Znaleziono 0 artykułów
29.06.2019

Kuba Dąbrowski: Inwazja barbarzyńców

29.06.2019
Tłum przed zeszłotygodniowym pokazem Louis Vuitton w Paryżu. (Fot. Kuba Dąbrowski)

Przetrwałem upały. Cały i zdrowy wróciłem z maratonu męskich tygodni mody. Mam kilka dni przerwy przed rozpoczęciem Haute Couture i kilka przemyśleń. Nie będę pisać o trendach z pokazów (o tym kiedy indziej), raczej o trendach dotyczących samych pokazów.

Męskie tygodnie mody i ogólnie moda męska w kształcie, jaki znamy dzisiaj, to zjawisko stosunkowo świeże, ciągle w procesie definiowania się. Przemysł luksusu dla mężczyzn istniał oczywiście od zarania dziejów, ale „prawdziwi mężczyźni” nie interesowali się trendami i fatałaszkami, po prostu nosili dobre ubrania i dodatki. Mundury, garnitury. Rozszerzały się nogawki, zwężały się poły marynarek, ale nie można tego było nazwać modą. Mężczyzna miał styl, dojrzewał do niego, starzał się z nim. Męskie tygodnie mody to wynalazek bardzo współczesny. Londyn, najmłodszy ze światowej Wielkiej Czwórki (obok Nowego Jorku, Mediolanu i Paryża), zaczął pokazywać męskie kolekcje dopiero w 2012 roku.

Boris na Savile Row

Pierwsze edycje londyńskiego tygodnia mody męskiej to dobre wspomnienie o punkcie wyjścia, o tym, jak modę męską i kierunek jej rozwoju wyobrażano sobie jeszcze raptem kilka lat temu. Dofinansowywana przez rząd i miasto impreza wyglądała z dzisiejszego punktu widzenia absolutnie archaicznie. Przemówieniem wśród tradycyjnych zakładów krawieckich na Savile Row otwierał ją ówczesny burmistrz Boris Johnson. Opowiadał o tym, że to właśnie tu, na tej ulicy, wynaleziono współczesny garnitur i że Londyn w końcu odzyskuje należne mu miejsce na mapie mody męskiej (o brexicie nikt wtedy na poważnie nie myślał, ale mocarstwowej narracji nie dało się nie zauważyć). Na wybiegach królowały elegancja i ponadczasowa jakość. Wełna, tweed, tartany. Hackett of London, Barbour, Pringle of Scotland... Równolegle, nieco na marginesie, funkcjonował segment awangardy spod znaku Vivienne Westwood i JW.Anderson, no i raczkujący streetwear (Astrid Andersen, Nasir Mazhar). Przed wejściem na pokazy ustawiały się kolejki rozprawiających o poszetkach dandysów. Gwiazdą z „front row” był David Gandy, były supermodel (znany m.in. z ciągle obecnej na lotniskach reklamy perfum Dolce & Gabbana „Light Blue”), ucieleśnienie stereotypowych damskich snów. Z pokazu na pokaz przemieszczał się zabytkowym sportowym autem.

Caption: David Gandy, twarz pierwszych edycji londyńskich tygodni mody. (Fot. Kuba Dąbrowski)
Burmistrz Londynu Borsis Johnson podczas otwarcia męskich pokazów w 2012 roku. (Fot. Kuba Dąbrowski

Reszta męskiego kalendarza wyglądała podobnie, z uwzględnieniem oczywiście lokalnego kolorytu. Florencja (branżowe targi Pitti Uomo): włoscy krawcy, dostawcy materiałów, producenci krawatów, ostoja starego dobrego świata. Mediolan: ognisko behemotów męskiej branży, królów skórzanych akcesoriów i świetnie skrojonych garniturów – Zegna, Fendi, Armani, Prada... Sami gracze wagi ciężkiej. Ogromne budżety i mało miejsca na eksperymenty. Ostatni przystanek: Paryż. Mieszanka artyzmu (Haider Ackermann, Rick Owens), klasycznej luksusowej elegancji (Hermes, Dior, Valentino) i kreatywny import z Azji (Comme des Garçons, Yohji Yamamoto). Wszystko było proste i jasne.

Caption: Rok 2012, prezentacja trendów sezonu na Saville Row. Nawet modele wyglądali wtedy inaczej. (Fot. Kuba Dąbrowski)

Tabelki w Excelu zaczęły się zgadzać. Zainteresowanie modą stawało się coraz bardziej społecznie akceptowane. Zmieniły się obowiązujące w biurach kody odzieżowe (szczególnie w Azji). Otworzył się de facto nowy sektor rynku. Objawił się nowy, zainteresowany trendami, estetycznie mniej zachowawczy konsument. Domy towarowe zaczęły otwierać nowe piętra, powstawały nowe magazyny modowe, blogi itp. Zgodnie z odważnymi trendami (a nie tylko, tak jak wcześniej, w drogie marki) zaczęli się ubierać piłkarze, koszykarze NBA i muzycy. Raperzy zaczęli nosić Yohji Yamomoto i Margielę. Kody wtajemniczonych stały się wiedzą powszechną. Według prognoz Euromonitora przez najbliższe lata rynek mody męskiej będzie rósł z prędkością 2 proc. rocznie. 

Nowy porządek

Od 2012 roku zmieniło się wiele. Żyjemy w innej epoce. Ekologia, brexit, ruch #MeToo. Dandysowski styl podbił szeroki świat, stał się normą (barber shopy w każdym mieście powiatowym) i tym samym przestał być we wtajemniczonych kręgach mile widziany. Zmiany były stopniowe, na bieżąco ciężko wyczuwalne, ale dzisiaj, z perspektywy kilku lat, widać, że wszystko jest inne, niż się wydawało. Jest znacznie ciekawiej. Mamy rok 2019, na wybiegach oglądamy kolekcje na wiosnę-lato 2020. Sprawy mają się następująco.

Zaczynamy w Nowym Jorku. Los otwierającego męski kalendarz tygodnia mody zawisł na włosku. W ramach oficjalnego programu odbyło się raptem siedem pokazów! Nie znam nikogo z Europy, ani dziennikarza, ani kupca, kto pojechał je oglądać. To rzeczywiście mógł być zapowiadany od kilku sezonów ostatni raz...

Londyn jest nie do poznania. Odmłodniał (Fot. Kuba Dąbrowski)

Londyn. Klasyczne marki stopniowo wypisywały się z programu, w każdym sezonie po cichu znikała jedna albo dwie. Burberry połączyło pokaz męski z damskim, inni – zamiast kosztownych pokazów – decydowali się na kameralne prezentacje. Klasyczna elegancja jest z definicji ponadczasowa, nie potrzebuje pokazywać sezonowych trendów. W tym roku z tradycjonalistów w oficjalnym programie nie pokazał się nikt. Nie było w związku z tym również przedstawicieli piszących o nich mediów ani związanych z nimi influencerów. W 2019 roku na męskich pokazach nie uświadczyłem nikogo ubranego w garnitur (chyba że w taki „dziwny”, post-Balenciaga). Największymi gwiazdami są Craig Green i Martine Rose. Genialni projektanci, ale powiedzmy sobie szczerze, że dla ludności cywilnej i masowej prasy to mało przyciągający headlinerzy. Atmosfera przypomina mi nieco festiwal Unsound w Krakowie. Wszyscy się znają, szanują i mówią tym samym kodem kulturowym. Słuchają muzyki, o której inni jeszcze nie słyszeli, ale której wpływy za kilka lat/miesięcy/tygodni będzie można odnaleźć w puszczanych w radiu masowych produkcjach. Londyn pomimo odpływu większych graczy (a może właśnie dzięki niemu) znalazł swoją skalę i niszę. Pokazuje talenty i daje im miejsce na eksperyment. Razem z projektantami na szersze wody wypływają tu styliści, makijażyści, fotografowie i modele.

Backstage pokazu JW Andersona podczas Pitti SS18 (Fot. Kuba Dąbrowski)
W Mediolanie ciągle rządzi elegancja, ale rozumiana nieco inaczej niż kiedyś.(Fot. Kuba Dąbrowski)

Włochy. Do tej pory linia demarkacyjna była z grubsza wyraźna: targi mody męskiej Pitti we Florencji pokazują klasykę, w Mediolanie jest miejsce na modę. Ale od kilku sezonów między stolicami Lombardii i Toskanii trwa przepychanka. Pitti, chcąc się rozwijać, zagarnia terytorium do tej pory zarezerwowane dla Mediolanu. Zaczynało niewinnie, od pojedynczego pokazu „gościa specjalnego”. Teraz pokazów odbywa się tu nawet po cztery dziennie! Atutem Florencji są piękne, niezjedzone jeszcze przez modę lokacje: wille, kościoły, pałace. Druga sprawa to mniejsza konkurencja o medialną uwagę, podczas pokazu Pitti nie musi konkurować z siedmioma innymi odbywającymi się tego samego dnia. Trzecia to finanse – walcząc o swoje florenckie targi, często współsponsorują pokazy swoich gości. W tym roku Pitti podebrało Mediolanowi Salvatore Ferragamo i MSGM z jubileuszowym pokazem na 10-lecie marki. Ponadto we Florencji odbył się pierwszy męski pokaz Givenchy pod dyrekcją Clare Waight Keller. W roli projektanta zadebiutował zaprzyjaźniony z Rafem Simonsem współczesny artysta Sterling Ruby. To wydarzenia naprawdę dużego kalibru. Efekt jest taki, że w 2019 roku na targach Pitti koegzystują dwa światy, dwie równoległe publiczności. Redaktorzy z „032C” i „i-D”, kupcy z progresywnych sklepów w rodzaju londyńskiego Machine-A i starsi panowie z Włoch. Obie grupy z zaciekawieniem przypatrują się sobie i uczą się, jak się ze sobą obchodzić. Coraz trudniej jest dolecieć do Florencji podczas Pitti, coraz trudniej znaleźć miejsca w hotelach i restauracjach. Pitti reaguje na zmiany w świecie i rośnie.

Mediolan ma w tym momencie największy problem. To miasto stojące luksusem, jakością i klasyką. Gucci po rewolucji Alessandro Michelego robi ubrania w dużej mierze poza płcią i w związku z tym organizuje jeden gigantyczny koedukacyjny pokaz w ramach głównego, damskiego tygodnia mody. Inne marki, jak Bottega Veneta, Moschino czy Salvatore Ferragamo, zdecydowały się na ten sam ruch z bardziej przyziemnych, finansowych powodów. Prada, robiąc ukłon w kierunku dalekowschodnich rynków, pokazała najnowszą męską kolekcję w Szanghaju (w przyszłym sezonie powróci do Mediolanu)... Na placu boju w sezonie SS20 z dużych graczy pozostali Zegna, Versace, Marni, Fendi i Armani. Drugi front to średniej wielkości młodsze marki, na czele z Palm Angels, County of Milan i Sunnei. Na zwolnione miejsca w kalendarzu nie za bardzo miał kto wskoczyć. W Mediolanie w tym roku czuć niestety było pustkę i smutek. Kameralność nie sprawdza się tu tak jak w Londynie. Część mediów (głównie amerykańskich) w ogóle się tu nie pofatygowała. Kalendarzowo większość pokazów przypadła na sobotę i niedzielę. Redakcje, które zatrudnionym na etatach redaktorom muszą płacić dodatkowo za pracę w weekend, zrezygnowały z pisania. Część modowej karawany z Florencji poleciała bezpośrednio do Paryża.

Walka o spokój. Przeniesiony z Mediolanu pokaz Jil Sander. (Fot. Kuba Dąbrowski)

Paryż. Tu teraz dzieje się wszystko, to jedyne miejsce, które naprawdę się liczy. To tutaj rozpoczęła się i trwa rewolucja Vetements i Balenciagi. To tutaj na salony przebił się streetwear. To tutaj dzierżący sztandar zmian Virgil Abloh pokazuje swoje kolekcje Off-White (jeszcze trzy lata temu jeden z ważniejszych męskich stylistów narzekał, że musi wstać rano, żeby iść na pokaz „jakiejś marki od Karli Otto”), to tutaj ten sam Virgil Abloh został zaakceptowany przez elity i mianowany dyrektorem kreatywnym męskiej linii Louis Vuitton. To tutaj swoje pierwsze męskie pokazy w historii organizuje dowodzone przez Hediego Slimane’a Celine (bez akcentu nad e). Oprócz tego całkiem dobrze mają się tradycyjne, związane z miastem domy mody jak Dior czy CDG. Małe marki szybko wspinają się tu na wyższy poziom: Jacquemus, AMI, Alyx. Żeby korzystać z tej wznoszącej fali, do Paryża przenoszą się pokazy z innych miast, trwa walka o każdą lukę w kalendarzu. Z Londynu przeprowadził się JW Anderson, z Mediolanu Jil Sander, z Nowego Jorku zwyciężczyni nagrody CFDA, Bode. To tu jest najwięcej prasy, buyerów, influencerów i kreatywnej energii.

Męski tydzień mody w Paryżu w tym momencie jako jedyny dorasta do medialnych wyobrażeń o tym, jak taka impreza powinna wyglądać. Od gigantycznych przedsięwzięć w rodzaju Louis Vuitton zamykającego na czas pokazu pół wyspy na Sekwanie, po kameralne, ale ważne pokazy dla najbardziej wtajemniczonych (Ludovic De Saint Sernin, GmBH). W przeciwieństwie do innych miast z Wielkiej Czwórki w Paryżu na wolne miejsca na większości pokazów wpuszczani są „ludzie z ulicy”. W związku z tym przed wejściem ustawiają się kolejki pasjonatów mody i kibiców poszczególnych marek. To również buduje atmosferę.

Paryż, dzieciaki przed pokazem Louis Vuitton. Streetwear zataczył koło, ulica "przebiera się" za wybieg. (Fot. Kuba Dąbrowski)

Barbarzyńcy rozdają karty

Ubocznym efektem wszystkich tych przetasowań jest „inwazja barbarzyńców”. Postaci spoza zamkniętych kręgów mody od zawsze pojawiały się na fashion weekach. Poprzez kontakt z wysublimowaną modą starały się o akces do „pewnych kręgów”, budowały swój „kapitał społeczny”. Często nie za bardzo wiedziały, jak się zachować, ubierały się tak, jak wyobrażały sobie, że powinno się to robić, będąc członkiem socjety. Były kolorowym dodatkiem, potwierdzającym jedynie samozodowolenie bywalców pokazów. Sławne zdjęcie Tommy’ego Tona z 2009 roku przedstawia Kanye Westa, Virgila Abloh i kilku ich kolegów stojących przed pokazem CDG. Ubrani są w płaszcze, złote buty i mają staromodne podróżne kufry. Wyglądają jak karykatura dandysów z Pitti. Teraz wektory (przynajmniej na niektórych pokazach) się odwróciły, to „barbarzyńcy” rozdają karty, to oni budują hype, to od nich zależy finasowy sukces. Dołączane do zaproszeń na pokaz LV mapy świata z zaznaczonym miejscem pochodzenia modeli i ich rodziców, dywersyfikacja castingu, demokratyzacja, otwarcie na wrażliwość nowego pokolenia... Myśląc progresywnie, nie można o tych sprawach myśleć źle, to krok w kierunku naprawy świata. Ale między wierszami czytelne jest pewne zmęczenie. Na niektórych pokazach nie da się nie czuć zapachu marihuany, kolumbijski piosenkarz Maluma (Baby!) ma 40 milionów followersów na Instagramie, ale czy na pewno luksusowe marki chcą się z nim identyfikować? Nawet streetstyle’owi fotografowie nie rozpoznają twarzy większości pojawiających się na pokazach raperów. W ramach dbania o finansowy rozwój ktoś dopuścił „barbarzyńców” do stołu, sytuacja wymyka się spod kontroli i nie za bardzo wiadomo, co z tym zrobić. 

 ASAP Rocky pionier mody na modę wśród raperów. W 2013 przed zimowym pokazem Haute Couture Diora. Od stóp do głów w ubraniach Rafa Simonsa. (Fot. Kuba Dąbrowski)

Żeby nie było, ja również czuję się barbarzyńcą. Tym bardziej przykro jest mi patrzeć na inne widoczne w Paryżu zjawisko powodujące cierpienie moich młodszych współbraci. Przed pokazami LV, Off-White czy Herona Prestona ustawiają się tłumy dzieciaków walczących o miejsca „standing” i chcących choć otrzeć się o swoich idoli. Patrząc na nich, myślę o tym, w jakie błędne koło wpadł streetwear. Wprowadzając na wybiegi ubrania do tej pory kojarzone z osiedlowym życiem – bluzy z kapturem, sneakersy i techwear – projektanci działali w dobrej wierze. Chodziło o akceptację tego stylu przez „salony”. Skończyło się tak, że bogaci dorośli zrzucili garnitury i kupują w butikach oswojoną wersję ulicznego stylu. Zwykłe dzieciaki, czując się zobligowane do uczestniczenia w tym świecie, za kieszonkowe kupują luksusowe akcesoria (żółty pasek Off-White, kolaboracja Nike z Undercover, a nawet bardziej zaawansowane produkty typu rękawy Sies Marjan), ale w dziwny sposób wiadomo, że „prawdziwa rzecz” dzieje się na zamkniętych pokazach, a „flexujący” na zewnątrz tłum jedynie do tego świata, w grucie rzeczy wzorowanego na jego stylu, aspiruje.

Było gorąco i ciekawie. Potrzebujemy kolejnej rewolucji. Podobno do łask wraca burżuazja.

 

Kuba Dąbrowski
Proszę czekać..
Zamknij