Znaleziono 0 artykułów
12.11.2022

Maciej Marcisz: Ludzie z nowego bloku

12.11.2022
Sadyba Best Mall, 2005 rok (Fot. East News)

Zbliżam się do Nowego Teatru i zaczynam czuć znajomy ucisk w klatce piersiowej. Stres się wzmaga. To miejsce to prawdziwe gniazdo os. Nigdy nie wiem, kogo tu spotkam, ale wiem, że zawsze kogoś – pisze Maciej Marcisz, autor „Książki o przyjaźni” i „Taśm rodzinnych”. W opowiadaniu stworzonym specjalnie dla Vogue.pl pisarz zdaje relację z przeprowadzki ze Starego Mokotowa na Sadybę.

– Ale wiesz, że to już nie jest Mokotów, prawda? – pyta mnie brat, kiedy pierwszy raz widzi nasz blok.

– Tak? – próbuję kupić sobie trochę czasu, by odeprzeć zarzut. Gorączkowo rozglądam się za niebiesko-czerwoną tabliczką. Oddycham z ulgą.

– A właśnie, że Mokotów, zobacz.

– No niby tak. Ale ulicę dalej zaczyna się Wilanów.

„Sadyba – tu zawsze jest niedziela” głosi napis na jednym z murów w okolicy. Już nie Mokotów, ale też nie do końca Wilanów. Przeprowadzam się pierwszy raz od dziesięciu lat. Mój mózg nie nadąża za generowaniem myśli na temat ludzi i przestrzeni.

Konrad, na Sadybie ludzie krzyczą na dzieci – obwieszczam stanowczo chłopakowi, kiedy wracam z warzywniaka.

– Nie, Maciek. Tutaj po prostu są dzieci. Jak ma się ich więcej niż jedno i idzie się z nimi przez pasy, to się na nie krzyczy. Żeby się nie zabiły, wiesz?

No tak. Nie zniechęca mnie to do tworzenia coraz to nowych teorii. Żeby sformułować jakąś celną myśl, trzeba po prostu produkować ich dużo, wypowiadać na głos i sprawdzać, czy są prawdziwe. Zachowuję entuzjazm studenta pierwszego roku kulturoznawstwa, który dopiero co przeczytał Antropologię codzienności. Wiem, że mam szczególną skalę porównawczą: wcześniej mieszkaliśmy na Starym Mokotowie, czterysta pięćdziesiąt metrów od Nowego Teatru. Przez dziesięć lat z zapartym tchem obserwowałem gentryfikację dzielnicy. Mijałem chodnikami matki z wózkami droższymi niż samochody i butikowymi dziećmi uczęszczającymi do leśnych przedszkoli. Piłem kwaśną, drogą kawę tak długo, aż uwierzyłem, że jest smaczna. W alternatywnych sklepikach kupowałem sojowe świece i męską biżuterię. Wychodząc ze śmieciami, spotykałem pisarki, aktorki, influencerki i producentki filmowe. Śmiałem się ze zwyczajów ludzi, zachowując się dokładnie tak, jak oni. Ironizowałem na temat stylu życia, który prowadziłem, i nie wyobrażałem sobie innego.

Teraz jestem na Sadybie. Odtwarzam stare rytuały w nowym miejscu. Siedzę w małym, nieustawnym ogródku Cukierni Wiedeńskiej, czekam na kawę i małą słodkość. Zwykłe kruche ciasteczko, nie to, co te staromokotowskie makaroniki za siedem złotych sztuka.

– A pan to chyba z tego nowego bloku?

Usłyszałem, kiedy pierwszy raz tu przyszedłem i poprosiłem o dwa kawałki ciasta na sobotę.

– Tak. Jak pani poznała?

– Po prostu nowa twarz. Niewiele się ich tu widuje.

Tak stałem się człowiekiem z nowego bloku.

– Wczoraj przyszli ci od dewelopera na lody. Z rana. Tak dziwnie trochę?

– Trochę.

Ogródki działkowe Sadyba, lata 70. (Fot. East News)

Miejsce, w którym mieszkamy, zaludniają emerytki, poważni mężczyźni w żeglarskich kurtkach i smutne, krótkowłose kobiety po pięćdziesiątce. Jedna z nich wchodzi do ogródka cukierni i zajmuje stolik naprzeciwko mojego. Ma przyciemniane na brązowo okulary i fryzurę na Anitę Werner, a może Justynę Pochanke. Jej szarlotka i herbata przychodzą przed moim zamówieniem, mimo że pojawiłem się tu wcześniej. Bywalczyni, myślę. Patrzę, jak dzieli szarlotkę na malutkie kawałki, jakby to był kotlet, który dzięki tej precyzyjnej operacji wystygnie szybciej. Obserwuję jej twarz: jest naprawdę zmęczona. Zaczyna wkładać kawałeczki do ust. Jej mina się topi. Mięśnie wiotczeją, twarz zapada się pod – tak podejrzewam – uczuciem ulgi, samotnej konsumpcji niezmąconej żadną niechcianą interakcją społeczną. Nigdy nie widziałem nikogo tak smutno jedzącego ciasto.

 Już wiem – mówię Konradowi po powrocie do mieszkania. – Może te kobiety z krótkimi włosami są takie smutne, bo właśnie się rozwodzą. Wprowadziły się tu dwadzieścia lat temu. A teraz dzieci odchowane, poszły na studia, małżeństwa skonsumowane i wreszcie wypada się rozwieść.

Dzielę się tą teorią z różnymi ludźmi, nikt z nią nie dyskutuje. Zresztą, nawet gdyby to nie była prawda, wizja jest zbyt intrygująca, by w nią nie uwierzyć.

Spaceruję po dzielnicy, robię kroki. Zaglądam w okna uroczych białych willi, wiejskich domeczków, zwykłych polskich kwadratów, fantazyjnych posiadłości zaprojektowanych marzeniami z lat zerowych, na widok których na pewno ucieszyłaby się Olga Drenda. Patrzę w okna. Próbuję zgadnąć, na czym polega życie ludzi, którego świadkami są ciepło oświetlone kuchnie, współotwarte garaże, wypielęgnowane ogródki i te zostawione same sobie, gdzie przyroda panoszy się i nic nie robi sobie z prawa własności, wychodząc poza płoty i bramy. Odwiedzam artystyczne kawiarnie powstałe w czasach, kiedy przez artystyczne rozumiało się te przypominające antykwariaty lub pracownie malarskie, koniecznie z ciężkimi meblami i herbatą w siedemdziesięciu pięciu smakach, których nikt nie wybiera, więc każdy smak jest już dawno zwietrzały. Wchodzę do sklepów spożywczych, piekarń i garmażerek. Obsługa jest tutaj trochę inna. Na pytanie, co mają dobrego, najczęściej słyszę:

– To, co widać.

– Tak się składa, że mam bardzo słaby wzrok – odpowiadam.

Zmuszam ekspedientki do wejścia ze mną w interakcję. Czytałem, że utrzymywanie dużej ilości przypadkowych kontaktów społecznych to jeden z najważniejszych czynników wydłużających życie. Planuję żyć dwieście lat.

Na Stary Mokotów wracam po ostatnie rzeczy z mieszkania, przy okazji widzę się z koleżanką, która najpewniej stanie się moją przyjaciółką. Zbliżam się do Nowego Teatru i zaczynam czuć znajomy ucisk w klatce piersiowej. Stres się wzmaga. To miejsce to prawdziwe gniazdo os. Nigdy nie wiem, kogo tu spotkam, ale wiem, że zawsze kogoś. Kogoś, kto rzuci: „co tam?”. Kogoś, kto opowie mi o swoim najnowszym projekcie. Podróży. Kto zaszeleści nowym ubraniem, kto spyta, jak często przychodzę do tej kawiarni, skąd mam te okulary słoneczne i jak idzie mi nowa książka. Kogoś, kto weźmie moje życie do ręki jak średniej wielkości owoc i spróbuje je zważyć. Tu każde przejście przez ulicę to element społecznego spektaklu. Po trzech godzinach wracam na Sadybę. Ucisk w klatce mija

Kapielisko nad Jeziorkiem Czerniakowskim / (Fot. East News)

– No tak – mówi Konrad. – Do dziś pamiętam, jak przechodziliśmy obok Relaksu i kazałeś mi ukryć mięso.

Tu nie muszę ukrywać mięsa ani wkładać plastikowej siatki do bawełnianej torby. Jestem przezroczysty jak pięćdziesięcioletnia kobieta z krótkimi włosami.

 Jedyne, co mi przeszkadza, to ten blok – Konrad wskazuje wielki szary prostopadłościan, który wypełnia cały nasz widok z balkonu.

– A mi się podoba. Wygląda jak okładka płyty The Streets – pokazuję mu, o którą chodzi.

– No nie wiem – jego ton sugeruje, że już gadam dla gadania. Smutnieję.

Blok gaśnie, zamienia się w ciemną nagrobną płytę około dwudziestej drugiej. Kiedy wychodzę na wieczorny spacer, osiedle jest opuszczonym planem filmowym teledysku, całym dla mnie. Chodzę ulicą, trochę tańczę, nie mijam nikogo. Prawie.

 Maciek? Co tu robisz?

Mówię, że tu mieszkam. To Julia. Pracowaliśmy ze sobą kilka lat, do dziś mijamy się na imprezach kulturalnych i targach książki, widzimy się w internecie.

 Niesamowite. Nigdy jeszcze nie spotkałam tu nikogo od nas.

Poleca mi okoliczne kawiarnie i kilka restauracji, wymienia uroki dzielnicy. Mówi, że musi w końcu przeczytać moją drugą książkę. Pytam o jej małe dziecko i o to, gdzie dokładnie mieszkają. Stwierdzamy, że musimy się umówić, ale nie jestem pewien, czy chodzi o warszawskie kiedyśumówienie czy o to prawdziwe.

 Musimy razem zgentryfikować tę dzielnicę – oznajmiam na pożegnanie.

W kolejny weekend Konrad wysyła mnie po składniki na obiad. Wybieram dalszy sklep, by zrobić więcej kroków.

– Czy wie pani może, gdzie jest taki groszek z ciasta? – pytam elegancką starszą panią. Zawsze, kiedy mogę, proszę o pomoc. To mój kolejny sposób na zwiększanie interakcji społecznych.

– Chodzi panu o groszek ptysiowy?

Krążymy po sklepie. Zaczynamy od półek z ryżem i makaronem. Nie ma. Idziemy dalej. Dołącza się do nas druga pani i również pomaga nam szukać. W końcu się udaje. Sięgam po paczkę.

– Nie chcę się wtrącać. Ale na pana miejscu wzięłabym dwie.

Słucham się jej i biorę dwie.

– Najlepszy do zup kremów.

– Tak. Będzie zupa dyniowa.

– Bardzo dobrze – patrzy mi prosto w oczy i uśmiecha się. Zapomniałem już o tym, jak to jest być pochwalonym przez babcię po prostu za to, że zjadłem obiad. Jestem grzecznym wnuczkiem tego świata.

Jedną z niewielu stresujących rzeczy w nowym miejscu jest obecność na facebookowej grupie sąsiedzkiej. To tutaj dowiaduję się, co powinno mnie niepokoić, oburzać i zniesmaczać: zbyt duża ilość śmieci pozostawiona w kontenerze na materiały budowlane, rowery zajmujące miejsca parkingowe, tajemniczy zapach unoszący się w powietrzu. Wszystko to jest nawet w normie. Ale pojawia się inny post, dziwniejszy: „Czy podczas zamykania drzwi też słyszycie ten niepokojący, trochę świszczący, trochę skrzypiący, bardzo charakterystyczny dźwięk? Tak jakby zamykała się stara nienaoliwiona furtka…”.

Bazar Sadyba (Fot. East News)

Jestem pod wrażeniem. Co jakiś czas, zupełnie bez powodu, pytanie powraca w mojej głowie. Ten niepokojący, trochę świszczący, trochę skrzypiący, bardzo charakterystyczny dźwięk. Może to jakiś symbol wszystkich paranoi nowej klasy średniej.

Po co kupiłeś jeszcze dwie szklanki? – pyta Konrad.

Żeby były do zestawu.

Przecież już mamy cztery.

Ale cztery to nie zestaw. Według mojej mamy zestaw liczy się dopiero od sześciu.

Po odwiedzinach przyjaciół czeka nas ostateczny moment, klejnot w koronie przeprowadzek: wizytacja rodziców.

Ale teraz to jednak mieszkacie trochę na wsi, co? – mówi mój tata, kiedy wchodzi do mieszkania. Po co zaprzeczać? Wierzę, że rozmowy z rodzicami powinny się kierować tą samą zasadą, co sztuka improwizacji: zawsze należy odpowiadać „tak”.

– Trochę tak. Czuję się tu o wiele lepiej psychicznie.

Odliczam czas do momentu, aż tata powie, że mieszkanie jest małe. Obstawiam dwadzieścia minut, ale wyrabia się w dziewięć. Podwaja stawkę: stwierdza nie tylko, że jest małe, ale również, że wydaje się „mniejsze niż w rzeczywistości jest”.

– Tak – odpowiadam. – Właśnie to nam się podoba. Jest przytulnie.

Gust mojego taty jest dla mnie nieprzenikniony. Nie podobają mu się obrazy Witkacego. Chce iść ze mną na Bal u Bożeny. Jest zachwycony Miasteczkiem Wilanów, mówi, że czuje się w nim jak w Wiedniu. Kocha koreańskie restauracje. Nienawidzi przedłużaczy. Chodzi po Warszawie i boli go biodro. Upływ czasu wydobywa na wierzch coraz więcej jego dobrych cech. Mówi, że nasz ekspres do kawy wydaje dźwięk, który brzmi jak piosenka U2. Próbujemy ją zidentyfikować, nie udaje się. Dla mnie to dźwięk pierwszej nutki „Stronger” Britney Spears. Puszczam ją z komórki, jestem bardzo zadowolony, kiedy wszyscy się ze mną zgadzają. Wychodzimy na spacer po okolicy.

– Ale tu macie jednak kociokwik architektoniczny – ocenia tata.

Tak – odpowiadam. – Jak to w Polsce.

Zabiłbym się, jakbym miał taki biznes – mówi, kiedy mijamy sklep z butami podwyższającymi. – Nic tylko siedzisz i czekasz, aż klient przyjdzie.

Wracamy ze spaceru, idziemy do Biedronki po jajka.

A l e   t u   o k r o p n i e – wypowiada bezgłośnie w moją stronę. Teraz już rozumiem, że wypowiedź Donalda Tuska sprzed lat, w której przyznał, że zdarza mu się robić zakupy w Biedronce, mogła być odebrana przez jego elektorat jako akt prawdziwego heroizmu.

Rodzice udzielają mi porad dotyczących utrzymania mieszkania w czystości. Ku mojemu rozczarowaniu, są bardzo przydatne. Przewracam oczami i udaję, że wszystkie zignoruję, choć tak naprawdę zamierzam zastosować się do większości z nich. Jeśli nie, będą wisieć nade mną jak wyrzuty sumienia, krzywo zawieszone półki na książki nad łóżkiem, gotowe w każdym momencie spaść nam na głowę.

Wieczorem oglądamy Igę Świątek. Tata rozwiązuje sudoku, Konrad przygotowuje kolację, pokazuję mamie klika rzeczy, które w przyszłości chcę kupić do mieszkania. Pełne mieszczańskie szczęście, mieszkanie na kredyt, dwójka niezbyt afiszujących się gejów, prawdziwe spełnienie neoliberalnego snu. Iga wygrywa.

Ostatniego poranka zabieram rodziców do jeszcze jednej fajnej kawiarni z widokiem na panoramę miasta.

A pamiętasz, jak płakałeś? Jak zostawialiśmy cię pierwszy raz w Warszawie?

– Pamiętam.

Scena, w której cały czerwony zalewam się dziewiętnastoletnimi łzami, stojąc na ulicy między restauracją sushi a teatrem Roma, kiedy rodzice odjeżdżają samochodem do naszego małego miasta na Śląsku, należy do ścisłego topu naszych rodzinnych wspomnień. To moment, kiedy potrzebowałem rodziców w sposób, w który już ich nie potrzebuję. Nie do powtórzenia. Czekamy na pociąg.

– A opowiadałem wam, jak za dzieciaka rzucaliśmy monetami w tory? – zagaduje tata.

– Tak Marek, Maciek to przecież opisał w książce – odpowiada mama.

Wybuchamy śmiechem.

– Nie będziemy cię trzymać.

– Napiszcie, jak wsiądziecie i wysiądziecie.

Dwunasta w południe to taka dziwna godzina na pożegnania. Wracam na Sadybę, nie mogę się skupić. Idę ustalić, jak blisko tak naprawdę jest dom Lubiczów z „Klanu”, bo słyszałem, że blisko. Nie potrafię zrozumieć nawet najprostszej mapy, trochę błądzę. Jest. Patrzę na domek, naprawdę wygląda jak w „Klanie”. Wyciągam komórkę, żeby zrobić zdjęcie. Zaczyna wibrować. Dzwoni Malcolm xD. Czy ten koleś zawsze musi do mnie dzwonić w niedzielę, myślę. Odczekuję dwa sygnały, by sprawdzić jego determinację. Odbieram, nie chcę zaśmiecać sobie głowy myślą o tym, że będę musiał oddzwonić.

– Marcisz, nie stój na środku ulicy! Na chodnik zejdź!

Widzę, jak zatrzymuje się przede mną czarny SUV.

– Co ty tu robisz?

Nikt nigdy nie zadawał mi tego pytania na Starym Mokotowie. Rozmawiamy przez chwilę o „Klanie”, żegnamy się. Idę do baru mlecznego na rosołek. Tyle z moich fantazji o przezroczystości, myślę.

Jak na potwierdzenie mojej tezy przy bloku natykam się znowu na Julię. Tym razem jest z całą rodziną.

Wiesz co – oznajmia. – Jak się dowiedziałam, że tu mieszkasz, to się nawet ucieszyłam. Ale następnego dnia przed wyjściem z domu po raz pierwszy spojrzałam w lustro, żeby zastanowić się, jak wyglądam. Wiedziałam, że w okolicy jest już co na najmniej jedna osoba, która będzie mnie oceniać.

Doszedł do mnie niepokojący, trochę świszczący, trochę skrzypiący, bardzo charakterystyczny dźwięk.

Przerwa między kolejnymi aktami społecznego spektaklu była zaskakująco krótka.

Maciej Marcisz
Proszę czekać..
Zamknij