Znaleziono 0 artykułów
31.01.2019

Narodziny gwiazdy: Tomasz Włosok

31.01.2019
Tomasz Włosok (Fot. Ewelina Konior Sowińska)

Nowy cykl rozmów z młodymi talentami rozpoczynamy zaprezentowaniem sylwetki aktora, którego oglądamy teraz w kinach w „Underdogu” i „Diablo. Wyścig o wszystko”. Absolwent krakowskiej PWST zagrał też w serialach: „1983”, „Wojenne dziewczyny” i „Bodo”. Chłopak z warszawskiej Ochoty oprócz talentu ma samozaparcie. – Żeby zostać zauważonym, trzeba rzetelnie pracować – zapewnia.

Dzwoni pięć minut przed spotkaniem. Przeprasza, ale chwilę się spóźni. Tłumaczy się korkami. Kuba, jego bohater z filmu „Diablo. Wyścig o wszystko” Michała Otłowskiego, mistrz kierownicy i uczestnik nielegalnych wyścigów, nigdy by sobie na coś takiego nie pozwolił. W odróżnieniu od niego Włosok nie ma ciężkiej nogi. Bezpieczeństwo jest dla niego najważniejsze, zwłaszcza wtedy, gdy ma pasażerów na pokładzie. A na wywiad wybrał się z partnerką. Jeździ golfem. Ma zero mandatów na koncie i chce, żeby tak zostało. Moje podejrzenie, że zabalował na premierze „Diablo…”, która odbyła się dzień przed naszym spotkaniem, też się nie sprawdza. Nie świętowano ze względu na śmierć prezydenta Adamowicza. Nie tyle nie wypadało, ile po prostu nie było nastroju.

SZYBKI, ale NIE WŚCIEKŁY

Gdyby 15 lat temu ktoś powiedział mu, że będzie szanującym przepisy ruchu drogowego aktorem, zaśmiałby mu się w twarz. Wtedy był blokersem. Wolny czas spędzał z kumplami na ławce, ubrany w szerokie spodnie, z czapką na głowie. Oglądał akcyjniaki, komiksy o superbohaterach, kino kopane i wszystko, w czym zagrał Leonardo DiCaprio. Na gatunkowe „Diablo…”, polską odpowiedź na „Szybkich i wściekłych”, pewnie też by do kina poszedł. I na „Underdoga” Macieja Kawulskiego, w którym zagrał boksera na wózku. Pozostałe, za które chwalili go krytyka i producenci, np. „Powidoki” Andrzeja Wajdy, już niekoniecznie by docenił. Czy dziś jest zupełnie inną osobą?

Tomasz Włosok (Fot. Jakub Pączek)

– Nie, o czym świadczy chociażby to, że na planie „Diablo…” przy każdej sposobności jeździłem wypasionymi samochodami. Szczególną radochę miałem z siedzenia za kółkiem forda capri, który na plan sprowadzono specjalnie z Łodzi. Kiedy przenosiliśmy plan z Powiśla do Pruszkowa, co daje całą Warszawę do przejechania, od razu zapytałem, czy mogę poprowadzić. Widać było, że produkcja drżała ze strachu, ale pozwolili mi. Choć nie miał wyjątkowo mocnego silnika, frajdę miałem straszną. Jakbym znów był nastolatkiem – mówi z łobuzerskim uśmiechem.

Motoryzacja nie jest jego hobby, ale interesują się nią znajomi. A aktor ma to do siebie, że nasiąka pasjami innych. – Mój bliski kolega jest absolutnie zakręcony na punkcie samochodów. Na premierze „Diablo…” w ogóle nie zwracał uwagi na warstwę fabularną, przywiązał się tylko i wyłącznie do sekwencji wyścigowych. Chwalił je, choć nie wszystkie mu się podobały. Miał kilka zarzutów, które okazały się świetnymi uwagami. Dużo mi dały jako aktorowi, bardzo mi pomógł – relacjonuje Włosok. Podkreśla, że merytoryczna krytyka jest dla niego ważna, ale nie ukrywa, że mocne słowa potrafią go zranić.

– Uważnie czytam recenzje, choć wciąż dużo rzeczy biorę do siebie. Nie satysfakcjonuje mnie pochwała mojej kreacji, tylko uznanie dla całego filmu. Na tym przecież polega kino, że pracujemy na dobro dzieła, a nie swoje – zapewnia, co wydaje się kłócić z projektami, które wybiera. Ani „Diablo…”, ani „Underdog” nie zapowiadały artystycznego sukcesu. Krytycy od samego początku patrzyli na nie podejrzliwie. Udany „Underdog” wszystkich zaskoczył. Chyba tylko Włosok uwierzył w niego od razu. Do ekipy dołączył jako ostatni, miał mało czasu na przygotowanie się. Ze sztukami walki nie było problemu – trenował od dzieciństwa u Marcina Velinova, który był kaskaderem i dublerem Stevena Seagala. – Zapisał mnie tata, który był wielkim miłośnikiem Seagala. W gimnazjum chodził ze mną na te treningi. Wciągnąłem się w nie mocno, tajski boks trenuję do dzisiaj– wspomina.

Tomasz Włosok (Fot. Łukasz Saturczak)

Dziwne spojrzenie

Postawa osoby, która ćwiczyła MMA, była dla niego naturalna. Gorzej z poruszaniem się na wózku, co chciał oddać wiarygodnie, a czasu na oswajanie się z nim nie było. Znalazł inne rozwiązanie. – Gdy usiadłem na wózku na planie, postanowiłem, że już z niego nie wstanę. Sprawdzałem, jak to jest. To była dla mnie ogromna lekcja, bo po kilku godzinach wpadłem w panikę wywołaną poczuciem klaustrofobii. Ja mogłem wstać, ale co czują osoby, które nie mogą? – zastanawia się poważnie. Spostrzeżeń miał więcej. – Zauważyłem, że ludzie mają do osób na wózku niezręczny rodzaj litości. Chcą pomagać, co jest bardzo miłe, dziwnie patrzą. Ta pomoc jest wręcz nachalna. Wtedy zrozumiałem, jak silną psychikę i jak wielką wolę walki muszą mieć ludzie z niepełnosprawnością – mówi z uznaniem. Roli Tomka oddał całego siebie, co na ekranie widać. Jest przekonujący, jego bohater nie wzbudza współczucia.

Tomasz Włosok (Fot. Łukasz Saturczak)

Ta rola nie budziła u niego niepokoju, w przeciwieństwie do „Diablo…”, w którym miał zagrać główną rolę. – Udział wydawał mi się ryzykowny, ale nie ze względu na scenariusz, do którego nie miałem zarzutów, tylko wspaniałych aktorów zaangażowanych w projekt. Byt Katarzyny Figury, Cezarego Pazury, Cezarego Żaka i wielu innych tuzów polskiego kina zależał niejako od tego, czy ja udźwignę główną rolę i pod nich podegram. To było wielkie wyzwanie, w które włożyłem całe serce – deklaruje. Twierdzi, że reszta obsady tak samo. – Był taki moment, kiedy Cezary Pazura kręcił cały dzień. Musiał być potwornie zmęczony. Ja przyjechałem tylko na dwie ostatnie sceny, w które on był tak samo zaangażowany jak 10 godzin wcześniej. Zależało mu, żeby to, co mamy nagrać razem, wyszło jak najlepiej. Chociaż był na planie 14. godzinę, dawał mi trafne wskazówki – mówi z błyskiem w oku, który pojawia się za każdym razem, gdy mówimy o aktorstwie.

Pozbycie się stresu wcale nie było jego największym zawodowym wyzwaniem. Najpierw dostał rolę w „Procy” André Hübnera-Ochodlo w teatrze im. Adama Mickiewicza w Częstochowie. Obiecał, że zagra. Chwilę później zaangażowano go do „Jestem mordercą” Macieja Pieprzycy. Nie wchodziło w grę, żeby z czegoś zrezygnował, ale równoległa praca nad dwoma projektami wydawała się niemożliwa. Dzięki wyrozumiałej dyrekcji teatru i reżysera spektaklu, który poszedł na kompromis, próby odbywały się w godzinach wieczornych, między 18 a 22. – Po próbie o 23 wsiadałem w samochód i wracałem do Warszawy, gdzie o 5 rano ruszały zdjęcia, po których jechałem na próbę do Częstochowy. To był poziom stresu, którego nigdy w życiu nie doświadczyłem. Niesamowicie wzmocnił moją odporność i to na samym starcie – gwarantuje.

Kariera przez łóżko

Choć z boku może się wydawać, że jego kariera rozwija się świetnie, zdarzają się tygodnie, gdy ma mniej pracy. Przestoje, choć wpływają na nastrój, nie powstrzymują go jednak od działania. – Dołek w takich chwilach jest nieunikniony. Nie lubię jednak skupiać się na zazdrości o to, co ktoś ma. Wolę myśleć, czego mi jeszcze brakuje, i nad tym pracować. Dzięki temu mam większy spokój wewnętrzny, zwłaszcza kiedy nie mam pracy. Mogę wtedy skupić się na innych rzeczach, które mnie stymulują do działania – twierdzi. Najtrudniejszy był moment, kiedy uświadomił sobie, że w tym zawodzie nie ma miejsca na sentymenty, a aktorzy potrafią sobie role wyrywać z gardeł. – Moim najserdeczniejszym przyjacielem jest kolega z roku. Zdarza nam się zazdrościć sobie powodzenia i sukcesów. Ale to jest rodzaj braterskiej zazdrości, za którą stoi zrozumienie, chęć pomocy drugiej osobie i dbania o nią. Nie czujemy się z nią źle, nie żenuje nas. Wiele razy o niej rozmawialiśmy, zgadzamy się, że nas motywowała do działania, a nie do nienawiści – mówi poważnie, po czym żartuje, że bardzo chciałby, żeby ktoś z zazdrości powiedział mu w twarz, że robi karierę przez łóżko albo przez znajomości.

Tomasz Włosok (Fot. Łukasz Saturczak)

– Choć mam aparycję miłego chłopca, bardzo lubię konfrontacje. Nie boję się ich, wręcz jestem ciekaw odwagi drugiego człowieka, który jest w stanie powiedzieć mi coś w oczy. Czekam na chętnych! – zapewnia, przy czym zaznacza, że sam na coś takiego na pewno by się nie odważył. Gdzie nauczył się konfrontacji? Na ławce, na której przesiadywał pod blokiem na Ochocie. – Ty jesteś ze Starej Ochoty, więc gdybyśmy się spotkali wcześniej, to pewnie byśmy się nie lubili, bo moja część dzielnicy, już bliżej Włoch, konkurowała z twoją – straszy mnie. Wspomina międzyosiedlowe sprzeczki, od których w pewnym momencie chciał uciec. Nie chodziło o ludzi, z którymi ma kontakt do dzisiaj, tylko o brak perspektyw na przyszłość.

– Nie byłem megapilnym uczniem, prześlizgiwałem się przez wiele lat z myślą, że jakoś to będzie, nie miałem większych ambicji, czego się dziś nie wstydzę. Dopiero w liceum stwierdziłem, że muszę coś zrobić ze swoim życiem. Żartowałem sobie, że nic mi się nie chce, więc zostanę aktorem – śmieje się. Wybrał studia dziennikarskie w szkole prywatnej. – Poznałem ludzi, którzy mieli otwarte głowy i chęć zmiany świata. Mieliśmy swoją paczkę, w której dyskutowaliśmy o sztuce i filmach, pisaliśmy recenzje na potrzeby zaliczenia. Chciałem być wtedy dziennikarzem telewizyjnym i pomyślałem, że dobrze byłoby, gdybym zrobił sobie kurs aktorski – wspomina. Poszedł na dzień otwarty do Akademii Aktorskiej, skąd odesłano go z kwitkiem. – Powiedzieli mi, że się nie nadaję i najlepiej, żebym dał sobie spokój – denerwuje się. – Wtedy zrodził się mój plan na aktorstwo, bo postanowiłem udowodnić, że się świetnie nadaję. Zagłębiałem się w tym coraz bardziej, aż w końcu się zakochałem – relacjonuje.

Za pierwszym razem nie dostał się do szkoły. Wybrał Policealne Studio Aktorskie Lart w Krakowie. Pierwszy raz miał zamieszkać poza Ochotą. – Przyjechałem z dwiema torbami. W jednej była pościel, w drugiej ubrania i wałówka. Odłożyłem rzeczy i zastanawiałem się, co teraz. Czy mam sobie zrobić jedzenie? Kwiatek postawić na parapecie? Na czym polega to życie? – zastanawiał się. Przesiedział tak trzy godziny. Po pierwszych zajęciach poczuł się już u siebie. W Lart zderzył się z ludźmi takimi jak on, którzy marzą, żeby dostać się do szkoły. W pakiecie z edukacją dostał motywację. Kolejny egzamin do akademii zdał z sukcesem. Na zajęciach z Ewą Kaim, Janem Peszkiem i Małgorzatą Hajewską spijał profesorom słowa z ust. Szacunek do belfrów miał od zawsze. Niedawno przyjaciel z dzieciństwa opublikował na Facebooku materiał z jego filmu. Zareagowała na niego Alicja Zarzycka, wychowawczyni z gimnazjum, którą uwielbiał. – Napisała w komentarzu: „Kto was nie zna, chłopcy, to was kupi”. Umierałem ze śmiechu, jak to przeczytałem – cieszy się.

Bo we mnie jest s...pokój

W granie wsiąkał całym sobą, nadrabiał zaległości filmowe. Był otwarty na wszystkich wykładowców, choć koledzy doskonale wiedzieli, z kim chcą mieć zajęcia. On nie. Uważał, że każdy może go czegoś nauczyć. Dyplom robił u Małgorzaty Hajewskiej, która skompilowała utwory Andersena i zmieszała z biografią autora. – Wyszła z tego przepiękna opowieść o ludzkiej samotności. Przypominała „Dużą rybę” Tima Burtona, której jestem wielkim fanem. W konwencji baśni opowiadaliśmy o ludzkich słabościach i poszukiwaniu samego siebie. To była jedna z najbardziej twórczych prac w ciągu całej mojej edukacji – zapewnia aktor. Pracę magisterską napisał o Hajewskiej, którą bezustannie podziwia. Aktorka mówiła mu, że jest w nim spokój, to samo słyszy od swojej dziewczyny.

Tomasz Włosok (Fot. Łukasz Saturczak)

– Nie czuję się tak. Odkąd tu razem siedzimy, cały czas mielę w rękach serwetkę. Nie jestem wybuchowy, trudno wytrącić mnie z równowagi, ale nie nazwałbym siebie ciepłą kluchą. Ten werw z ławki spod bloku gdzieś tam we mnie został – śmieje się. – Do tego mam w sobie domieszkę góralskiej krwi, bo tata jest ze Śląska Cieszyńskiego, gdzie lubię wracać – mówi. Co roku jeździ do Cieszyna na majówkę. Odbywa się tam wtedy festiwal Kino na Granicy. Uwielbia go, bo nie ma czerwonych dywanów, a za to jest dużo dobrych filmów. W tym roku też się wybiera. Tylko czy festiwalowi znajomi potraktują go tak samo, kiedy w ciągu roku odniósł taki sukces?

– Ludzie, z którymi spotykam się po długim czasie niewidzenia, są zaskoczeni, jak mało się zmieniam. Chociaż byłem bardzo zaangażowany w szkołę, to bynajmniej nie odpuszczałem życia towarzyskiego. Mam tak do tej pory, że jak jestem na imprezie, to mam poczucie, że jeśli wyjdę wcześniej, to coś mnie ominie, więc siedzę do końca – śmieje się. Zaznacza jednak, że na bankietach źle się czuje. – Zawsze mam wrażenie, że dostanę ataku epileptycznego w takiej sytuacji. To nie moja bajka – ucina. Woli podyskutować o kinie, zamiast załatwiać biznesy. Choć akurat największe wsparcie ma od tych, z którymi o kinie nie rozmawia, czyli od kumpli z Ochoty.

Z żalem przyznaje, że nie ma dla nich zbyt wiele czasu. Chociaż zszedł z planu, nie spuszcza nogi z gazu. Rozwija się, jak tylko może. Aktualnie skupia się na doszlifowaniu angielskiego. Patrząc na spektakularny sukces Joanny Kulig i Rafała Zawieruchy w Hollywood, ta inwestycja wydaje się najwłaściwsza. Fabryka Snów nigdy nie była tak otwarta na Polaków jak dziś. – Każdy marzy o międzynarodowym sukcesie, ale żeby zostać zauważonym, trzeba rzetelnie pracować – deklaruje. Dlatego teraz rzuca się w teatr. Pracuje nad spektaklem w Kielcach, gdzie gra rolę zupełnie inną niż te, które zaprezentował w kinie. Nie chce dać się zaklasyfikować. Za bardzo jest ciekawy tego, co jeszcze nieodkryte. No i wciąż chce usłyszeć w twarz, że robi karierę przez łóżko.

Artur Zaborski
Komentarze (1)

Przemysław Niżnik
Przemysław Niżnik01.02.2019, 12:55
Świetny artykuł. Ni więcej ni mniej dodać, gdyż to prawda. Tomek ma pasje by to robić. Było już to widać gdy studiował w Krakowie. Niech dąży po szczyt. Bo trzeba nam nowej krwi w naszej Polskiej Kinematografia. Pozdrawia jeden z kumpli z Ochoty.
Proszę czekać..
Zamknij