Znaleziono 0 artykułów
10.06.2020

Lana Del Rey: Melancholia na prozacu

10.06.2020
Lana Del Rey ( Fot. Joseph Okpako, Getty Images)

Najnowsza płyta „NFR!”, choć uważana za najdojrzalszą w dorobku artystki, nie przynosi rewolucji. Sprawdzona formuła melancholijnego popu w duchu retro wciąż działa, a Lana z ikony milenialsów przeobraża się w zaangażowaną po jasnej stronie mocy artystkę. Gwiazda świętuje dziś 35. urodziny.

Lana Del Rey to jedna z najbardziej intrygujących, a jednocześnie najsprytniej wymyślonych postaci współczesnego show-biznesu. Wcale nie oznacza to, że oferowany produkt jest zły. Wręcz przeciwnie, jej twórczość utrzymana w spójnej stylistyce retro jak z lat 50. i 60., umiejętnie grająca symbolami tamtej epoki, sprawiła, że piosenkarka błyskawicznie zdobyła międzynarodową sławę. Już sam pseudonim artystki umiejętnie gra z konwencją: pierwszy człon to imię hollywoodzkiej gwiazdy Lany Turner, symbolu seksu lat 40. i 50., a druga – nazwa modelu samochodu Ford del Rey, będącego repliką klasycznego modelu z lat 60., produkowanego na rynek brazylijski prawie 30 lat później. 

Lana Del Rey ( Fot. Michael Kovac, Getty Images)
Lana Del Rey ( Fot. Jamie McCarthy, Getty Images)

Zamieszanie wokół Lany rozpętało się po premierze pierwszej studyjnej płyty „Born To Die” z 2012 roku. Poprzednia, wydana pod pseudonimem Lizzy Grant, praktycznie nie zalicza się do jej dyskografii, a Elizabeth Woolridge Grant, bo tak się naprawdę nazywa artystka, odradza się już jako tajemnicza Lana del Rey. Album utrzymany w klimacie indie popu z domieszką retro, zawierający takie hity jak „Video Games”, tytułowy „Born To Die” czy „Blue Jeans”, pokrył się platyną w wielu państwach na świecie, a niski głos wokalistki, nie zawsze udanie brzmiący na żywo, w połączeniu z psychodelicznym brzmieniem stał się jej znakiem rozpoznawczym. Druga płyta „Ultraviolence”, która ukazała się latem 2014 roku, pokazuje kompozycje mroczniejsze, pojawiają się tu też elementy rockowe. Album umacnia pozycję artystki, a piosenki Lany słychać w filmach „Wielki Gatsby” w reżyserii Baza Luhrmanna (to samo „Young and Beautiful” wybrzmiało też w zwiastunie „Miasta ‘44”) oraz u Tima Burtona w „Wielkich oczach”.

Na Gali MET 2018 ( Fot. Solimene Photography, Getty IMages)

Osobiście czarowi Lany uległem dopiero przy trzecim onirycznym albumie „Honeymoon”. Seksowny, leniwie rozmarzony, barokowy pop zaczął mi się w końcu podobać, a cytaty z filmowych krajobrazów Ennia Morricone czy delikatnie niepokojące klimaty spod znaku Davida Lyncha tylko dodawały artystce uroku. Lana ślizgała się na granicy kiczu i wypreparowanej perwersji, ale paradoksalnie, była skuteczna. Gdy wydawało się już, że po udanym miesiącu miodowym Lana uda się na co najmniej kilkuletni urlop, dostaliśmy niespełna dwa lata później album „Lust For Life”. Wszystkiego było tu więcej i lepiej – brzmienie bardziej monumentalne, kompozycje atrakcyjniejsze, a teksty o wiele dojrzalsze i po raz pierwszy zaangażowane politycznie, oczywiście po antytrumpowej stronie. Na szczególną uwagę zasługiwały świetne duety z arcypopularnym The Weeknd, kultową Stevie Nicks z Fleetwood Mac, uroczym Seanem Lennonem i mocno hiphopowym A$AP Rockym. Te współprace świadczyły o znakomitym wyczuciu trendów i udanym flircie z innymi gałęziami aktualnej muzyki pop. Płytą „Lust For Life” Lana weszła do ścisłej czołówki światowego mainstreamu na własnych zasadach, jednocześnie udowadniając, że nawet najbardziej wykoncypowany pomysł wymyślony w zaciszu producenckich gabinetów może być pomysłem genialnym. I odnieść nie tylko komercyjny, ale i artystyczny sukces.

Na rozdaniu Fashion Awards ( Fot. Stephane Cardinale - Corbis, Getty Images)
Lana Del Rey (Fot. John Shearer, Getty Images)

Na fali tego sukcesu ukazuje się bardzo szybko najnowszy album, który przynosi jedynie drobne zmiany w sprawdzonej konwencji. Tytuł albumu „NFR!” nawiązuje poniekąd do postaci słynnego amerykańskiego malarza i ilustratora, Normana Rockwella, który w swoich pracach idealizował amerykański styl życia. Jego twórczość nie była ceniona przez krytyków sztuki z powodu banalności, kiczu i przesłodzenia. Podczas gdy klimatycznie nadal obracamy się w retro-popowo-psychodelicznych klimatach, będących hołdem dla Ameryki, której już nie ma, i sennie niepokojących balladach miłosnych, muzycznie i  produkcyjnie „NFR!” jest odwrotem od bogactwa „Lust For Life” oraz „Honeymoon”. Snujący się głos Lany jest tu na pierwszym miejscu, a całość jest zaskakująco ascetyczna – zbudowana głównie na partiach fortepianu, skrzypiec i delikatnej gitary. Imponująca za to jest liczba niecenzuralnego słowa na „f”, które pojawia się zarówno w tytułach, jak i słowach piosenek, choć subtelna jego interpretacja nadaje całości perwersyjnej pikanterii. Z jednostajnego z zamierzenia klimatu wybijają się dziesięciominutowa monumentalna „Venice Bitch”, ballada „F... It I love You”, rewelacyjne „Doin’ Time” z genialnie wplecionym cytatem z kultowego „Summertime” Gershwina i cudnie nonszalancka „California”.

Lana Del Rey (Fot. Samir Hussein, Getty IMages)

„NFR!” to bezdyskusyjnie udana płyta, ale stawia pytania o przyszłość. Formuła melancholii w duchu retro wydaje się wyczerpywać. Zastanawiające jest to, w którą muzyczną stronę uda się Lana, bo mimo pochlebnych recenzji czas już na nowe otwarcie. Czekam na nie z dużą ciekawością, bujając się niespiesznie przy „Normanie".

Maciej Ulewicz
Proszę czekać..
Zamknij