Znaleziono 0 artykułów
07.09.2019

Love Me Tinder: Niech żyje wolność i swoboda

07.09.2019
(Il. Izabela Kacprzak)

– Tinder jest praktyczny, ciekawy i nowoczesny. Praktyczny, bo pozwala szybko zabić samotność. Ciekawy, bo dzięki niemu poznaję ludzi, których w codziennym życiu nie spotykam. A nowoczesny, bo mogę mieć go zawsze przy sobie – opowiada Kuba. Choć podchodzi do randek na luzie, nie zapomina o bezpieczeństwie. Nigdy nie umawia się na pierwszą randkę w mieszkaniu, zawsze też stara się dowiedzieć więcej o chłopaku, zanim się z nim spotka.

Najpierw było marzenie o wielkiej miłości, wspólnym domu i psie. Jeszcze w czasach, gdy o aplikacjach randkowych nikt nie słyszał. Żeby poznać geja, trzeba było usiąść przy biurku, odpalić komputer i zalogować się na jakiś czat. W małym mieście, a z takiego pochodzę, sieć była jedyną przestrzenią, w której mogłem poznać osobę homoseksualną. Zanim jednak odważyłem się do kogoś napisać, przez trzy miesiące śledziłem na czacie wszystkie wątki. Dziś nie miałbym już tyle cierpliwości. Ale wtedy byłem wystraszonym szesnastolatkiem, który bardzo chciał być hetero. Wszystko zmieniło się po przeprowadzce do Warszawy. Po serii małych rozczarowań marzenia o wielkiej miłości zeszły na dalszy plan. A internet stał się miejscem, gdzie można było kogoś poznać, żeby nie czuć się samotnym. Spotkać się czasem na piwo, czasem na jedną noc, czasem na więcej. Nie pamiętam, kiedy pojawił się w moim życiu Tinder. Wydaje mi się, że jest ze mną od zawsze, tak jak Google. Przeglądałem zdjęcia chłopaków w tramwaju, na imprezie, w kolejce w sklepie. Głównie dla zabawy, bo od początku mam do tej aplikacji stosunek raczej lekki. Po pierwszych, jeszcze czatowych rozczarowaniach obiecałem sobie, że na nic nie będę się nastawiał.

(Il. Izabela Kacprzak)

W związku z konserwatystą

Życie potrafi jednak zaskoczyć. Na Tinderze poznałem mojego ostatniego chłopaka. Nic nie zapowiadało, że krótka wymiana zdań przerodzi się w prawdziwy związek. Kilka pierwszych spotkań nazwałbym raczej przyjacielskimi niż romantycznymi. Wielkiej namiętności nie było. Raczej długie, czasem ostre wymiany zdań, bo, jak się okazało na pierwszym spotkaniu, mój wybranek miał prawicowe poglądy. Początkowo myślałem, że żartuje. W moim środowisku nie spotkałem nikogo z taką wizją świata. Tinder pozwala mi wyjść poza towarzyską bańkę. Myślę, że poza aplikacją nie mielibyśmy szansy się poznać. Mój eks był ode mnie 20 lat starszy, bywał w innych miejscach, miał inne grono znajomych. To, co nas połączyło, to moja fascynacja jego zawodem – jest lekarzem, i mój podziw dla jego intelektu. Po kilku spotkaniach wymieniliśmy się numerami telefonów. Na Tinderze to znak, że robi się poważnie. Wychodzi się z bezpiecznej strefy aplikacji, gdzie zawsze można zniknąć, i wpuszcza się kogoś do prawdziwego świata. Rzadko kiedy sobie na to pozwalam. Ale poczułem, że chcę zaryzykować. Opłaciło się, bo spędziliśmy razem pięć fajnych lat. Będąc w związku, korzystaliśmy z aplikacji nadal, tyle że na innych zasadach. Zawsze robiliśmy to razem i tylko w celach towarzyskich.

Towarzyski aspekt Tindera to moim zdaniem jego największa zaleta. Wiem, że dla większości gejów Tinder to aplikacja na seks, ale ja nauczyłem się korzystać z niej w inny sposób. Oczywiście zdarzało mi się umówić z kimś na szybki numerek przez internet, ale znacznie częściej na kieliszek wina albo jedno piwo. Generalnie wyznaję zasadę jednego kieliszka. Zawsze, gdy chcę kogoś poznać, proponuję jednego drinka. To zabezpieczenie przed nudą. Jeśli chłopak jest okropny, wypijam drinka w 15 minut. I bez wyrzutów sumienia mogę wyjść. 

Okno na świat

Umawiam się z chłopakami z ciekawości, żeby dowiedzieć się więcej o ich życiu albo poznać ich świat, tym bardziej że najczęściej korzystam z aplikacji na wakacjach. Dużo wyjeżdżam, zwykle sam. Dzięki Tinderowi mam dostęp do „lokalnych przewodników”. Zdarza się więc, że jednego dnia umawiam się nawet na trzy wycieczki, bo randkami raczej bym tych spotkań nie nazwał. Zawsze jednak dbam o bezpieczeństwo. Nawet jeśli spotkanie nie ma podtekstu seksualnego, to nigdy nie umawiam się w mieszkaniu czy miejscach odludnych. Wybieram bary, restauracje albo parki. Dzięki temu nigdy nie spotkały mnie żadne nieprzyjemne sytuacje. Staram się też sprawdzić chłopaka przed spotkaniem – zobaczyć, czy da się go znaleźć w sieci i czy nie podszywa się pod kogoś innego. Dbam też o bezpieczeństwo psychiczne. Nie chcę narażać się na zawód. Poszukiwanie czegokolwiek poważnego przez internet uważam za bezsensowne. Lepiej dać się ponieść chwili.

Tego luzu nauczyłem się właśnie w internecie. Gdy stawiałem tam pierwsze kroki, byłem znacznie bardziej pospinany, szukałem miłości i prawdziwych uczuć. Setki spotkań i przelotnych relacji skutecznie mnie tego oduczyły. Co więcej, anonimowość sieci dodała mi odwagi. Nie jestem fanem długich rozmów za pomocą aplikacji, zawsze wolę się spotkać na żywo. Udało mi się jednak kilka razy popisać z kimś o rzeczach, o których trudno mówić mi wprost, np. o moich fetyszach i preferencjach seksualnych. Szczególnie na początku, kiedy jeszcze odkrywałem swoją seksualność, takie anonimowe rozmowy były dla mnie ważne. Teraz korzystam z Tindera bardziej jak z okna na świat. Dzięki niemu mam dostęp do tematów, które w moim środowisku nie występują, na przykład tych dotyczących narkotyków. Swoją drogą, jeśli widziałbym jakieś zagrożenie w tej aplikacji, to byłoby nim właśnie ułatwienie dostępu do używek. Seksimprezy „pod wpływem” są teraz bardzo modne wśród gejów. I bardzo niebezpieczne. Na Tinderze aż roi się od emotikon i słówek, które w zawoalowany sposób opisują narkotyki. Nigdy nie umawiam się z osobami, które proponują spotkania pod wpływem środków zmieniających świadomość.

Gdybym miał w kilku słowach powiedzieć, czym jest dla mnie Tinder, to użyłbym trzech przymiotników: praktyczny, ciekawy i nowoczesny. Praktyczny, bo ułatwia podróżowanie i pozwala w szybki sposób zabić samotność. Ciekawy, bo dzięki niemu mam dostęp do ludzi, których w codziennym życiu nie spotykam. A nowoczesny, bo mogę mieć go zawsze przy sobie i sam decydować, kiedy z niego korzystam. Nie potrzebuję już biurka, komputera i stałego łącza. Wystarczą telefon, naładowana bateria i luz. Bo może być tak, że ktoś nie przyjdzie na spotkanie, zniknie nagle w trakcie konwersacji albo odwoła randkę na pięć minut przed. Wtedy trzeba machnąć ręką. I odpalić aplikację na nowo albo zrobić sobie przerwę na życie offline. W Warszawie szansa na poznanie geja w kawiarni jest taka sama jak w internecie. Już nie musimy chować się po czatach. Aplikacje to tylko umilacz. Życie toczy się też gdzie indziej.

Wysłuchała Olga Święcicka
Proszę czekać..
Zamknij