Znaleziono 0 artykułów
26.02.2021

Książka tygodnia: Denis Johnson „Sny o pociągach”

26.02.2021
(Fot. materiały prasowe, Wyd. Czarne)

„Sny o pociągach” to raczej sny śnione przy gwiździe pociągów, przy budowie linii kolejowych, przy wyrębie drzewa, wśród gór i wśród odgłosów wycia wilków. To tęsknoty zwyczajnego człowieka, amerykańskiego pioniera. Nowela Denisa Johnsona to małe arcydzieło.

W 2012 roku jury Nagrody Pulitzera nie potrafiło wskazać jednomyślnie zwycięzcy w kategorii literatura. W finale znalazły się trzy książki: pośmiertnie wydana nieukończona powieść Davida Fostera Wallace’a „Blady król”, jedyna jak dotychczas powieść Karen Russell „Swamplandia!” oraz nowela Denisa Johnsona „Sny o pociągach”. Dyskusje jurorów, która książka jest najlepsza, musiały być zażarte, skoro nie zdecydowali się na wybór tej jedynej. 
Trudno podważać werdykt znawców, ale po przeczytaniu polskiego przekładu „Snów o pociągach” mogę powiedzieć tylko, że to małe arcydzieło. Małe wyłącznie pod względem objętości, bo liczy ciut ponad sto stron. Lektura zajmuje zaledwie około dwóch godzin, dzięki czemu można się jej całkowicie oddać. Ostatnio stało się moim hobby wynajdywanie wśród nowości książek o krótkiej formie, bo pozwalają na chwilę odkleić się od męczącej rzeczywistości. 

Denis Johnson (1949–2017) nie opublikował wiele prozy, zaledwie cztery tytuły, a do 1992 roku wydawał wyłącznie tomy poezji. W młodości borykał się z uzależnieniami od alkoholu i narkotyków. Bał się, że trzeźwość odbierze mu moc twórczą. Później przyznał, że to raczej nałogi pozbawiały go siły do pisania. „W końcu odkryłem, że to tylko oznaczało, że w ciągu roku pisałem mniej niż trzy linijki, skoro w ciągu dekady napisałem zaledwie dwa opowiadania i 37 wierszy” – powiedział dla magazynu „New York” w 2002 roku. Później starał się nadrobić czas. Jego powieści „Zagubione wybrzeże” i „Drzewo dymu” liczą po przeszło 400 i 600 stron. Choć to wcześniejsze najbardziej osobiste mikroopowiadania złożone w jeden tom zatytułowany „Syn Jezusa” rozsławiły autora. Objętością porównywalne do „Snów o pociągach”.

Jeśli ktoś próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie, co oznacza „wieść zwyczajne życie”, to może skusić się na tezę, że Johnson próbował w „Snach” takowe opisać, ale po to, by dojść do wniosku, że każde życie może kryć zarówno wiele emocji, jak i garść niewytłumaczalnych zjawisk. Rzecz dzieje się w górach na granicy Stanów i Kanady, w pierwszych dekadach XX wieku, kiedy Ameryka wkracza w erę industrialną. Robert Grainier jest drwalem i robotnikiem, zatrudnia się tam, gdzie potrzebują ludzi do wyrębu drzew czy budowania dróg kolejowych. Jest solidnym pracownikiem, nie pije i nie włóczy się po burdelach. Żeni się po trzydziestce z Gladys, rodzi im się córeczka Kate. Buduje dom z warzywnikiem. Sam jest sierotą, nie wie do końca, kiedy się urodził i gdzie, poza tym że w Kanadzie. Gdy miał 6 czy 7 lat, ktoś wsadził go do pociągu z tabliczką zawieszoną na szyi. Wysiadł na stacji Fry w Idaho, skąd odebrali go krewni. Jak stracił rodziców, nigdy się nie dowiedział. Kuzyni mówili, że kiedy do nich trafił, mówił po francusku. Akurat tego nie pamiętał. 
„Licząca czasem ponad czterdziestu chłopa, a nigdy mniej niż trzydziestu pięciu, ekipa drwali, odcięta od wszelkich innych niepokojów, wojowała z lasem od świtu do kolacji, wycinając ogromne świerki i tnąc je na kawałki wciąż prawie nie do ruszenia – Grainier myślał czasem, że ich dokonania dałoby się porównać do budowy piramid: odmieniali oblicza górskich stoków, niemal bez słowa, porozumiewając się okrzykami, zżyci z lepką obecnością żywicy w brodach”. 
Robert Grainer lubił swoją pracę, lubił czuć zmęczenie po całym dniu, lubił ogarniający go znienacka sen. Spali zazwyczaj w starych – niektóre ponoć pamiętały jeszcze wojnę secesyjną – zniszczonych namiotach. Lubił słuchać historii innych robotników, tych starszych, bardziej doświadczonych. Opowiadali niestworzone rzeczy, ale dlaczego nie miały niby być prawdą? Jeden wszystko wiedział o drzewach, za młodu był pilarzem, mówił, że dobry pilarz na sto drzew potrafi bezbłędnie ocenić, w którą stronę spadnie 99 z nich, ale to jedno w końcu może go zabić; jego zabiła uschnięta gałąź modrzewia. 

Bohater Johnsona przyjmował śmierć ze spokojem, zdarzała się często. Opisy niewzruszonych reakcji są zaskakujące tylko w pierwszym odruchu, po chwili przychodzi ukojenie. Tak po prostu jest. Albo tak Bóg chciał. Raz Grainier pomagał ładować worki młodemu mężczyźnie, który przy trzecim oznajmił, że mu się kręci w głowie, usiadł i umarł – tak relacjonował Robert dziadkowi chłopaka. Albo jego dobry towarzysz Bob, Indianin Kutenaj. Nie pił nigdy, aż raz dał się namówić i tak się upił, że zaczął mieć wizje, w końcu padł na tory i przejechało go pięć czy sześć pociągów. Potem jego współbracia plemienni zbierali kawałki Boba tygodniami, żeby go pochować. 
Jednej śmierci jednak nie potrafił przeżyć – Gladys i Kate, które zginęły w wielkim pożarze. Stał się samotnikiem jeszcze większym, niż był. Dopasował się do rytmu przyrody, nocami wsłuchiwał się w wycie wilków i kojotów, rozmawiał z duchem Gladys. Wierzył w opowieści o dzieciach wychowywanych przez wilki i nawet je spotkał. 

Choćbyśmy czytali najbardziej surrealistyczne opisy, czytelnik też wierzy w każde słowo Denisa Johnsona. Ale na pewno nie wierzy już w coś, co nazywamy zwyczajnym życiem.

* Denis Johnson, Sny o pociągach, z angielskiego przełożył Tomasz S. Gałązka, wydawnictwo Czarne

 
Maria Fredro-Smoleńska
Proszę czekać..
Zamknij