. Vittorio Zunino Celotto, Getty Images)

Jakie wrażenia nasz kraj budzi w pani dziś?

Jestem pod wrażeniem tego, jak silnym narodem jesteście. Pracowałam nie tylko z Krzysztofem Kieślowski, ale też z Małgośką Szumowską, która jest dla mnie symbolem polskiego uporu i determinacji – w pozytywnym sensie. Ma też w sobie to, co Kieślowski: doskonale rozumie kobiety. Sposób, w jaki przedstawia je na ekranie, jest niecodzienny – wydobywa ich intelektualny seksapil, dostrzega emocjonalną siłę. Szumowska nie godzi się na ustępstwa, nie chce rezygnować tylko dlatego, że ktoś rzuca jej pod nogi kłody. Mam wrażenie, że to jest najmocniejsza cecha Polek i Polaków w ogóle. Wasza historia nauczyła was tego, że nie wolno się poddawać, ani chować się po kątach.

Kiedy byłam w Krakowie na warsztatach Spring Open Sławomira Idziaka w listopadzie, w całym kraju odbywały się protesty przeciwko całkowitemu zakazowi aborcji, które razem z Małgośką poparłyśmy. To, że polskie kobiety tak licznie wyszły na ulice zrzeszone w Czarnym Marszu, jest dla mnie dowodem ich siły, niezależności i uporu.

Co panią skłoniło do poparcia protestu?

Moja matka oraz babka żyły w świecie, w którym aborcja była zakazana. Historie, które od nich usłyszałam, były przerażające, do dziś jawią mi się jako najgorszy z możliwych koszmarów. Prawda jest taka, że żaden zakaz ani żaden człowiek nie powstrzyma kobiety przed aborcją. Jeżeli ona czuje, że nie jest w stanie żyć z dzieckiem, wtedy znajdzie sposób na to, by dokonać zabiegu. Niestety, nieprawidłowo przeprowadzony jest bardzo ryzykowny dla zdrowia i życia kobiety. Uważam, że wprowadzanie takiego zakazu przez mężczyzn jest wielką niesprawiedliwością z ich strony. Bo to nie jest dowód demokracji, tylko dyktatury.

Kobieta powinna mieć prawo do decydowania o swoim ciele. Jestem bardzo zła, że ktoś próbuje to prawo jej odbierać. W całej tej dyskusji irytuje mnie także to, że nie mówi się o tym, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chce dokonywać aborcji. Nikt! To nie jest kwestia jakiegoś widzimisię, tylko ostateczność. Kobiety decydują się na niego, gdy nie widzą innego wyboru. Nie mogą być za to osądzane.

Walka polskich kobiet, o której pani mówi, ciągle trwa…

Raczej: walka kobiet w ogóle ciągle trwa. Na każdym polu, w każdej dziedzinie życia. Walczymy o kino, o prawo do decydowania o sobie, o sprawy społeczne. Bycie kobietą oznacza nieustanną walkę codziennie. Jako kobieta po pięćdziesiątce, całkiem już doświadczona, mogę jedno zagwarantować: nie poddamy się. Nigdy. A ja, dopóki starczy mi tylko sił, będę w tej walce uczestniczyć. Jestem przekonana, że Polki też nie złożą parasolek, w czym je gorąco wspieram.

 

Artur Zaborski
Proszę czekać..
Zamknij