Znaleziono 0 artykułów
25.12.2022

Lena Góra i Michał Chmielewski: Strasznie się cieszę, że istniejesz

25.12.2022
Fot. Ola Bydlowska, makeup Ola Dudkiewicz, styl.Wiola Uliasz, podziękowania dla Crush

Ona – aktorka i scenarzystka, odtwórczyni roli Anny Ziembińskiej w serialu „Król”. On – scenarzysta i reżyser, autor nagradzanych krótkich metraży. Razem stworzyli jeden z najbardziej magicznych filmów tego roku, „Roving Woman”. Film Leny Góry i Michała Chmielewskiego zobaczymy w kinach w kwietniu.

W mieszkaniu Leny na warszawskiej Pradze najpierw wita mnie Venom i Harold, dwa grzywacze chińskie. Venom jest starsza, Lena przygarnęła ją lata temu na pustyni Mojave. Harold to jeszcze szczeniak, prezent dla mamy Leny, Eli, która od lat mieszka sama w lesie na Kaszubach. Lena miała 16 lat, kiedy po rozstaniu rodziców wyjechała sama do Londynu. Potem był Nowy Jork, a ostatecznie osiadła w Los Angeles. To tam odnalazł ją reżyser castingu serialu „Król”. Przyjechała do Polski na zdjęcia, ale została na dłużej. Poznała Michała i postanowili razem zrobić film w Los Angeles. Nie mieli pieniędzy, ale „Roving Woman” od początku miał być projektem niezależnym, niskobudżetowym. Undergroundowe kino drogi w najściślejszym znaczeniu. Razem napisali scenariusz, Lena zagrała główną bohaterkę, a Michał reżyserował. Ekipa filmowa pracowała za darmo, w filmie zagrali spotkani po drodze ludzie pustyni, przypadkowi przechodnie, ale także John Hawkes, legenda kina niezależnego, aktor znany z „Epidemii strachu” Stevena Soderbergha, „Trzech billboardów za Ebbing, Missouri” Martina McDonagha, nominowany do Oscara za rolę w „Do szpiku kości” Debry Granik. Producentem został sam Wim Wenders, ojciec chrzestny kina drogi. Film miał premierę na prestiżowym festiwalu Tribeca w Nowym Jorku. Potem było wiele innych festiwali, m.in. Raindance w Londynie, Festiwal Filmowy w Gdyni czy Tallin Black Nights. W kwietniu „Roving Woman” wchodzi do polskich kin. 

Fot. Ola Bydlowska, makeup Ola Dudkiewicz, styl.Wiola Uliasz, podziękowania dla Crush

Michał: Oboje z Leną jaramy się artystami z peryferiów kultury. Connie Converse, której historia stała się punktem wyjścia dla naszego filmu, jest w jakimś sensie kobiecym odpowiednikiem Daniela Johnstona. 

Lena: Connie Converse w latach 70. spakowała swoje rzeczy do samochodu i ruszyła przed siebie. Zniknęła i słuch po niej zaginął. Do dziś nie znaleziono ani jej, ani jej samochodu. Dziś miałaby 89 lat. Jej muzyka i duch były dla mnie bardzo kojące w pewnym momencie mojego życia. No i to, że po prostu sobie zniknęła.

Michał: Kiedy Lena opowiedziała mi o Connie, od razu mnie zainteresowała. Soundtrack do naszego filmu składa się z piosenek artystów z tego „plemienia” – genialnych, ale niedocenionych za życia. To jedna z pierwszych rzeczy, na które zwrócił uwagę Wim Wenders, kiedy obejrzał nasz film. Johnston, Converse czy Robbie Basho to tacy artyści, których kawałki na YouTubie mają po dwa tysiące odsłon. A w tych dwóch tysiącach jesteśmy ja i Lena.

Lena: I Wim Wenders.

Michał: I John Hawkes, który zagrał w „Roving Woman”. Nigdy nie zapomnę naszego pierwszego spotkania. Lena i John przyjaźnią się od jakiegoś czasu, ale dla mnie był idolem, ulubionym aktorem amerykańskiego kina niezależnego. Okazało się, że w młodości, kiedy mieszkał w Austin w stanie Teksas, opiekował się Danielem Johnstonem, że jest fanem Toma Waitsa, a jego ulubiony film to „Harold and Maude”. I od razu odnaleźliśmy wspólny język.

Lena: Kiedy poznaliśmy się z Michałem, zorganizowaliśmy sobie dwuosobowy klub filmowy. Pokazywaliśmy sobie nawzajem ważne dla nas filmy. Pierwszy był „Million Dollar Hotel”, niedoceniony, ale genialny film Wima Wendersa. Milla Jovovich gra tam taką trochę szaloną dziewczynę, która bardzo przypomina mi moją mamę. Jest taka scena, w której Milla ma długą sukienkę i w tym swoim szaleństwie gdzieś biegnie. Ta wizja uciekającej kobiety w sukience, która jest trochę Millą, trochę moją mamą, mną i Connie Converse, została z nami. I tak zaczyna się „Roving Woman”.

Fot. Ola Bydlowska, makeup Ola Dudkiewicz, styl.Wiola Uliasz, podziękowania dla Crush

Michał: Obejrzeliśmy też razem „Harold i Maude”, „Stroszka” Herzoga, „Brown Bunny” Vincenta Gallo, wczesne filmy Jarmuscha. Wszystkie są jakoś ważne i obecne w naszym filmie. I sposób, w jaki powstawały, wydawał nam się inspirujący. To jest takie kino niezależne, które na naszych oczach umiera. Nawet festiwale kina niezależnego to już nie to samo. Teraz się zresztą mówi „indie movies”. Apple TV kupuje filmy na Sundance Festival. A my, tak jak ci dawni reżyserzy, mieliśmy determinację, żeby zrobić film taki, jaki chcemy. Czuliśmy, że razem pokonamy wszystkie przeciwności. Mimo że przyszła pandemia i życie się w jakimś sensie zatrzymało.  

Lena: Tuż przed pandemią wróciłam do Los Angeles i zaproponowałam Michałowi, żeby przyleciał do mnie, że razem zrobimy ten film. Kompletnie nie spodziewałam się, że to zrobi. Jak wysłał mi SMS-a, że kupił bilet, byłam przerażona, bo kompletnie nie miałam pomysłu, gdzie będziemy mieszkać, nie miałam żadnej kasy, nic. Zapytałam koleżankę, Anię Łodej, czy moglibyśmy się u niej zatrzymać na chwilę i czy chciałaby z nami zrobić ten film. A ona na to wyciągnęła tysiąc dolarów i została naszą współproducentką. I tak mniej więcej kompletowaliśmy całą ekipę filmową. Wszyscy zgodzili się pracować za darmo, ale z początku patrzyli na nas jak na szaleńców. Nie wierzyli, że to się uda. 

Michał: Tylko my dwoje od początku dokładnie wiedzieliśmy, co robimy i dlaczego. Mieliśmy w głowach zaplanowaną tę podróż od A do Z. 

Duet idealny.

Lena: No można tak powiedzieć. Ale to była jednorazowa dzikość. Teraz chętnie zagram w filmie Michała, który napisze sam. Mieć czyste doświadczenie wypełnieniem sobą postaci, którą stworzy. Ciekawa jestem tego. Bardzo lubię to, że Michał nie patrzy na mnie w taki szufladkujący sposób, co często spotyka aktorki.

Fot. Ola Bydlowska, makeup Ola Dudkiewicz, styl.Wiola Uliasz, podziękowania dla Crush

Michał: Bo jesteś niesamowicie elastyczna. Potrafisz się zmieniać i nie tyle grasz, co stajesz się postacią. Często nam się zdarzało w trakcie promocji „Roving Woman”, że ludzie nie poznawali Leny po pokazie, tak samo po wszystkich innych filmach, które robi. Przemek Chruścielewski, który zmontował nasz film, a także serial „Król”, opowiadał, że jak cię poznał na żywo, po pół roku montowania, nie chciał uwierzyć, że to ty grałaś Annę Ziembińską.

Mówiąc o „Roving Woman”, odwołujecie się do ważnych dla was filmów i muzyki, ale mam wrażenie, że historia, którą opowiadacie w filmie, jest też po części autobiograficzna.

Lena: Na pewno. Choćby to, że rzucił mnie chłopak dokładnie tak samo jak w naszym filmie. To było tuż przed moim przyjazdem do Polski, kiedy dostałam rolę w serialu „Król”. On był muzykiem, takim „wanna be famous”, mieszkałam u niego, wydawało mi się, że jesteśmy szczęśliwi, a on mi powiedział, że jestem męcząca, bo za bardzo go kocham i pragnę, a on potrzebuje przestrzeni. I nagle, jak kompletna idiotka, zostałam z niczym. Opowiedziałam o tym Michałowi, zaczęliśmy rozmawiać o zrywkach, jaki to hardcore, jak cię ktoś rzuci. Dopiero pisząc „Roving Woman”, spróbowałam spojrzeć na tego chłopaka inaczej. Na naszą relację w ogóle.

Michał: Dla mnie czymś takim bliskim w naszym filmie jest temat samotnej podróży. Ale miałem okres, kiedy byłem takim nieczułym chłopakiem jak ten z filmu, skupionym na sobie i własnej karierze, który nie mówi swojej dziewczynie: kocham cię. Generalnie ten film to zbiór naszych przemyśleń i doświadczeń na temat tego, czym są relacje. 

Lena: Z czego się bierze potrzeba relacji? Dlaczego tak bardzo pragniemy być kochani i dostrzegani przez innych? Sława jest dla mnie taką królową wszystkich relacji – ty w relacji z całym światem. Ja też pewnie mam gdzieś w sobie jakąś śmieszną chęć bycia zauważoną, jestem przecież aktorką, taki zawód sobie wybrałam i to o czymś świadczy. Ale każdy z nas, mniej lub bardziej, ma w sobie potrzebę bycia dostrzeżonym. To chyba wynika ze strachu przed samotnością.

A jest się czego bać?

Lena: Naszym zdaniem nie. I tym filmem chcemy w jakimś sensie polecić samotność innym. Pokazać, ile niesamowitości można odkryć właśnie samemu. 

Michał: Nam obojgu samotność kojarzy się z samochodem i muzyką. Tak lubimy być sami ze sobą. Kiedy zerwała ze mną kiedyś dziewczyna, pierwsza rzecz, jaką zrobiłem, to wsiadłem do samochodu i ruszyłem przed siebie autostradą. To, co najbardziej lubię w Sarze, bohaterce naszego filmu, to to, że po tym wstrząsie, jakim jest rozstanie, idzie do przodu, nic nie jest w stanie jej zatrzymać.

Lena: Życie jest takie piękne i magiczne, tyle rzeczy może nam się przytrafić, jeśli tylko damy sobie szansę, przestrzeń. Nie ma sensu tracić czasu na związki, które nam nie służą. I w ogóle uważam, że nie wolno za bardzo zamykać się w jednej relacji, w jednym miejscu, w jednym kraju, bo zamykamy się wtedy na świat i na to, co nam może zaoferować. 

Michał: A ja mam potrzebę zakotwiczenia w miejscu. Nie wyobrażam sobie życia w ciągłej podróży. Fajnie jest mieć regał, na którym można ustawić książki. 

Lena: Jasne, że tak. Ale dla mnie to jest miejsce, do którego się wraca, a nie przebywa na zawsze. Jest taka książka „Droga artysty” Julii Cameron, pewnie co druga osoba ją ma w domu i używa jako podkładki pod kawę. Dużo jest tam rzeczy oczywistych, ale ja lubię fragment o randkach ze sobą samym. Po premierze naszego filmu na festiwalu Tribeca w Nowym Jorku Michał wrócił do Polski, a ja zostałam tam na kilka miesięcy. Nie miałam za bardzo potrzeby spędzania czasu z ludźmi. Kupowałam sobie kwiaty, chodziłam do muzeum, biblioteki, kina. Upijałam się sama ze sobą. I nie było mi ani ciężko, ani smutno, ani źle.  

W końcowej scenie waszego filmu John Hawkes mówi: „Lubię być sam, ale dobrze jest mieć kogoś, do kogo można to powiedzieć”. To jest o was? 

Michał: Tak. Oboje lubimy być sami i potrzebujemy swojej przestrzeni.

Lena: Strasznie się cieszę, że istniejesz.

W związku potrzebna jest przestrzeń?

Lena: Myślę, że my wszyscy tak bardzo potrzebujemy relacji, bo dzięki nim możemy wytłumaczyć sobie swoje istnienie. Brak relacji wywołuje lęk metafizyczny, że skoro nikt nas nie widzi, nie przeżywa z nami tego życia, to może nas w ogóle nie ma. Zrozumiałam to, kiedy przygotowując się do roli Sary, nocowałam sama na pustyni w samochodzie. Złapał mnie taki lęk, że jeśli z jakiegoś powodu tam utknę, zostanę na zawsze. Jeśli nikt mnie nie znajdzie, nikt nie będzie mnie szukał.

Planujecie kolejne wspólne filmy?

Michał: Byliśmy niedawno z „Roving Woman” na festiwalu w Minnesocie, a potem wynajęliśmy samochód i przez dwa tygodnie jeździliśmy po Minnesocie, Dakocie Południowej, Wisconsin, Michigan, takim American Midwest. To zapomniane i nieodwiedzane miejsca, ale dla nas okazały się bardzo inspirujące. Trafiliśmy tam na miasto o nazwie Winona. Tam chcemy napisać i nakręcić nasz kolejny film. 

Lena: Może zaszyjemy się w jakimś małym hotelu i będziemy przyglądać się temu światu, ludziom, którzy tam żyją, z bliska.

Michał: Każde z nas rozwija też własne projekty. Lena zagrała właśnie w „Nocy w przedszkolu” (Netflix), wspólnie z Agatą Trzebuchowską piszą swój film, „He Lit Candles at Dinner”. Agata będzie reżyserowała, a Lena zagra zakonnicę.

Lena: Tak, lubimy się z Agatką bawić w takie role play (śmiech).

Michał: Ja swój kolejny projekt zamierzam napisać i nakręcić w Stanach. Mam nadzieję, że Lena będzie chciała w nim zagrać.

Lena: Będzie chciała. Zagram u ciebie we wszystkim w ciemno. Albo w jasno.

Kłócicie się w ogóle?

Michał: Tak.

Lena: Ale rzadko. Z Michałem się nie da kłócić, bo jest spokojny, mądry i otwarty na inny punkt widzenia. A ja mam do niego takie zaufanie, że jeśli w czymś się nie zgadzamy, to zamiast iść w zaparte, zastanawiam się, że może coś w tym jest.

Jakie macie plany na święta?

Lena: Ja jadę na Kaszuby odstawić Harolda do Eli, mojej mamy. 

Michał: Harold będzie zakładał tam rodzinę. 

Lena: Uwaga, uwaga. Moja mama będzie miała na Kaszubach hodowlę grzywaczy chińskich. Jeśli ktoś z was chciałby grzywacza, zapraszam do kontaktu.

 

Magdalena Żakowska
Proszę czekać..
Zamknij