Znaleziono 0 artykułów
04.05.2019

Lady Dada

04.05.2019
Elsa von Freytag-Loringhoven (Fot. Bettmann, Getty Images)

Przynajmniej połowa najsłynniejszego dzieła sztuki współczesnej to robota baronowej Elsy von Freytag-Loringhoven. Dlaczego jej nazwisko nic nam dziś nie mówi?

Najpierw namieszał Marcel Duchamp, wielki artysta, ale i podobnej skali samiec alfa. W liście do siostry z 1917 r. przyznaje, że rzeźbę pt. „Fontanna” przesłała mu pocztą przyjaciółka z Filadelfii. Owa przyjaciółka podpisuje się pseudonimem R. Mutt, bo tak jest lepiej, po męsku. Prawda, baronowa Elsa von Freytag-Loringhoven faktycznie lubi zabawy w przebieranki, wymyślanie nazwisk i podrasowywanie życiorysów, przez chwilę mieszkała też w Filadelfii, z marynarzem, sypiali na parkowej ławce – brak budżetu i takie tam komplikacje. Marcel ma tyle samo talentu, co Elsa, ale umie się w życiu ustawić, „Fontanna” trafiła w jego ręce, bo był prezesem Amerykańskiego Towarzystwa Niezależnych Artystów. Wprawdzie to Francuz, ale gdy ma się urok osobisty, porządne plecy, megaego, a do tego jeszcze jest się mężczyzną, można wszystko.

Elsa von Freytag-Loringhoven (Fot. George Grantham Bain collection at the Library of Congress)

No, prawie – koledzy artyści rzeźbę jednak odrzucili, przecież to tylko pisuar. Duchamp się wściekł, podał do dymisji i zaczął pakować walizki. Wrócił do Europy. Tymczasem „Fontannę” fotografuje Alfred Stieglitz, kolega z branży, właściciel wpływowej galerii sztuki. Każdemu, kto chce popatrzeć, daje rzeźbę obejrzeć. W 1935 r. pisuar traktuje się już należycie, jako dzieło wybitne, epokowe, André Breton pisze, że jego autorem jest Duchamp. A ten milczy. Wytrzymuje tak kolejne 15 lat, aż naoczni świadkowie narodzin „Fontanny” ulotnią się na amen. Dopiero w 1950 r. ogłasza, że rzeczony pisuar nabył w firmie JL Mott, „o” z logo zastąpił „u” i już, koniec pieśni, żadnych wątpliwości. Przedstawiciele firmy JL Mott twierdzą co prawda, że wystawiany w galerii sprzęt nie jest ich, nigdy nie wypuścili podobnego modelu, ale komu wierzymy bardziej: wybitnemu artyście czy fabrykantom kibli? O przynajmniej promil praw autorskich dla baronowej Elsy upominają się m.in. autorka jej biografii Irene Gammel i pisarka Siri Hustvedt, ale świat sztuki stoi murem za Marcelem. Tzw. eksperci mówią o baronowej, że była dadaistką drugiej kategorii. I tak nieźle, przecież to kobieta, nawet na współczesne standardy niewiarygodna.

Elsa Hildegarda Plōtz urodziła się 12 lipca 1874 r. w bliskim sercu wszystkich Polaków Świnoujściu. Świnoujście nazywało się wtedy Swinemunde i było w 100 procentach pruskie, ale to na marginesie, między nami. Ponieważ dziadek Elsy był polską sierotą, wychowaną przez zamożnych Niemców, ona sama uznała, że w jakimś tam stopniu jest Słowianką, szaloną jak matka. Z ojcem, pruskim przedsiębiorcą, karierowiczem i self-made manem, nie identyfikuje się wcale, mimo że to jemu zawdzięcza pięciogwiazdkowe dzieciństwo. Państwo Plōtz posiadają mieszkanie w centrum miasta, willę na plaży i elegancki hotel przy promenadzie, stać ich na podwójne życie, udają wzorową rodzinę, chociaż ojciec zdradza matkę, a ta odchodzi od zmysłów, kilka razy próbuje popełnić samobójstwo. W 1894 r. umiera na raka narządów rodnych. Elsa wyczuwa, że na ojca nie może liczyć, w stosownym czasie ją wydziedziczy, dlatego zwiewa do Berlina. Plan jest taki, że skończy Królewską Szkołę Sztuki i będzie uczyć rysunku, ale pojawiają się ciekawsze opcje. Zaczyna od występów w tzw. żywych obrazach Henry’ego de Vry, gra role z mitologii – Wenus, Dianę, Ariadnę, ale też postaci ze szmatławych powieści, za każdym razem stoi na scenie naga. Lubi swoje ciało, więc czemu nie, poza tym golizna dla celów czysto rozrywkowych jest zakazana, żywe obrazy to musi być sztuka. W Berlinie po spektaklu artystki dostają brawa, kwiaty i idą spać, ale podczas tournée po prowincji publiczność domaga się bliższego kontaktu ze sztuką. „Wreszcie zaczynam rozumieć, co to znaczy żyć” – pisze w swoim dzienniczku Elsa. „Co noc nowy mężczyzna”. Wkrótce potem panna Plōtz bierze udział w orgii – podoba jej się bardzo, łapie chorobę weneryczną – pech, ryzyko zawodowe, próbuje też seksu z przyjaciółką. Gdy za kilka lat w Nowym Jorku pada pytanie, czy jest lesbijką, odpowiedź Elsy, wtedy już baronowej Freytag-Loringhoven, brzmi stanowczo: „Mogę być wszystkim, czym zechcę. Jeżeli koń wyzna mi miłość, zostanę klaczą”. Tak rozsądna deklaracja wymaga pełnej świadomości, kim się jest i ile z tej szczerości przełknie Ameryka, ale na razie jesteśmy w Europie, a tu Elsa woli erotykę homo w męskiej wersji. Gej to rzucona w twarz rękawica, wyzwanie, wstyd go nie podjąć.

Elsa von Freytag-Loringhoven

Czy ludzie, którzy umierają przedwcześnie, mają lepszą intuicję, dlatego żyją dwa razy szybciej i cztery razy bardziej intensywnie? Elsa pożegna się z tym światem chwilę po pięćdziesiątce, ale zostawi po sobie całą stertę plotek, anegdot, spekulacji. Trzy razy wychodzi za mąż, chociaż przy jej libido małżeństwo to samounicestwienie. Za pierwszym razem nawet nie czeka na oświadczyny, bo się nie doczeka, August Endell jest wybitnym architektem oraz gejem. Z takimi jak on trzeba mocniej umysłem, mniej ciałem, aczkolwiek to Elsy ma mnóstwo zalet: dobrze umięśnione nogi, małe piersi, atletyczne ramiona, w skali od zera do dziesięciu – na osiem jest androgeniczna. Że sportowa sylwetka to paszport do nieznanych burżujom rewirów rozkoszy, Elsa odkrywa na samym początku XX wieku w Monachium, „mieście młodych”, jak głosi wydawana tu trybuna artystów „Jugend”. W Berlinie zaliczyła m.in. platoniczny romans z Melchiorem Lechterem, grafikiem i projektantem książek, oraz czysto fizyczny związek z Ernstem Hardtem, dość zdolnym dramatopisarzem, tyle że damskim bokserem. Dzięki Elsie Hardt wejdzie do literatury zupełnie innymi drzwiami, ale to za chwilę.

W Monachium panna Plōtz trafia pod kuratelę Kosmikerów, wyznawców wolności w każdej dziedzinie życia, z miłością na czele. Hrabina Franziska zu Reventlow, muza towarzystwa, powtarza: „Nawet największa namiętność nie zrobi ze mnie monogamistki” i Elsa już wie, że wylądowała wśród swoich. Endella bierze za męża trochę z wdzięczności, że pokazał jej prawdziwą hierarchię społeczeństwa: na górze jest bohema, pod nią cała reszta, bez artystów żyć się nie da, ona przynajmniej nie zamierza. W 1902 r. państwo Endell poznają Felixa Paula Greve, studenta archeologii i tłumacza współczesnej literatury. Elsa jest rozczarowana, znowu gej ­– czy raz na kilka miesięcy nie zasługuje na orgazm od tak, bez urabiania sobie rąk po łokcie? Ale przyjmuje go w prezencie pod choinkę, 24 grudnia August namawia Felixa, by zastąpił go w wypełnianiu obowiązków małżeńskich. Latem 1903 r. wszyscy troje jadą do słonecznej Italii, gdzie August definitywnie traci żonę, przyjaciela i poczucie honoru. Wstydzi się wracać sam do domu, ale co ma począć, jego wakacje dobiegły końca, nie umie być piątym kołem u wozu w związku, którego spoiwem jest literatura.

Elsa von Freytag-Loringhoven

Felix tłumaczy na niemiecki Oscara Wilde’a, najpierw wiernie, potem na prawach licentia poetica, by nie była to twórczość niszowa, dla takich jak on, zanim poznał Elsę. Uważa, że dzięki niej stał się lepszym człowiekiem, zdolnym do poświęceń. Razem ustanowili rekord świata w długości orgazmu, dwa miesiące bez dnia abstynencji. To oczywiście bardziej zasługa Elsy, która sukces dokumentuje trzema wierszami: „Orgiastyczny toast”, „Coitus” oraz „Pożądanie”, awangardowymi wzdłuż, wszerz oraz w poprzek. Rozkosz pomaga Felixowi zapomnieć o cichym sponsorze wakacji – pieniądze na wyjazd wyłudził od niejakiego Hermana F.C. Kiliana, składając mu obietnice bez pokrycia. Pan Kilian nie lubi być dojony, o pomoc w odzyskaniu pieniędzy prosi policję. Oficerowi prowadzącemu sprawę wyznaje, że w sensie duchowym został zgwałcony, ale do niczego więcej, niestety, nie doszło. Podstępem zwabiony do Bonn Felix zostaje aresztowany i skazany na 14 miesięcy więzienia. Biedna Elsa znów musi radzić sobie sama, a południe Europy nie jest tak do przodu jak Berlin czy Monachium. Gdy kolejny lokals stawia opór jej awansom, zastanawia się, ile wysiłku wymaga rozwalenie mu czaszki, jest do tego zdolna. Z rozpaczy tudzież braku wyboru przytula się do 30-letniego oficera z Dortmundu, pana von Dauma, kolejnego geja. Nazywa go pan Paluch, ciekawe, dlaczego… Do zbliżenia, które mieści się w definicji seksu, dochodzi między nimi tylko raz, po nocy pełnej podchodów i tańca, skoro świt pan Paluch znika. Elsa jest oburzona, w stosunku do siebie mógł być bardziej wymagający, dać sobie jeszcze jedną szansę. Całe szczęście Felix odzyskuje wolność i mogą się zabrać do roboty.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

It was tailor made for controversy. This ‘fountain’ is of course a urinal turned on its side. It is famously one of the first ‘Ready Mades’ in art and certainly the first to reach the attention of the public. That is because it was sent in to the biggest exhibition of modern art that had ever been held in the U.S. There was no selection process for this exhibition (artist only had to pay a fee to be shown), so it couldn’t be rejected. The venue was perfect for this stunt. And the organisers reacted exactly as the artist must have hoped. They did not reject it, but moved it out of sight. A group of artists then reacted publicly by speaking in defence of the artist. The problem was that nobody knew the artist called R. Mutt. Many speculated that it was Marcel Duchamp because he was very outspoken about defending the piece. But Duchamp never said it was his work and thereby continuing the mystery. He also went out of his way to never clearly deny it was his. So the controversy went on. It sparked discussions about the essence of art and the curious role of the art market that continue to this day. Some have always claimed it was not Duchamp who made ‘Fountain’ but a woman artist called Elsa von Freytag-Loringhoven. It used to be an opinion held only by a few and seen by most as a conspiracy theory. Lately however, more indications have been found that she could actually be behind the alias R. Mutt. So even now, 101 years after it was first exhibited, it is still controversial. Have you ever heard of a urinal functioning so flawlessly for over a century? The Fountain, R. Mutt, photograph by Alfred Stieglitz, 1917, the ‘original’ is now lost. . #arthistory #artoninstagram #stieglitz #duchamp #elsavonfreytagloringhoven #womenartist #womeninart

Post udostępniony przez Art | Stories | History (@stories.of.art)

Najpierw piszą wiersze, siedem publikują pod pseudonimem Fanny Essler, potem powieść, jej autorem oficjalnie jest sam Felix, ale okładka i zawartość sugerują spółkę, książka nosi tytuł… „Fanny Essler” i jest o kobiecie zbyt nowoczesnej, by zwyczajny mężczyzna był w stanie ją zrozumieć, a co dopiero zadowolić. Jednym z głównych bohaterów jest tu przeciętny pisarzyna typu tani macho, bliźniaczy brat Ernesta Hardta. Krąg wspólnych znajomych zaczyna robić Elsie wokół pióra, podła z niej kobieta, mówią, okrutna, mściwa. Fakt, że lepiej się w jej obecności cenzurować, nigdy nie wiadomo, jak nas zapamięta oraz jak i kiedy te wspomnienia wykorzysta.

Związek z Elsą jest dla Felixa permanentnym szokiem, nie podejrzewał, że będzie umiał tak długo udawać kogoś, kim nigdy nie planował być. W 1907 r. biorą w Berlinie ślub, w liście do Andre Gide’a, kiedyś potencjalnego kochanka, a teraz już tylko przyjaciela, Felix pisze: „Występuję w trzech osobach: pana Felixa Greve, pani Elsy Greve oraz pani Fanny Essler”. Wszystko dałoby się znieść i udźwignąć, gdyby nie ta przeklęta kasa. Felix ma wrażenie, że na jego talencie zarabiają wszyscy, tylko nie on, w Ameryce byłby już milionerem. Przy wsparciu żony pozoruje samobójstwo i daje dyla za ocean. W czerwcu 1910 r. dołącza Elsa, w formularzu wizowym w rubryce zawód wpisuje: pisarka, deklaruje też majątek w wysokości 50 dolarów, wystarczy, by dotrzeć do Pittsburgha. Tylko co dalej? Droga przez mękę. Przed uciekinierami trzy trudne lata na prowincji, w posiadłości, nomen omen, Sparta. Piszą, zaliczają doła, mają do siebie nawzajem pretensje. On w końcu wierzy, że zawsze był hetero, ona zaś diagnozuje u siebie wstępną fazę choroby psychicznej, po matce, wie, czego się spodziewać, pisze smutne wiersze. Felix czmycha do Kanady, zmienia nazwisko, żeni się z młodą nauczycielką, tak jakby Elsa nigdy nie istniała. Skoro tak, ona też wyzerowuje swój licznik, jedzie do Nowego Jorku.

Claude McRay i Elsa von Freytag-Loringhoven (Fot. George Grantham Bain Collection)

Kolejne nowe życie Elsa zaczyna od podliczenia popełnionych do tej pory błędów i wyciągnięcia konstruktywnych wniosków. Po pierwsze, na zbyt wiele pozwala mężczyznom, a ci nawet nie umieją się zrewanżować za okazane serce oraz inne organy. Po drugie, źle traktuje swoje ciało, nie dostrzega w nim materiału i narzędzia pracy twórczej, to się musi natychmiast zmienić. Po trzecie, z przyzwyczajenia stara się myśleć logicznie, a to strasznie nienowoczesne, teraz trzeba mieć tupet, robić rzeczy niestworzone, być błyskotliwym i bezkompromisowym, w ogóle się nie ograniczać.

W 1915 r. zatrudnia się jako modelka w Arts Student League na Manhattanie, malarz Louis Bouché, jeden z wykładowców, zapamiętuje ją tak: „Ciało nadal OK, twarz mniej, pierwszą i drugą młodość ewidentnie ma już za sobą”. Nad wyeliminowaniem podobnych zarzutów Elsa też pracuje, co najmniej dwa lata. W 1913 r. po raz trzeci zostaje żoną, tym razem arystokraty, Leopolda Karla Friedricha, pruskiego barona von Freytag-Loringhoven. W magistracie wypełnia papiery – stan cywilny: panna, wiek: 11 lat mniej niż chce metryka. W drodze do urzędu podnosi z ziemi metalowy krążek, kawałek jakiejś instalacji. Znajomi widzą w nim tylko zardzewiałe żelastwo, złom, ona twierdzi, że to rzeźba, a trochę też biżuteria, nadaje jej tytuł „Enduring Ornament”.  

Trzeci mąż Elsy teoretycznie ma prawa do wielkiego majątku, jest najstarszy z czworga rodzeństwa, ale koncertowo zawalił sprawę. Podczas służby wojskowej narobił długów, a to wstyd i hańba. W Nowym Jorku liczy na wsparcie rodziców, musi się jednak zniżyć do zarabiania, a że niewiele potrafi, pracuje jako kelner. Tytułu nikt mu jednak nie odbierze, baron – choćby był goły, głupi i wredny – w Ameryce z głodu nie umrze. Głównymi atutami Leopolda są jego pochodzenie oraz seksapil, w sprawach łóżkowych wykazuje dużą sprawność, jest też bardzo kreatywny, Elsa wreszcie znalazła godnego sparingpartnera. On czasami bywa chamem, mówi żonie, że jest dziwką, ona schodzi wtedy do jego poziomu i nazywa go alfonsem, oboje udają wtedy, że wcale nie patrzą na zegarek. Ale niech no tylko nadejdzie piąta po południu, oboje rozpalą się jak e-papierosy i dadzą sobie taki wycisk, aż całe mieszkanie wypełnią pot i łzy szczęścia. Niestety, rok po ślubie baron wpada na głupi pomysł, by o swój honor powalczyć na wojnie, wraca do Europy. Statek, którym podróżuje do Bremy, przejmują Francuzi i kierują do portu w Breście, wszyscy pasażerowie z niemieckimi paszportami trafiają tam do obozu dla jeńców, w pewnym sensie wojna właśnie się dla nich skończyła. Fatalnie wpływa to na i tak już nadwątloną psychikę Leopolda, po wyzwoleniu jedzie do Szwajcarii, by strzałem w głowę zagłuszyć wstyd, jakiego narobiła mu historia. Przyjdzie taki dzień, gdy Elsa przypomni sobie, że jest wdową po bohaterze wojennym, wystąpi nawet z wnioskiem o rentę. Na razie jednak nie musi kombinować, w głowie jej tylko jedno: dada.

"God" autorstwa baronowej Elsy von Freytag-Loringhoven i Mortona Schamberga (Fot. Elisha Whittelsey Collection, Elisha Whittelsey Fund, 1973)

Za godzinę pozowania na golasa baronowa dostaje dolara, czyli nic. Głodową stawkę rekompensują jej znajomości, studenci doprowadzają ją do Duchampa. Tworzy z nim duet zdolny do wszystkiego poza spółkowaniem, Marcel nie lubi, gdy się go dotyka, poza tym baronowa kwalifikuje się bardziej na mentorkę niż kochankę, jest o 13 lat starsza. „Ja to on, jestem nim” – pisze Elsa. Ale zaraz dodaje: „Tak, ja to on, chociaż wciąż nie ten sam poziom. Muszę walczyć” i wrażenie skandalu słabnie. Dopóki jednak ona ma nadzieję, a on nie odmawia jej prawa do kontaktów, tworzą sztukę, jakiej świat jeszcze nie widział. Baronowa jest bardzo niecierpliwa, zapomina podpisać się pod tym, co zrobiła, dlatego druga ważna rzeźba w jej dorobku – „God”, dość długo uchodzi za dzieło Mortona Schamberga, bo ten Boga sfotografował. 

Elsa von Freytag-Loringhoven (Fot. Bettmann, Getty Images)

Ci, którzy znają baronową osobiście, wiedzą, na co ją stać: na szczyt absurdu. Jej mieszkanie wygląda jak wysypisko śmieci, wszystko, co wpadnie w ręce Elsy, ta upycha po kątach, „przyda się”. Przyjaciół prosi o drobne przysługi: „Jeżeli zobaczycie na ulicy pustą puszkę, zaczekajcie, aż przejedzie po niej ciężarówka, i przynieście ją do mnie”. Nowymi rzeczami też nie gardzi, bynajmniej, podniecają ją efekty produkcji masowej, dostępne w domach towarowych Woolworth i Wanamaker. Gdy ma pieniądze, kupuje, gdy jest bez grosza – kradnie, w związku z czym regularnie ląduje w areszcie. „Przestępstwo w kraju przestępców nie powinno podlegać karze” – tłumaczy na rozprawie, ale sąd jest innego zdania. W więzieniu Elsa uwrażliwia się na los biednych i wzgardzonych, po wyjściu na wolność dokarmia szczury i tresuje karaluchy, dyskryminowanie ich to chamstwo. Ona wcale nie zwariowała – tłumaczy Jane Heap, redaktor „The Little Review”, najbardziej wpływowego magazynu artystycznego Ameryki. „Świadomie doprowadza się do szaleństwa, by w tym stanie tworzyć Sztukę”.

Styczeń 1921 r., benefis diwy operowej Marguerite d’Alvarez w teatrze Provincetown, na liście zaproszonych VIP-ów baronowa figuruje wysoko. Chociaż opera to nie jej bajka, muzyka ją usypia, przybywa ukraść show. Staje w drzwiach i już, wszyscy goście chcą wiedzieć tylko jedno: skąd się urwała? Sekret terroryzowania tłumu to stylówa: łysa głowa, twarz przypudrowana na żółto, na ustach czarna szminka, na policzku znaczek pocztowy, ostemplowany, w uszach kolczyki z łyżeczek do kawy. Dada to jedyna rozsądna odpowiedź na postawione pytanie, dzięki dada baronowa wie, kim była i będzie zawsze: artystką totalną. Dada nie jest ani nowym nurtem, ani stylem, jest wielkim testem tolerancji. Sprawdza, ile wolności w sztuce wytrzyma współczesny człowiek. Elsa tworzy rzeźby dada i dada obrazy, pisze poezję w dwóch językach naraz, słowa stapiają jej się w jedność, tracą cały swój sens lub zyskują nowe, atrakcyjniejsze znaczenie, kwestia nastawienia. Gdy ktoś próbuje jej twórczość zredagować, baronowa rzuca mu się do gardła: wara od czystej jak wódka sztuki.

Z czasem część znajomych przyzwyczaja się do tego, że baronowa jest na maksa dada, jednak większość zaczyna jej unikać lub traktuje protekcjonalnie – stara wariatka sfiksowała. Coś tam jeszcze kręci z Duchampem i Man Rayem, ale dowodów kolaboracji brak lub są szczątkowe, publikuje w tych samych periodykach, co James Joyce i Ezra Pound, tylko jakoś marnie na tym zarabia, jeden poeta uderza ją pięścią w nos, bo próbowała wpuścić swój język w jego usta, jakiś bandzior napada ją w domu na Manhattanie. Brak pieniędzy oraz szacunku inspiruje baronową do zwijania żagli – chce do domu, do Europy, tam zostanie doceniona, Ameryka się skończyła. Starzy oraz byli znajomi organizują zrzutę na bilet w jedną stronę, starcza na spłacenie długów oraz na kabinę trzeciej klasy parowca S.S York w rejsie do Bremy. Baronowa najpierw jest zbulwersowana propozycją podróży pod pokładem, potem wpada na pomysł, że zatrudni się jako steward, będzie serwować kawę snobom z pierwszej klasy, z podróży zrobi show w stylu dada. W dziale kadr słyszy jednak, że a) załoga została już skompletowana, b) na obsługiwanie kogokolwiek jest już chyba troszkę za stara.

Powrót do Niemiec to nieporozumienie. Nikt na nią nie czeka, nikt jej nie pamięta, sztuka skręca w stronę surrealizmu, wyrzuca Elsę na wirażu, chociaż absurd i nonsens to jej mocne strony. Z miesiąca na miesiąc zmuszona jest drastycznie spuszczać z tonu, sprzedaje na ulicy gazety, szantażuje starych znajomych: „Mam zdjęcie, na którym x dobiera ci się do d… i nie jest to metafora, prześlij mi 100 marek i zapomnimy o sprawie”. Wmawia sobie, że wszystko wróci do normy, gdy pojedzie do Paryża, tam są teraz wszyscy przyjaciele, Marcel też, może spróbuje mu wybaczyć. Dawniej nazywała go M’ars, bo był bogiem, teraz przechrzciła go na Dushit, jest gnojkiem.

Resztki swego słynnego magnetyzmu baronowa trwoni na kobiety, jedynie one okazują jej sympatię lub współczucie. Peggy Guggenheim jest pod wrażeniem długiego na 32 strony listu z żądaniem zapomogi, pieniądze wysyła ekspresem, dopytuje o zdrowie pierwszej damy dada. Pisarka Djuna Barnes zostaje jej kryptokochanką, zgadza się nawet na dziecko – razem napiszą książkę, wielką biografię baronowej. Ale najpierw sprawy pierwszej potrzeby, wiza do Francji. Konsul w Berlinie mówi „nie”, nawet gdy baronowa wkracza do jego gabinetu z urodzinowym tortem na głowie, taki tam performansik, stary numer w jej repertuarze. Po tym występie daje się zamknąć w szpitalu psychiatrycznym, na oddziale dla grzecznych pacjentek, jednak jako wariatka nie wypada wiarygodnie i po miesiącu zostaje wypisana. Jeżeli nie jestem psychicznie chora, myśli, to muszę mieć raka, nowotwór ducha.

Wiosną 1926 r., po miesiącach odmów i upokorzeń, dostaje wreszcie wizę i reżyseruje swoje ostatnie wielkie entrée w Paryżu. Zakłada studio pozowania oraz szkołę dla modelek, bo pracują tu same amatorki, w ogóle nie wiedzą, o co w tym zawodzie chodzi. Nie wystarczy zdjąć majtek, trzeba umieć się nie ruszać, trzymać pion i poziom. Ktoś donosi na policję, że zarabia, a pracować nie ma prawa, nikt nie chce publikować jej wierszy, chyba że dla draki, całe tygodnie Elsa spędza więc na obrażaniu ludzi, którzy chcą się z nią jeszcze zadawać, stosuje zasadę: zero jeńców. 14 grudnia 1927 r. „skacowana stresem i zmęczeniem” kładzie się spać w zapchlonym pokoiku paryskiego hotelu, który ktoś ośmielił się nazwać Grand. Prawdopodobnie zapomina zakręcić gaz, brak listu pożegnalnego wyklucza samobójstwo, kto jak kto, ale baronowa na pewno nie przepuściłaby ostatniej okazji, by cały świat oskarżyć o zbrodnię. W 2004 r. brytyjscy artyści, krytycy, kuratorzy i właściciele galerii uznają „Fontannę” za najważniejsze dzieło sztuki współczesnej. Brawo Duchamp, o baronowej nie pada nawet pół słowa.

Gdyby ktoś wpadł na pomysł, by ruszyć szlakiem Elsy, uprzedzam – żadnych złudzeń, w Świnoujściu śladu po niej nie ma. Kleiner Markt, przy którym mieszkała, nazywa się plac Wolności i wygląda stosownie do nazwy, przedwojenne sanatoria zburzono, by postawić nowe, w stylu rozkosznie słowiańskim, wymazywanie przeszłości nabrało ostatnio znacznego przyśpieszenia. Baronowa nie ma w Świnoujściu ani swojego placu, ani ulicy, ani choćby skweru, duchem jest nieobecna. Chociaż nie, przepraszam, na ścianie urzędu miasta wisi tablica z napisem „50 lat polskiego Świnoujścia”, a to jest trochę dada.

Piotr Zachara
Proszę czekać..
Zamknij