
„Portret zdezorientowanego ojca” to film, o który ludzie ostatnio najbardziej się kłócą. Jak daleko sięga odpowiedzialność rodzica za dziecko? Syn służy ojcu za lustro, w którym dorosły może się odbijać. A co, jeśli dziecko umrze? Co poszło nie tak w wychowaniu? Dokument, wobec którego trudno przejść obojętnie, kontynuuje dyskusję z serialu „Dojrzewanie”.
– Czym jest miłość? – pyta ojciec syna, bo nie jest pewien. Dziecko ma dać odpowiedź, bo ono rodzi się pełne miłości i jeszcze pamięta jej sedno – tak przynajmniej się zdaje Gunnarowi Hallowi Jensenowi, reżyserowi „Portretu zdezorientowanego ojca”. Film najżywiej dyskutowany podczas 22. festiwalu MDAG – zwanego przez widzów doksami – opowiada o ojcu filmowcu, który nagrywa swoje dziecko od narodzin do 20. roku życia. Wszyscy rodzice to robią, niektórzy nawet w stopniu tak obsesyjnym, jak Gunnar, ale nie wszyscy publikują. Po co ten rodzic ujawnia światu dotyczące syna archiwa? Jest filmowcem – to jedno, ale tatą – to drugie i pozornie czyni to tata. Filmuje dziecko w nadziei, że nauczy się je kochać. Bohater filmu jest już dorosły, gdy po latach niechęci, a wreszcie odmowy udziału w projekcie, chce się pojednać i zgadza się na finalne zdjęcia. Gunnar ma już kończyć swój film, gdy nagle Jonathan umiera, o czym dowiadujemy się z pierwszych zdań „Portretu”. Film staje się więc elegią po stracie – jak sądzą niektórzy, najwyższą formą miłości.
W filmie „Portret zdezorientowanego ojca” reżyser Gunnar Hall Jensen próbuje zrozumieć, co poszło nie tak w relacji z synem. Dokument wywołał burzę wśród widzów
Chłopiec, któremu zadano to arcytrudne pytanie, zaczyna więc tańczyć w rytm piosenki Mario „Let me love you”, zapraszając ojca, żeby też się z nim kołysał. W tekście podmiot liryczny oferuje się kochanej osobie jako opatrunek, namawiając, by pozwoliła się uleczyć. Trochę to żart, ale i przesłanie, które należy traktować serio.
W drugim przypadku okazuje się, że nieuświadomioną rolą dziecka jest dać rodzicowi uczucie, jakiego tamten nie zaznał w dzieciństwie. Ma też pozwolić mu być rodzicem, jakiego kiedyś zabrakło. Akcja kierowana jest więc w przeszłość, dawne czasy sprzed kilkudziesięciu lat. To, co tu i teraz, jest drugorzędne, bo dla rodzica, który nie rozumie dzisiejszych czasów, wciąż zajmuje to, kiedyś myślał, czuł, czego potrzebował.
W „Portrecie zdezorientowanego ojca” nie ma ani słowa o potrzebach dziecka. Jest tylko empatia dorastającego syna dla dojrzałego mężczyzny. Wydaje się, że to rodzic mógłby nauczyć dziecko, czym jest miłość, okazując ją nie tylko jemu, lecz także innym osobom w jego otoczeniu. Daleko nie szukając, choćby matce dziecka. Nie jest już z nią, ale to przecież nie przeszkadza, aby nadal okazywać miłość. Gunnar jednak potrzebuje jedynie, żeby to jego kochano.
Doskonale niedojrzały, opowiada, jak z mamą Jonathana 20 lat wcześniej wzięli ślub w atmosferze odurzenia uczuciem, aż tu nagle na świat przyszło dziecko i okazało się, że rodzina to ogromny wydatek energii, na jaki on nie był przygotowany. Zatem odszedł i znalazł w sobie chęć ucieczki, którą długo ubierał w konieczność pracy twórczej. Po prostu chciał być sam – mówiąc to, widzi, gdzie się samooszukiwał.
Doskonale przeciętny zakłada nową rodzinę. Mają to, co trzeba w klasie średniej: dom, psa, auto i powolne spacery za rękę. Mówienie „dobranoc” pasierbicy z porażeniem mózgowym, w której towarzystwie, jak zauważa, czuje się zrelaksowany, bo nagle nie on jest najważniejszy. Czemu nie może tak spojrzeć na siebie w innych relacjach? – tego nie wie. Tak jak w tytule – zdezorientowany – próbuje pojąć, co poszło nie tak, skoro musiała się zdarzyć tragedia syna. Widzi w biegu wydarzeń swoją rolę i informując nas na wstępie o śmierci dziecka, pozwala tropić jej zapowiedzi.
„Portret zdezorientowanego ojca” wywołał burzę wśród widzów podczas premiery na kopenhaskim CPH:DOX, na polskich doksach ustawiały się kolejki, trzeba było zorganizować dodatkowe pokazy. Ludzie płakali i kłócili się, skrajnie oceniając to, co zobaczyli. Jedni podziwiali reżysera za otwartość, inni potępiali jego krótkowzroczność i brak autorefleksji. Portal „Variety” opublikował wywiad z Gunnarem Hallem Jensenem o tym, skąd wziął odwagę do ukończenia filmu. Nie pada jednak pytanie, dlaczego go nie porzucił, nie zdecydował się go odłożyć na czas, kiedy będzie mógł spojrzeć na materiał z innej perspektywy. Ogląda się go więc jak gorący materiał mający stanowić przestrogę. Dlatego wzbudza dyskusje o wychowaniu, ale też o rodzicu artyście, wykorzystującym w swoim dziele syna, który nie może już dodać nic od siebie. Czy zgodziłby się na premierę?

Gunnar Hall Jensen wierzy, że skoro jest filmowcem, to porozumie się z dzieckiem za pomocą filmu. Brakuje mu jednak cierpliwości, by zbudować więź
Norweski dokumentalista Gunnar Hall Jensen znany jest z filmów, w których operuje skrajnościami. „Cały ten dźwięk” (2020) otwiera informacja, jakoby naziści w 1939 roku zmienili standardową częstotliwość muzyki z 432 na 440 Hz, aby nakręcać masy do większej agresji i nieświadomie nadal funkcjonujemy w świecie tak skonstruowanej muzyki. Mimo że ta spiskowa teoria dawno została obalona, Jensen używa jej, aby przykuć uwagę widza i podążać za swoją bohaterką tropem muzycznych outsiderów, którzy uczą, jak słyszeć inaczej. W „Gunnar szuka Boga” (2010) sam gra kluczową rolę (a właściwie dwie tytułowe), opowiadając o swoich zmaganiach duchowych i pielgrzymce do egipskiej świątyni. Wcześniej nakręcił zdecydowanie najbardziej autobiograficzny „Gunnar czuje się komfortowo” (2003), gdzie zastanawiał się, dlaczego trudno mu się dostosować do norm współczesnego świata. O kryzysie wieku średniego opowiada „Filiżanka herbaty” (2014) o wspólnym procesie budowy świątyni do ceremonii herbacianej według zasad wabi-sabi. Jensen niczym narzędziami posługuje się autoironią i narcyzmem. Czy inaczej można być szczerym ze sobą i zrozumieć cokolwiek z życia? Żeby nie być ignorantem, trzeba przynajmniej obnażyć własne ograniczenia – mówi w filmach Jensen. Póki tak tworzone kino dotyczy jego samego, można te reguły zaakceptować. Problemy zaczynają się, gdy w optyce pojawia się inna osoba. W „Portrecie zdezorientowanego ojca” używa dziecka, by sportretować siebie. Czy ma prawo zawłaszczać historię syna?
Ujawnia więc, że jest egocentrykiem, jak snajper widzi tylko jeden punkt – swój film. Cała reszta umyka. Nie włącza perspektyw innych osób: matki chłopca, swojej żony, pasierbicy, przyjaciół, dziadków, sąsiadów, nauczycieli w szkole, wszystkich tych ludzi biorących udział w wychowaniu dziecka. Gunnar udaje, że w kadrze jest tylko on. Udaje albo naprawdę tak sądzi. Może spostrzeżenia innych osób obijały się jak strzały o taflę lustra, w którym odbijał się tylko on, zawsze tylko on. I tak lepszy od własnego ojca, który porzucił go i nie brał udziału w jego wychowaniu; spędzili razem dwie godziny. W takim porównaniu Gunnar wypada więc bezkonkurencyjnie. Ma świadomość, że nie wszystko jest z nim w porządku, jednak nijak nie próbuje tego zrozumieć ani naprawić. Jest jaki jest, może pomoże mu praca.
Skoro jest filmowcem, porozumie się z dzieckiem za pomocą filmu. Znamy takie wzory: rodzic sportowiec zrobi to poprzez sport, kucharz przez gotowanie, programista przez algorytm. Potomek obsesyjnej osoby dostaje tylko jeden kanał kontaktu z rodzicem, inne są nieczynne. Opcja, żeby tata wszedł w pasję dziecka i zrozumiał jego zainteresowania, wydaje się nie do pomyślenia. Dorosły jest najważniejszy. Inaczej niż w wielu rodzinnych archiwach, które pękają od zdjęć dzieci, ten tata kamerą zastępuje sobie relację z synem. Bliskość go przeraża. Gdy zmarł jego własny ojciec, sfilmował go w kostnicy i obiektyw kamery był dla niego, jak mówi, „filtrem ochronnym”, chronił przed bólem. Widział tego człowieka dopiero drugi i już ostatni raz, żegnając się z nim.
Gunnar boryka się z tym, że nie czuje więzi z synem i sprawdza, gdzie mogłaby ona się pojawić. Odczuwa ją nagle, gdy zostaje sam z dzieckiem i robi w domu wielką imprezę. Rano odkrywa, że syn ma złamaną nóżkę. Gunnar odnajduje z nim łączność – tak jakby do odczuwania czegokolwiek potrzebny był ból. Poczucie winy.
Więź zacznie budować później, gdy Jonathan skończy 10, 11 lat. Wymyśla, że będzie go woził samochodem do szkoły, na zajęcia i w ten sposób będą razem. Migawki z tych lat pokazują niewiele więcej nad upływ czasu i to, że w końcu syn robi prawo jazdy.
Wcześniej Gunnar obsadza Jonathana jako samego siebie w fabularnej etiudzie opowiadającej o jego dzieciństwie. Są lata 70., jedzie przez wieś autobusem do szkoły, szczęśliwy, że wyszedł z domu i jak co dzień jest w drodze. Co to znaczy i czemu tak bardzo nie chciał być w domu, tego się nie dowiemy. Za to chłopiec w roli małego Gunnara z zachwytem ma witać banalne obrazki za szybą. Czy dzięki temu zbliży się do ojca? Raczej Gunnar zanurza się we wspomnieniach i jeszcze bardziej oddala od tego, którego podobno chce poznać.
Brakuje mu cierpliwości, męczy energia syna, jego ruchliwość, żądza przygód. Widzi w nim przyszłego zdobywcę, nie wiedzieć skąd bierze ideę, że Jonathan marzy, by podbijać świat. Może dziecko służy za rosnące lustro, w którym rodzic może się odbijać.
Gunnar Hall Jensen twierdzi, że „Portret zdezorientowanego ojca” to osobisty film o ojcu i synu próbujących nawiązać kontakt. Reżyser szantażuje widzów emocjonalnie
Wpada na pomysł, żeby posłać syna na obóz wojskowy, tam chłopak nauczy się dyscypliny. Po odwiedzinach w koszarach wątpi jednak, czy był to dobry pomysł. Może to, co było kiedyś potrzebne jemu, niekoniecznie ma dziś rację bytu. Brak autorytetu to jak wiadomo odwieczna przyczyna upadku dzisiejszej młodzieży, ojciec proponuje więc synowi wyprawę śladem swojego dawnego idola – Roalda Amundsena, norweskiego polarnika, który zginął w 1928 roku na Morzu Barentsa. Syn odmawia, więc ojciec zaczyna płacić mu za udział w projekcie: najpierw za trening, chodzenie z plecakiem w rakietach śnieżnych i spanie w lodzie przez wiele dni samemu z ojcem. Potem płaci mu również za to, by mógł ściągnąć z jego telefonu intymne nagrania z imprez ze znajomymi. Zamiast na biegun zabiera go na Kanary. Szuka rozluźnienia, które ma pomóc wyłonić prawdę o ich relacji. Z radością słucha nagrań prowadzonych przez dźwiękowca, w których Jonathan deklaruje, że tata jest mu najbliższy, najlepiej go rozumie i chyba już bardziej nie umie. Każdy rodzic na takie wyznanie rozpłynąłby się jak masło. Gunnar nie pojmuje, że wychował dziecko na aktora, który wie, jak zachować się przed obiektywem – spełniać ojcowskie oczekiwania, bo tylko w ten sposób może mu się przypodobać. Jednocześnie chłopak jest coraz bardziej zagubiony, domaga się odpowiedzi, czemu to wszystko, w czym bierze udział, ma służyć. – Dlaczego nie zadasz mi normalnego pytania o mnie?! – krzyczy do ojca, kiedy ten pyta go o miłość. Odmowa dalszego udziału w filmie nie daje ojcu żadnego materiału do przemyśleń. Martwi się, gdy syn rzuca szkołę. Jest dumny, gdy w pandemii wyprowadza się z kumplem do chatki pośród śniegów, aby rozwijać własny biznes. Dziwi się, że koncentruje się na pieniądzach. Odkrywa jego idoli: Andrew Tate’a, Napoleona Hilla. Jest w szoku, gdy na jaw wychodzi ucieczka syna na drugi koniec globu, jego nowe środowisko, ambicje, kochankowie, styl życia.
To moment, gdy ojciec najbardziej się samooszukuje, a za to, co się dzieje z synem, obwinia internet. Patrzcie, jak popieprzony jest współczesny świat – zdaje się przestrzegać; co grozi waszym dzieciom. Dawne ideały Amundsena może nie są adekwatne, ale Andrew Tate to hochsztapler oskarżony o handel ludźmi, który doprowadził do zguby wielu swoich wyznawców szukających – jak Jonathan – męskich wzorców w toksycznej manosferze. Temat, podjęty ostatnio w serialu „Dojrzewanie”, obwieszcza zjawisko społeczne jako kolejne wiszące nad nami zagrożenie. Nie dostrzega jego uwikłań w ruchy populistyczne, politykę, wychowanie w skrajnie kontrolującym i pozornie wolnościowym rynkowo świecie Zachodu.
Pozostaje zapytać, co Gunnar Hall Jensen zrobił z filmem, który był niemal gotowy, gdy wydarzył się tragiczny wypadek syna. W wywiadach mówi, że godzinami płakał po montażu, że komentarz nagrywał pogrążony w głębokiej w żałobie, że szukał światełka w tunelu. Twierdzi, że w założeniu miał to być osobisty film o ojcu i synu próbujących nawiązać kontakt i taki pozostał. Zastanawia jednak, jaki byłby wydźwięk „Portretu”, gdyby nie śmierć, która każe oglądać tę historię jako zamkniętą. Widziane wstecz wszystko się zgadza, układa we wzór. Jednak to rodzaj emocjonalnego szantażu, manipulacji uczuciami widza – reżyser w autokreacji próbuje się usprawiedliwiać. Nie wierzę mu i jest mi go żal, jak nieudolnie starał się z dzieckiem skomunikować. Na żadnym etapie nie poprosił nikogo o pomoc, radę.
Jasne, każdy z nas nie dostrzega własnych ograniczeń, ale on brał za dobrą monetę coś, co służyło poprawie własnego samopoczucia. Na końcu filmu osieroceni przez dziecko rodzice biorą ponowny ślub. To straszna scena, pokazująca, co biorą za miłość ci, którzy ją stracili.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.