Znaleziono 0 artykułów
17.03.2019

„Monument”: Kino gościnności

17.03.2019
Jagoda Szelc (Fot. materiały prasowe)

„Monument” to film dyplomowy całego rocznika Wydziału Aktorskiego PWSFTiT w Łodzi. W trakcie jego powstawania reżyserka Jagoda Szelc była jeszcze studentką. – Moim zadaniem było dokonanie ceremonii zabicia studenta, zamknięcia etapu studiów, dla nich i dla siebie. Aby się pozbyć tej studenckiej tożsamości, aby się z niej wyswobodzić, bo nie możesz być mentalnie studentem, a iść w świat jako artysta – mówi. 

Wbrew pozorom nie jestem takie mambo-dżambo – mówi Jagoda Szelc na warszawskiej premierze swojego drugiego filmu „Monument”. Po „Wieży. Jasnym dniu” – debiucie, który przyniósł jej dwie nagrody na festiwalu filmowym w Gdyni i Paszport „Polityki” – pisano, że jest wiedźmą, kabalarką (Tadeusz Sobolewski), szeptuchą (Małgorzata Sadowska). W polskim kinie ostatnich lat chyba dla żadnego twórcy nie poszukiwano tak bardzo nowych określeń, nikogo – ani Agnieszki Smoczyńskiej, ani Kuby Czekaja czy Normana Leto – nie próbowano w ten sposób definiować. Zarówno „Wieża. Jasny dzień”, jak i „Monument”, który właśnie wchodzi do polskich kin, wymagają poszerzenia słownika, stanowiąc wyzwanie dla nas, krytyków filmowych i dziennikarzy. – Nie dajcie sobie wmówić, że z kina wychodzi się z jakąś konkretną interpretacją – mówi Szelc w zajawce „Monumentu”. To gest gościnności, któremu nie tak łatwo sprostać. Przywykliśmy trywializować fikcję. A tu przychodzi jakaś reżyserzyca i mówi, że robienie filmu może być czymś innym. I co z tym zrobić? Szelc to urodzona gawędziarka, udziela wywiadów, które stają się autonomicznymi opowieściami, ale i tak trudno je potem wyrzucić z głowy. Jej interpretacje mają rozmach, oddech, nie uciekają w ironię. Rzadko się w ten sposób w Polsce o filmach mówi, pisze, w ogóle – myśli.

 (Fot. materiały prasowe)

„Monument” jest filmem z tajemnicą i jest też precyzyjnie skonstruowanym dreszczowcem. Dziewiętnaścioro młodych aktorów gra studentów, tyle że studentów hotelarstwa, przybyłych na praktyki do ośrodka wypoczynkowego w środku ciemnego lasu. Pozbawieni imion bohaterowie trafiają pod niegościnne skrzydła despotycznej kierowniczki. Zapyziałe gmaszysko wydaje się nawiedzone i odcięte od świata. Niby bywają tu jacyś goście, zwani jak w korporacyjnej nowomowie klientami, ale z czasem przestajemy ich widzieć albo widzimy, jak przemykają na krawędziach kadru niczym upiorne cienie. Jedna ze studentek praktykantek schodzi do piwnicy, by pielęgnować kobietę wyciąganą z wielkiej wanny za pomocą dźwigu, w kuchni trzeba się zająć owłosionym mięsem; tych makabrycznych detali jest tu więcej. Studenci praktykanci wykonują mnóstwo bezsensownych czynności – szorują wielki goły postument w środku deszczowej polskiej zimy, wynoszą z hotelu na śmietnik meble i żyrandole, jakby szykował się remont – tu, w miejscu, które nie zmieniło się od czasów Gomułki. Ciemnoszare dni stają się krótsze, sztuczne światło bardziej rażące, praca pozbawiona celu. Zapętlony kafkowski koszmar w dziwnym bezczasie, gdzie wszystko wydaje się martwieć jak w „Ubiku” Philipa K. Dicka. Oglądając film po raz drugi, myślałam też o filmie „Przepraszam, że przeszkadzam” Bootsa Rileya, który niedawno wszedł do polskich kin, zupełnie odmiennym gatunkowo, estetycznie, ale bliskim w poczuciu absolutnej alienacji od pracy. Winda zjeżdża trzynaście pięter w dół, bo Szelc zainspirowała się legendą o trzynastu podziemnych piętrach moskiewskiej Łubianki. Pokryte kamieniem dno podziemnego basenu wygląda jak zalana wodą Ziemia – katastroficzny obraz, który przywodzi na myśl filmy Szulkina i prozę J.G. Ballarda. Studenci praktykanci komunikują się chropawymi, niezręcznymi dialogami, porozumiewają się za pomocą anegdot. Te anegdoty są czasem ciężkie od traumy.

 (Fot. materiały prasowe)

Poszczególne wątki nie są symetryczne i przez dużą część czasu się nie przecinają. Ktoś gra solo, ktoś w duecie lub tercecie, ktoś wygłasza monologi, ktoś odgrywa swoje sceny bez słowa. Tuż po festiwalu w Gdyni nazwałam to na swoje potrzeby seminaryjną intensywnością. Jagoda Szelc chyba potwierdza moje intuicje, kiedy mówi: – Miałam taki pomysł, że po prostu zrobię taką ceremonię zamknięcia, a wszystko, cała reszta, będzie do niej przygotowaniem – mówiTo w końcu aktorski dyplom. Zawsze lub prawie zawsze jest tak, że scenariusz to półprodukt, póki nie wejdą aktorzy i go nie rozszarpią na strzępy, ale diabeł tkwi w proporcjach. Proces twórczy, a zarazem pedagogiczny, jest tu ważniejszy od finałowego efektu, samego filmu, który Szelc nazywa rykoszetowym. – Nie było naszym celem zrobienie go, w pewnym sensie wyszedł on nam przy okazji – mówi w króciutkim wstępie umieszczonym przez dystrybutora przed filmem. 

Dlatego wcześniej rozmawiam z jedną z aktorek, Zuzanną Lit, która w „Monumencie” gra w tzw. wątku śmietnikowym. Pomiędzy stertami mebli, wynoszonymi z hotelu nie wiadomo po co, ale zawsze po zmroku, dziewczyna i chłopak (którego gra aktor Mateusz Więcławek) krzątają się, dźwigają, rozmawiają o jego ukochanym młodszym bracie, który ma zespół Downa i jest wegetarianinem, i o jej dziecku, małym jak chlebek. Pytam o pracę nad takim „otwartym” scenariuszem, budowanie po swojemu dyplomowej roli. Lit porównuje wymyślanie bohaterki do wchodzenia w związek. To ten rodzaj obdarowywania i ciekawości. – A reżyserzyca jest po prostu przy mnie, jest moją dobrą przyjaciółką, dobrą wiedźmą, która mi szepcze do ucha: „Możesz, potrafisz, uda ci się, idź w tamtym kierunku, uważaj”. Jako aktorka potrzebowałam wtedy tylko jednej rzeczy od reżysera: żeby mi powiedzieć, żebym się nie bała. I ona, Jagoda, to robiła. Mówiła do nas językiem przyzwolenia: „Umiesz, wierzę w ciebie”, a nie: „Musisz, zrób to”. Nauczyłam się, że aby osiągnąć prawdę, nie trzeba robić na sobie eksperymentów emocjonalnych, nie trzeba cierpieć, że można to osiągnąć w ludzki sposób, a nie zastraszaniem i seksizmem – mówi Lit.

 (Fot. materiały prasowe)

Tak więc za filmem, który opowiada o skrajnie opresyjnym miejscu nauki i pracy, stoi próba opuszczenia szkoły z nową wiarą w etyczne robienie sztuki. Szelc, z którą rozmawiam później, mówi dużo o standardach pracy na planie, które bywają podłe, o tym, że bywała na planach „piekielnych do szpiku kości”, że aktorzy są często bardzo źle traktowani. – Nie ma takiego zawodu, który byłby wart tego, aby poniżać kogoś, aby kogoś bez jego zgody zmuszać do jakichś przekroczeń. Źli technicy tak robią. Jeśli reżyser stosuje przemoc, to dlatego, że ma tylko to jedno narzędzie. A ja jestem dobrze wyedukowana przez moich profesorów i ja mam tych narzędzi cały zastęp, dojdę do tej sceny taką albo inną drogą. Uważam, że nie ma takiego filmu, który można by postawić ponad człowieka. Sztuka jest dla mnie najważniejsza. Ale nie tak ważna jak godność ludzka – mówi reżyserka. Szelc w ogóle używa tego typu słów – godność, wolność – z pewnością i powagą, które robią na mnie duże wrażenie. Niewiele znam osób, które potrafią w ten sposób mówić. Ja nie potrafię, co najpierw zawstydza, a potem zachwyca moje ironiczne „ja”. Zawstydzanie to zresztą kolejna z wielkich obsesji Jagody Szelc. – Dużo myślę o wstydzie, bo to jest taka pierwsza emocja, którą obserwuję, kiedy aktorzy wchodzą w scenę. Zawsze. Z lękiem i wstydem i jakąś dozą ciekawości. I praca reżysera polega na tym, aby wypłycać wstyd i lęk i przesuwać aktora w stronę ciekawości – mówi. Zuzanna Lit powiedziała mi wcześniej: – Po tym filmie przestałam się bać, przestałam o sobie mówić: „Wiesz, jestem studentką aktorstwa”. Zaczęłam się nazywać aktorką, bez wstydu, bo co innego jest mieć pokorę, a co innegoszanować swoją własną pracę.

Czy to właśnie ta ceremonia zabicia studenta? Czym jest enigmatyczna, licząca prawie dwadzieścia minut sekwencja w pustej betonowej przestrzeni, która kończy film? Obie – aktorka i reżyserka – tłumaczą mi, że te ostatnie dwadzieścia minut nie jest fikcją, tylko rejestracją ceremonii zamknięcia właśnie. – Jagoda zorganizowała warsztaty z Anulą Skorupą, aby nas do niej przygotować – mówi Lit. – Przyszła pani, która mówi takim ciepłym, miodowym głosem i proponuje nam, abyśmy zamknęli oczy i zaczęli mruczeć. Trochę się z tego śmialiśmy, ale zaczęliśmy to robić. I nagle w przedziwny sposób zaczęliśmy rozmawiać ze sobą różnymi dźwiękami. Na początku nie chciałam wychodzić na środek, uważałam, że to żenujące. I oczywiście jak ktoś tak uważa, to go to dopadnie. W pewnym momencie, nie wiedząc, kto to, usłyszałam taki dźwięk, który mnie sprowokował do tego, żeby wyjść na środek, bo takie było założenie, że jak słyszysz dźwięk, który rozumiesz, to wyjdź i pogadaj z tym dźwiękiem, czyli z drugą osobą. I nagle, pamiętam, otworzyłam oczy na środku, a przede mną był Mateusz [Więcławek]. Ta scena na koniec naszego wątku – jak on mi szepcze do ucha i krzyczymy do swoich ust – to się urodziło na tych warsztatach – opowiada.

 (Fot. materiały prasowe)

Te doświadczenia i opowieści pozostaną ukryte i niedostępne. Jednak siła „Monumentu” tkwi właśnie w geście pozbawienia widza, i, co gorsza, krytyka filmowego, uprzywilejowanej, centralnej wobec filmu pozycji. Wobec „Monumentu” wszyscy jesteśmy gośćmi. W świecie, który nakazuje posiadać i zawłaszczać, bycie zaproszonym do oglądania, nie na prawach potencjalnego kupca, tylko gościnności właśnie, wydaje mi się wyjątkowo cenne.

Klara Cykorz
Proszę czekać..
Zamknij