Znaleziono 0 artykułów
02.12.2019

Małgorzata Szumowska: Z impetem idę po swoje

02.12.2019
Małgorzata Szumowska ( Fot. Derek Hudson)

Anglojęzyczny debiut Małgorzaty Szumowskiej „The Other Lamb” pokazano niedawno na festiwalu filmowym w Toronto. Recenzje są znakomite. – Całe życie próbowałam wydostać się z niszy polskości. Polska jest jednokulturowa, trochę jak monument. Mnie to zawsze przeszkadzało, chciałam być Polką, ale i obywatelką świata – mówi Szumowska tuż po premierze w Toronto.

O Małgorzacie Szumowskiej znowu jest głośno. Po międzynarodowych sukcesach i nagrodach za „Body/Ciało” oraz „Twarz”, a także po zaproszeniach do składów jurorskich prestiżowych światowych festiwali (m.in. Berlin, Wenecja i Toronto) reżyserka zrealizowała właśnie swój pierwszy anglojęzyczny film. „The Other Lamb” ze znanym z „Gry o tron” Michielem Huismanem i młodziutką, piekielnie zdolną Raffey Cassidy pokazano premierowo na festiwalu w Toronto nazywanym „pierwszym przystankiem w drodze po Oscary”. Recenzje w czołowych tytułach prasowych są bardzo pozytywne. 

Dla Szumowskiej to nowe otwarcie, do którego przygotowywała się 20 lat. 

Kadr z filmu The Other Lamb  (Fot. Patrick Redmond)

Jak sądzisz, skąd bierze się rozdźwięk w postrzeganiu twoich filmów w Polsce i za granicą?

To nie tylko polska przypadłość. Często rozmawiam z reżyserami z innych krajów, ostatnio na przykład z Michelem Franco z Meksyku, reżyserem „Pragnienia miłości” czy „Opiekuna”. Wszyscy mamy podobne doświadczenie. Często odbiór we własnym kraju jest inny, nie tylko zresztą filmu, ale też tego, jak jesteś postrzegany personalnie. Poza ojczyzną występujesz bez kontekstu. 

Teraz zrobiłam swój anglojęzyczny debiut, dla mnie to zupełnie nowy rozdział, ale w Polsce niewiele osób w ogóle o tym wie. Tu mamy duże przywiązanie do tego, co polskie. Poza tym kobiety nadal nie są w naszym kraju traktowane serio, więc często miałam wrażenie, że moja praca jest tu brana w nawias. A za granicą widać ogromną zmianę na plus. W tej chwili to prawdziwy szał – każdy chce mieć w zespole, na festiwalu, na planie reżyserkę. Producenci widzą, że mam doświadczenie, siedem pełnometrażowych fabuł i jeszcze do tego jestem kobietą. Zainteresowanie jest duże.

Kadr z filmu The Other Lamb (Fot. Patrick Redmond)

Nie masz wrażenia, że płeć to dzisiaj trochę rodzaj taryfy ulgowej? Nie obawiasz się, że postulat równych szans w branży może sprawić, że na festiwale będą wybierane słabsze filmy tylko dlatego, że zrealizowały je kobiety?

Nie, zupełnie nie mam takiego wrażenia. To nie jest taryfa ulgowa, to jest po prostu zainteresowanie. Ciekawość. Więcej osób zaczyna oglądać filmy reżyserek, które kiedyś by sobie pewnie darowali. I okazuje się, że robimy świetne kino! 

Zresztą dla mnie nie było taryfy ulgowej. Pracuję w branży filmowej, coś tam sobie robię w Polsce i za granicą, grzebię, dłubię, co jakiś czas pokazuję nowe filmy, zdobywam widzów i nagrody. Ale to trwa już ponad 20 lat! Mężczyznom było zdecydowanie łatwiej się przebić. Zatem zainteresowanie moim kinem to nie taryfa ulgowa, a wyrównanie szans. 

Nadal nie działam w mainstreamie

Nie jesteś tym trochę rozczarowana? Tym, że masz ciągle pod górkę, że w Polsce jest jednak wciąż trudniej?

Nie wiem. Od zawsze borykam się z tą sytuacją dwoistości, różnego postrzegania moich filmów i mnie w Polsce i za granicą. Ale nie mogę narzekać. To chyba kwestia priorytetów. W tej chwili bardzo cieszę się z pozytywnych recenzji „The Other Lamb” w prasie światowej i z zainteresowania filmem. Pierwszy raz to zainteresowanie jest na aż tak dużą skalę, bo film jest w języku angielskim.

Całe życie próbowałam wydostać się z tej niszy polskości. To jest miejsce, gdzie nie ma emigrantów, jest jednokulturowe, trochę jak monument. Mnie to zawsze przeszkadzało, chciałam być Polką, ale i obywatelką świata. Polski rynek jest w sumie dość przewidywalny. Widzowie uwielbiają komedie romantyczne, funkcjonuje system gwiazd, które biorą w nich udział. Ale ja tym też się chwalę za granicą, bo dzięki takim tytułom mamy w kinach świetną frekwencję na rodzimych produkcjach. 

Mimo wszystko ja się na ten rynek jednak nie załapałam. To ciekawy paradoks. W Polsce mam grupę wiernych widzów, około 150–180 tysięcy, którzy zawsze pójdą zobaczyć mój nowy film. I to jest dużo, ale nadal nie działam w mainstreamie.

Kadr z filmu The Other Lamb  (Fot. Patrick Redmond)

To wciąż więcej niż w ciągu roku od premiery zobaczyło „Idę” Pawlikowskiego!

Ale „Zimną wojnę” już prawie milion, co jest przecież fantastycznym wynikiem. Nie wiem, co będzie dalej, ale mam nadzieję, że „The Other Lamb” da mi szansę zaistnieć na światowym rynku, czyli zrobić kolejny anglojęzyczny film za jakiś czas. 

Nikt nie traktował mnie poważnie 

Kiedy zaczynałaś przygodę z kinem, nie było PISF-u, nie było zachęt, grantów, programów dla młodych twórców. Została tylko organiczna praca u podstaw. Jak pamiętasz tamte czasy? Jak się robiło wtedy filmy?

Wszystko to było przede wszystkim bardzo dziwne. Polegało w dużej mierze na układach i układzikach. W szkole filmowej byłam ulubienicą Wojciecha Jerzego Hasa, który na tyle, na ile mógł pomagał mi szukać swojego miejsca. Był w tym wspaniały. W młodym wieku odnosiłam sukcesy międzynarodowe, pokazałam też krótki film na festiwalu w Cannes. Moje szkolne etiudy jeździły po świecie, a ja z nimi. Has wybrał mnie, żebym mogła zrobić debiut fabularny w Studiu Filmowym Indeks. Dzięki temu powstał „Szczęśliwy człowiek”. 

Pomógł mi też wtedy Stefan Laudyn, który zobaczył, że ten film ma potencjał festiwalowy, i porozsyłał go na różne wydarzenia na świecie. Pokazywałam go w Salonikach, w Rotterdamie. W Salonikach był też ze swoim „Ostatnim wyjściem” Paweł Pawlikowski. On dostał główną nagrodę, ja jedną z pobocznych. W jury był wtedy Jerzy Skolimowski. Miałam zaledwie 26 lat, ale za sobą studio, ekipę, która robiła filmy z Kieślowskim.

Największym wyzwaniem było dogadanie się z Telewizją Polską. Funkcjonowali tam na wysokich stanowiskach jacyś dziwni, podejrzani ludzie. Przemykający po korytarzach panowie poklepujący się po plecach. Na kolaudacji strasznie się film nie podobał, ja byłam okropnie zestresowana. Ale też musiałam się zachowywać jak pionierka, w końcu wtedy żadne polskie filmy nie były obecne za granicą. 

„Szczęśliwego człowieka” zobaczył wspaniały Karl Baumgartner, producent „Czarnego kota, białego kota” i „Undergroundu” Kusturicy, filmów Zelenki i Jima Jarmuscha. Pamiętam ten telefon, to było w moje urodziny. Karl mówił, że widział „Szczęśliwego człowieka” i że chce ze mną pracować. Zrobiliśmy więc razem dwa filmy: „Ono” i „33 sceny z życia”. Dzięki niemu weszłam od razu w standardy zagraniczne, europejskie. 

Wtedy w Polsce dopiero co skończyły się lata 90.! Nie było PISF-u, nie było niczego. Mało kto zaczynał wtedy w wieku 20 czy 30 lat. „Baumi”, bo taką ksywę miał Baumgartner, odkrył mnie, ale również Alice Rohrwacher, która pokazuje dziś swoje filmy w Cannes. Gdy zmarł, obie zadedykowałyśmy mu nasze filmy. Ja – „Body/Ciało”.

Kadr z filmu The Other Lamb  (Fot. Patrick Redmond)

Twoim sojusznikiem i wzorem była od początku Agnieszka Holland, pierwsza reżyserka, która za granicą odniosła duży sukces. Czy zdajesz sobie sprawę z tego, że dla wielu młodych reżyserek teraz to ty jesteś kimś takim? 

Agnieszka jest wspaniała i do dziś mnie wspiera. Mój przykład to przede wszystkim świadectwo tego, że da się zrobić karierę, będąc kobietą. Oczywiście jest trudno zrobić coś szybko, raptownie, ale jest to możliwe. Przecież nic się nie dzieje od razu, nie oczekujmy cudów.

Na skróty jest po prostu bardzo ciężko, bo nie masz doświadczenia. Zdarza się, że ktoś jest geniuszem przy pierwszym filmie, ale drugi jest już potem bardzo ciężko doprowadzić do końca. Talent często nie wystarcza. Jak teraz obserwuję młodych reżyserów i reżyserki, zaraz po studiach albo jeszcze uczących się, to widzę, że mają już międzynarodowe kontakty. Mają biegłych, aktywnych, młodych producentów, którzy znają języki, rozwijają swoje sieci, jeżdżą po festiwalach. W tym względzie jest trochę łatwiej, chociaż przebicie się wciąż graniczy z cudem. To często przypadek.

Jakie cechy charakteru pozwalają się przebić na tym trudnym rynku?

Na pewno bezkompromisowość, nieprzyjmowanie odpowiedzi odmownych. Nie można oglądać się za siebie, nie można oglądać się na innych, na ich zdanie… Zauważyłam, że mam silniejszy charakter niż wielu kolegów po fachu i z impetem idę po swoje. W Polsce nie każdemu to się podoba, za granicą wręcz przeciwnie. 

Gdy zaczynałam karierę, postrzegano mnie po prostu jako kolejną ładną panienkę. Nikt nie traktował mnie poważnie. Taka była ta nasza patriarchalna Polska, lata 1992, 1993, 1995. Nic dziwnego, że wtedy nie było kobiet reżyserek. Agnieszka Holland pracowała za granicą. A ja jakimś cudem dostałam pieniądze na film, bo pomógł mi Has, więc postanowiłam je wykorzystać najlepiej, jak umiałam. Miałam szczęście do ludzi. Spotykałam naprawdę wspaniałych.

Obawiasz się odbioru „The Other Lamb” w Polsce?

A czego się obawiać? To nie jest polski film, jest zrobiony z zupełnie innej tkanki. Nie porusza polskich kontrowersyjnych tematów. Bardzo bym natomiast chciała, żeby Polacy go zobaczyli i o nim rozmawiali.

Czy w polskim środowisku filmowym jest zawiść? Czujesz, że niektórzy ci zazdroszczą?

Nie angażuję się w to środowisko, przyjaźnię się raczej z ludźmi z zewnątrz. W branży trzymam tylko z małą grupą osób. W ogóle nie lubię grup, przynależności do nich. Zawiść to bardzo polska cecha, więc pewnie jest, ale nie koncentruję się na tym. To nie jest temat do analizy, że ktoś mi może zazdrościć. To nieistotne.

Byłam zmęczona kinem autorskim

W którym momencie zdecydowałaś, że właśnie „The Other Lamb” będzie twoim anglojęzycznym debiutem?

Byłam już chyba trochę zmęczona robieniem filmów autorskich. Miałam przesyt kinem arthouse’owym, pisaniem scenariuszy osobistych. Na szczęście właśnie w tym momencie zwrócił się do mnie agent z United Talent Agency z pytaniem, czy zgodzę się, by ta agencja mnie reprezentowała. Poznał mnie z Davidem Lancasterem, producentem między innymi filmów „Drive” i „Whiplash”, a potem wysłał mi scenariusz „The Other Lamb”.

Historia, którą opowiadasz w „The Other Lamb”, na pierwszy rzut oka wydaje się zupełnie nie w stylu Szumowskiej. A jednak nosi znaki rozpoznawcze twojego autorskiego kina.

Trafiłam na odpowiednich ludzi, dobrych producentów. Nie zmuszali mnie, żebym niewolniczo interpretowała scenariusz. Wycięłam 40 procent tekstu. Miałam bardzo dużo do powiedzenia, podobnie odpowiedzialny za zdjęcia Michał Englert. Podarowano nam dużo swobody, ale potem też zarówno David Lancaster, jak i Stephanie Wilcox, druga producentka, oraz czworo innych producentów przerzucało się uwagami, które potrafiły mieć 20 stron! Powstawały kolejne wersje montażowe, do czego nie jestem przyzwyczajona, ale to wszystko miało sens. Dzięki ich cierpliwości i wyrozumiałości wspominam to doświadczenie bardzo dobrze, a pozytywne doświadczenia z producentami to rzadkość. 

Kiedy rozmawiam z twórcami z Węgier, Rumunii, innych krajów, to słyszę, że marzeniem każdego jest zrobienie filmu w Ameryce, ale niewielu się udaje, odbijają się od ściany. Projekty rozjeżdżają się, nie dostają dofinansowania, dzieje się coś innego. To jest naprawdę trudne i często wydarza się obok ciebie, zupełnie niezależnie. 

Kto decydował o obsadzie? Główne role to fantastyczna Raffey Cassidy i Michiel Huisman znany z „Gry o tron” i „Wieku Adaline”. Są świetni!

Producenci zaproponowali różnych aktorów do obsady, ale ja od początku wiedziałam, że w „The Other Lamb” musi zagrać Raffey. Bardzo mi się podobała. Potem wybrałam Michiela.

Raffey ma dopiero 17 lat, twój film jest pod wieloma względami niesamowicie wymagający, fizycznie i psychicznie. Jak sobie poradziła?

Kiedy kręciliśmy „The Other Lamb”, miała dopiero 16 lat, więc oczywiście na planie byli obecni agenci i rodzice Raffey. Trochę zmodyfikowaliśmy niektóre sceny, w których gra, by nie były zbyt dosłowne i aby dostosować je do jej młodego wieku. 

To film o obsesji i obsesyjny

Na atmosferę „The Other Lamb” niesamowicie wpływa mroczna, tajemnicza lokalizacja. To zapewne zasługa Michała Englerta, którego zagraniczni twórcy bardzo nam zazdroszczą, ale też kwestia lokalizacji. To Irlandia?

Tak, kręciliśmy w Wicklow. Było bardzo zimno, warunki były trudne, ale okolice – przepiękne. Na miejscu okazało się, że nie tylko nam lokalizacja przypadła do gustu, bo w tym samym hotelu mieszkali ekipa trailera do kolejnej części filmu „Jurassic World”, twórcy serialu „Wikingowie”, a także David Lowery, reżyser „A Ghost Story”. Na szczęście Michał wiedział, co robić i gdzie kręcić, znalazł fantastyczne miejsca, zupełnie niesamowite, magiczne, które inne ekipy ominęły. 

Zrobiłaś film o kulcie, rodzaju sekty, w którym miejsce pierwszorzędne ma mężczyzna zwany Pasterzem. Religia odgrywa w twoim życiu ważną rolę?

Kiedyś byłam religijna, ale już nie jestem. Stąd chyba wynika moja obsesja na tym punkcie. Jestem w końcu Polką z katolickiego środowiska, daje mi to zupełnie inny punkt widzenia. Film jest o obsesji i jest obsesyjny. Pasterz wygląda trochę jak Chrystus, widzowie doszukują się analogii, intuicyjnie ją wyczuwają. Ale zawiodę cię – nie to jest w moim filmie najważniejsze.

Magdalena Maksimiuk
Proszę czekać..
Zamknij