Znaleziono 0 artykułów
21.04.2019

Muzyka ocaliła mnie od Zagłady

21.04.2019
Esther Bejarano (Fot. Archiwum prywatne)

Niemiecka Żydówka Esther Bejarano przeżyła Auschwitz-Birkenau dzięki grze w orkiestrze. 70 lat później występuje ze swoim synem i dwoma innymi chłopakami w zespole Microphone Mafia. I opowiada w niemieckich szkołach o Zagładzie. – Większość ocalonych już nie żyje. Została nas garstka. Dlatego moim obowiązkiem jest pamiętać – mówi Esther.

Esther Bejarano z domu Loewy, niemiecka Żydówka, urodziła się w 1924 roku w Saarlouis. W 1943 roku naziści deportowali ją do obozu zagłady Auschwitz-Birkenau. Wytatuowano jej na ramieniu numer 41948. Grała w kobiecej orkiestrze w Birkenau. W 1944 roku została przewieziona do obozu w Ravensbrück. Po wojnie wyemigrowała do Palestyny. Po kilkunastu latach razem z mężem i dwójką dzieci wróciła do Niemiec. Od kilku lat występuje z zespołem hiphopowym Microphone Mafia. W różnych językach wykonują utwory o antymilitarystycznym i antyfaszystowskim przekazie. Występują przede wszystkim w niemieckich szkołach. Dają rocznie około 100 koncertów, które Bejarano poprzedza czytaniem fragmentów autobiografii. Jest współzałożycielką i przewodniczącą Międzynarodowego Komitetu Oświęcimskiego. Mieszka w Hamburgu.

Esther Bejarano, 1938 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Gdyby nie muzyka, nie przeżyłaby pani.

Wszystko na to wskazuje. Na szczęście urodziłam się w bardzo muzykalnym domu. Pierwszy raz stanęłam na scenie w wieku 10 lat. Śpiewałam i tańczyłam, a ojciec przygrywał mi na fortepianie. Miałam numer popisowy, w którym naśladowałam Shirley Temple. Dostałam wtedy swoją pierwszą gażę w wysokości 10 marek. Kupiłam sobie za nią parę butów. Ojciec był kantorem w gminie żydowskiej, oprócz tego śpiewał w operze. Pierwszy duży sukces odniósł dzięki roli w „Tosce” Pucciniego. Dlatego dał mojej młodszej siostrze na imię Tosca. Gdy naziści doszli do władzy, musiałam przerwać występy i naukę gry na fortepianie. Żydom tego zabroniono. Miałam 18 lat, kiedy trafiłam do Auschwitz. Na początku zostałam przydzielona do katorżniczej pracy. Musiałam nosić ciężkie kamienie i czułam, jak z dnia na dzień staję się coraz słabsza. Spotkałam wtedy Polkę – Zofię Czajkowską – dyrygentkę damskiej orkiestry w Auschwitz. Pomyślałam, że orkiestra może być moim ratunkiem. Powiedziałam, że gram na fortepianie. Ale ona akurat szukała akordeonistki.

Esther Bejarano i Nissim w Izraelu, 1950 rok (Fot. Archiwum prywatne)

I wtedy pani zablefowała.

Tak, bo nigdy przedtem nie grałam na tym instrumencie. Poprosiła, żebym wykonała niemiecki szlagier „Du hast Glück bei den Frau’n, Bel Ami”. Odpowiedziałam, że muszę najpierw trochę poćwiczyć, bo dawno nie miałam w rękach akordeonu. W głowie pojawiła mi się jedna myśl: żeby przeżyć, muszę natychmiast przestać nosić kamienie. Za wszelką cenę chciałam dostać się do orkiestry. Jakimś cudem dość szybko udało mi się rozszyfrować, jak działa akordeon. Miałam szczęście, bo guzik odpowiadający akordowi C-dur był wciśnięty mocniej niż pozostałe. To musiał być C-dur, a od niego łatwo już było wyprowadzić inne akordy. Zagrałam. Czajkowska domyśliła się, że nie umiem grać na akordeonie. Ale dostrzegła, że mam dobry słuch muzyczny, i dlatego przyjęła mnie do orkiestry. Dyrygentka w ogóle była dla mnie dobra. Po kilku tygodniach w transporcie z Grecji przyjechała Lili, nauczycielka gry na akordeonie, więc przejęła mój instrument. Czajkowska przydzieliła mi wtedy flet prosty. Ale gdy zachorowałam na krztusiec, musiałam również jego porzucić. Wtedy jedna z gitarzystek nauczyła mnie podstawowych chwytów. Do końca pobytu w Auschwitz grałam w orkiestrze na gitarze.

Jak wyglądało życie obozowe w orkiestrze?

Grałyśmy każdego dnia, dwa razy dziennie. Rano podczas wymarszu komand do pracy. I wieczorem podczas ich powrotu. Potem esesmani wpadli na pomysł, żebyśmy grały podczas przyjazdu nowych transportów. To był czas, kiedy wszyscy z pociągów od razu trafiali do gazu. My o tym wiedziałyśmy. Oni nie mieli pojęcia. Machali do nas, bo muzyka ich rozweselała. To była wyrachowana taktyka nazistów, którzy chcieli, żeby ludzie bez oporu szli do komór gazowych. Nie wiedzieli, co się z nimi stanie, więc się nie buntowali, nie krzyczeli, nie sprawiali nazistom dodatkowych trudności.

Esther Bejarano w izraelskiej operze, 1946 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Jak się pani czuła, grając z tą świadomością?

To były najgorsze momenty, jakie przeżyłam w Auschwitz. Nie mróz, nie praca ponad siły, nie choroba. Ale właśnie ta świadomość. Nie mogłyśmy nic zrobić. Za nami stali esesmani trzymający broń. Musiałyśmy grać.

Liczyła się pani z tym, że wkrótce może zginąć?

Tak, śmierć była tuż obok. Nie przypuszczałam, że przeżyję obóz. Zawsze jednak powtarzałam, że musimy przetrwać właśnie po to, żeby dać świadectwo temu, co się wydarzyło. Zemścić się na nazistach. Oczywiście nie mówię tu o bezpośredniej zemście. Moją zemstą jest odwiedzanie szkół i opowiadanie o okrucieństwie tamtych czasów i o tym, co sama przeżyłam.

Po wojnie dyrygent męskiej orkiestry Szymon Laks napisał książkę „Gry oświęcimskie”, w której stwierdził, że po tym, czego doświadczył, nie będzie już grał. Znienawidził muzykę i oskarżył ją o bycie współwinną Zagłady.

To prawda, muzyka brała udział w Zagładzie. Grałyśmy przecież dokładnie w momencie, kiedy ludzie szli prosto do komór gazowych. Ale absolutnie nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że nie wolno już się nią zajmować. Nie mam zamiaru oddawać muzyki nazistom. Uważam, że trzeba jak najwięcej opowiadać o tym, co się działo w obozach koncentracyjnych. Zwłaszcza jeśli doświadczyło się tego samemu. Ja na przykład właśnie do tego wykorzystuję muzykę. Ona pomaga mi w dotarciu do młodzieży. Czasem to mało przyjemne, bo wracają okropne wspomnienia. Ale dawanie świadectwa jest wyższą potrzebą niż własny komfort. Młodzi ludzie muszą wiedzieć, co się wtedy zdarzyło. Po to, żeby już nigdy więcej do tego nie doszło. A poza tym ja nie tylko śpiewam. Każdy koncert poprzedzony jest czytaniem fragmentów mojej książki. Milczenie uważam w tym przypadku za nie w porządku.

Esther Bejarano w Auschwitz, 1984 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Od razu po wojnie chciała pani to robić?

Nie, najpierw musiałam na nowo odnaleźć się w świecie. Po wojnie znalazłam się w obozie przygotowującym do wyjazdu do Palestyny. Nie było jeszcze państwa Izrael, a Brytyjski Mandat Palestyny wcale nie był chętny do przyjmowania ludzi żydowskiego pochodzenia. Przyznawano bardzo niewiele certyfikatów umożliwiających osiedlenie się tam. Wjechałam do Palestyny nielegalnie, bo nie pod swoim nazwiskiem. Takich przypadków było wówczas mnóstwo. Cieszyliśmy się, że tam zamieszkamy. To miała być moja nowa ojczyzna. A wyszło inaczej. Znowu trafiłam do miejsca otoczonego drutem kolczastym. Przeraziłam się, że znowu jestem w obozie koncentracyjnym. Byłam potwornie rozczarowana. Przeżyłam Auschwitz i Ravensbrück, by trafić do kolejnego zamknięcia? Ci, którzy mieli w Palestynie zamożnych krewnych, mogli zostać przez nich zabrani z obozu. Na szczęście mieszkała tam moja siostra Tosca z mężem. Zapłacili za mnie i byłam wolna.

Esther Bejarano i Nissim w Izraelu, 1950 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Nie miała pani żadnego zawodu.

A jaki mogłam mieć? Jak miałam się czegoś nauczyć podczas wojny? W Niemczech już przed wojną Żydom zakazano kształcenia się, a w wieku 16 lat trafiłam do obozu pracy przymusowej. Więc pozostały mi tylko zawody fizyczne. Zarabiałam jako pomoc domowa, bywałam opiekunką do dzieci, czasem sprzątaczką. Uświadomiłam sobie w końcu, że jedyne, na czym się znam, to muzyka. Najpierw uczyłam dzieci gier rytmicznych. Kupiłam akordeon i chodziłam z nim od przedszkola do przedszkola. Wkrótce zaczęłam też uczyć młodzież gry na flecie. Udało mi się dostać do konserwatorium w Beer Szewie. Ale niedługo potem wróciłam do Niemiec.

Do Niemiec?

Nigdy nie straciłam niemieckiej tożsamości. Z czasem nauczyłam się hebrajskiego, ale niemiecki był moim pierwszym językiem. Ostatecznie zdecydował trywialny powód – klimat. Nie mogłam znieść izraelskich temperatur. Od gorąca ciągle chorowałam. Lekarze stwierdzili, że najlepszy dla mojego zdrowia będzie powrót do Europy. Jedyny kraj, z którym czułam się związana, to były Niemcy. Ale pewne było, że nie chciałam się osiedlać w mieście, w którym mieszkałam z rodzicami i rodzeństwem. Dlatego wybrałam Hamburg. Do dziś tu mieszkam. To już ponad 50 lat, czyli ponad połowa życia. Poza tym mój mąż też wolał wyjechać. Był pacyfistą i nie chciał mieć nic do czynienia z wojennymi działaniami Izraela. Nie wierzył w argumentację, że są to wojny toczone w obronie kraju. Był zdania, że Izrael jest napastnikiem, i to nie w wojnie przeciwko Brytyjczykom, ale przeciwko Palestyńczykom. Obydwoje uważaliśmy, że kraj powinien być budowany razem z Palestyńczykami. Poznaliśmy się w Izraelu, tam też urodziło się dwoje naszych dzieci. Wszyscy razem przyjechaliśmy do Niemiec. Tylko ja mówiłam po niemiecku. Ale i mąż, i synowie szybko odnaleźli się w niemieckiej rzeczywistości.

W Auschwitz wytatuowano pani numer 41948. Usunęła pani ten tatuaż?

Tak, podczas jednej z wizyt w Izraelu w latach 70. Nie mogłam na niego patrzeć. W Niemczech ciągle ktoś mnie o niego pytał. Nieraz były to głupie zaczepki. W metrze jakiś mężczyzna spytał, czy to mój numer telefonu i czy może go sobie zapisać i wieczorem zadzwonić. W Jerozolimie zagadnął mnie na ulicy Arab i zaproponował, że usunie tatuaż. Zgodziłam się. Uznałam, że będzie to pozytywny gest wobec Palestyńczyka. Ale niestety przeprowadził to bardzo nieumiejętnie. Ręka potwornie krwawiła. Wróciłam do Niemiec z poważną infekcją, którą długo leczyłam. Do dziś mam obrzydliwą bliznę. Nie jest łatwo uciec przed przeszłością.

Esther Bejarano i Nissim, 1998 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Nie obawiała się pani, że w kraju swoich oprawców spotka się pani z przejawami nazizmu?

W latach 70. prowadziłam w Hamburgu niewielki butik. Tuż przed nim ktoś postawił tablicę informacyjną partii NPD (Narodowodemokratyczna Partia Niemiec). Byłam potwornie zbulwersowana faktem, że w ogóle pozwala się na funkcjonowanie ugrupowań, które jawnie głoszą antysemickie, rasistowskie i ksenofobiczne idee. Te slogany od razu przywiodły mi na myśl hasła głoszone przez nazistów. Nie mogłam w to uwierzyć. Ale zaraz potem pojawili się manifestanci z transparentami o treści: „Nigdy więcej faszyzmu! Nigdy więcej wojny!”. Ale to, co mnie jeszcze bardziej zdenerwowało, to postawa policji, która podczas tej demonstracji broniła faszystów z NPD. Podeszłam do jednego z funkcjonariuszy i zapytałam: „Dlaczego ich bronicie? Przecież tacy jak oni sprowadzili na Niemców ogromne nieszczęście. Powinniście raczej wesprzeć tych, którzy z nimi walczą!”. Odpowiedział: „Proszę wracać do butiku, bo jeszcze dostanie pani ataku serca”. Zezłościłam się jeszcze bardziej i złapałam go za rękaw kurtki. Zagroził, że mnie skuje. Odpowiedziałam, że może to zrobić, przeżyłam Auschwitz, więc areszt mi niestraszny. Usłyszał to jeden z faszystów i powiedział do policjanta, że w takim razie tym bardziej powinien mnie zabrać, bo ci, którzy byli w obozie, w pełni sobie na to zasłużyli. To mi wystarczyło. Tego dnia uznałam, że muszę zacząć opowiadać ludziom, co przeżyłam podczas wojny. Postanowiłam odwiedzać szkoły i opowiadać młodzieży o hitlerowskich Niemczech i obozach zagłady. Potem zabrałam się za spisywanie wspomnień i tak powstała moja książka. Z czasem wróciłam też do muzyki. Zaczęłam śpiewać w kilku zespołach, ale zawsze to był ten sam wolnościowy, antyfaszystowski repertuar. Nauczyłam się go w chórze, do którego trafiłam zaraz po przyjeździe.

Esther Bejarano na ślubie z teściową, 1950 rok (Fot. Archiwum prywatne)

Występuje pani z raperami.

Tak, od kilku lat śpiewam z zespołem Microphone Mafia. Nasz repertuary, mimo że tak różne gatunkowo, mają bardzo podobne przesłanie. Mamy zbliżone poglądy. W Microphone Mafia są trzy różne narodowości i trzy różne pokolenia: mój syn, Włoch i niemiecki Turek. Dobrze się rozumiemy. Dzięki nim lepiej docieram do młodych ludzi. Oni uwielbiają rap. Młodzież jest dla mnie najważniejsza. Odwiedzam przede wszystkim licea, bo ludziom w tym wieku najsilniej kształtują się poglądy i postawy. A to oni są przyszłością. Reagują bardzo emocjonalnie – słuchają, zadają pytania, czasem nawet płaczą. Nie czuję, żeby uważali z obowiązku albo odsiadywali swoje jak na szkolnym apelu.

Ostatnio wystąpiła pani publicznie przeciw postowi na Facebooku, którego autor przyrównał pani udział w orkiestrze do kolaboracji z nazistami.

Było to chyba jedno z najbardziej podłych oszczerstw, jakie padły pod moim adresem. Napisano też, że „przyczyniłam się do śmierci innych, samodzielnie zgłaszając się do orkiestry”. Zgłosiłam przestępstwo do prokuratury. Ten człowiek nie obraził tylko mnie. Nie tylko ci, którzy zginęli w obozach, nie mogą przeciwko temu zaprotestować. Większość ocalonych już nie żyje. Została nas garstka. Dlatego moim obowiązkiem jest wyrażanie sprzeciwu. Nie mogę się pogodzić z tym, że ruchy neofaszystowskie są w Niemczech coraz silniejsze. Organizacje takie jak AfD (Alternatywa dla Niemiec) czy Pegida (Patriotyczni Europejczycy Przeciw Islamizacji Zachodu) działają jawnie i ich pozycja z miesiąca na miesiąc się umacnia. Obserwuję coraz więcej przejawów antysemityzmu, narasta niechęć do muzułmanów i do uchodźców. To nie dotyczy tylko Niemiec, dotyczy to całej Europy. A postawę Polski, która nie zgodziła się przyjąć żadnych uchodźców, uważam za skandaliczną. Moim zdaniem widoczne są paralele z tamtym czasem. Może się to bardzo źle skończyć. Ja już tego raczej nie doczekam, ale nie chciałabym, żeby moje dzieci i wnuki przechodziły przez to samo piekło co ja.

Karolina Szulejewska
Proszę czekać..
Zamknij