Znaleziono 0 artykułów
30.12.2023

Mikołaj Sondej: Poszukiwacz przygód

30.12.2023
Poszukiwacz przygód Mikołaj Sondej (Fot. archiwum prywatne)

Poszukiwacz przygód Mikołaj Sondej podróżuje samotnie do najdalszych zakątków świata. Święta spędził za kołem podbiegunowym. – Gdy organizuję wyprawę polarną, wiem, że czeka mnie wyzwanie emocjonalne – jestem setki kilometrów od osad ludzkich, jest zimno, ciemno, nic nie widać. Natura przypomina o sobie cały czas – nie można przemarznąć ani się odwodnić. Jesteś swoim własnym lekarzem, kucharzem, mechanikiem naprawiającym sprzęt. Największym obciążeniem emocjonalnym jest właśnie to, że jestem zdany na siebie, w stanie nieustannej czujności – opowiada.

Wróciłeś na chwilę do Polski?

Tak, jestem tu tylko przejazdem. Właśnie się pakuję, bo w Wigilię wylatuję na wyprawę za koło podbiegunowe z moim przyjacielem Maurycym i dwoma psami rasy Alaskan malamute. Musimy się pospieszyć, bo żona Maurycego wkrótce rodzi. 

(Fot. archiwum prywatne)

Święta spędzisz w drodze?

(Fot. archiwum prywatne)

W Oslo. Potem przez trzy dni będziemy jechać samochodem daleko na północ. Później zaczniemy dwutygodniowy marsz przez najzimniejsze miejsce w Skandynawii. Będziemy pokonywać płaskowyż Hardangervidda w ciemności, bez wchodzącego słońca, z zorzą polarną na niebie. Spodziewamy się zamieci śnieżnych i temperatury spadającej nawet do minus 40 stopni. To największe wyzwanie polarne, jakie można sobie postawić w europejskiej części Arktyki.

Co ze sobą zabierasz na taką wyprawę?

Wszystko. Na wyprawach polarnych musisz nieść na plecach prawie cały swój dobytek – kuchenkę, na której topisz śnieg, by mieć wodę pitną, sypialnię, czyli namiot, sprzęt umożliwiający łączność satelitarną. I całe mnóstwo ubrań, bo kilka razy w ciągu dnia trzeba się przebrać. Momentami musisz mieć przy sobie sześć par rękawiczek. Gdy idziesz, nie chcesz, żeby pociła ci się ręka, więc zdejmujesz kilka warstw, ale gdy się zatrzymujesz, potrzebujesz kolejnych warstw, żeby nie zamarznąć. A gdy pracujesz, niezbędne są cienkie rękawiczki. Śmieję się, że na wyprawę muszę wziąć tyle ciuchów, co influencerka modowa.

(Fot. archiwum prywatne)

Ty też działasz jako influencer – swoje podróże dokumentujesz na Instagramie.

Tak, a ta praca wymaga spakowania kolejnych sprzętów – telefonu, aparatu, drona. Cały ten sprzęt śpi z tobą w śpiworze, bo jak go nie będziesz ogrzewać, padną akumulatory. Gadżety są mniej wytrzymałe niż ludzie. Przy minus 40 stopniach tworzenie kontentu wymaga poświęcenia. 

Dzięki mediom społecznościowym możesz łatwiej finansować swoje wyprawy?

Tak, ale wiesz, kiedyś wyjeżdżałem za grosze. To mit, że na podróże trzeba mieć mnóstwo pieniędzy. Bawi mnie, że gdy wpiszesz w Google’u moje nazwisko, wyskakuje też „rodzice”. Ludzie sprawdzają chyba, czy jestem z bogatego domu, bo mogę sobie pozwolić na to, co robię. Teraz jest mi łatwiej ze wsparciem sponsorów, ale uznanie w świecie podróżniczym zdobyłem, zanim zacząłem działać na Instagramie. Liczba obserwatorów zaczęła mi rosnąć, gdy zauważyła mnie Martyna Wojciechowska.

A czym zajmowałeś się wcześniej?

Na podróże zarabiałem w różnych miejscach. Byłem drwalem w Norwegii, kelnerem w Londynie, budowlańcem. W końcu zawodowym marynarzem. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby przepłynąć najdłuższy fiord w Norwegii. Relacja z tej wyprawy się ludziom spodobała. Ale uważam, że nie da się zamknąć pełnego doświadczenia podróży w kadrze na Instagramie. W podróży są nie tylko bezpieczne, piękne, uśmiechnięte momenty. 

A jak przygotowujesz się psychicznie do tak poważnego wyzwania?

Żyję tak intensywnie, że właściwie nie mam czasu przygotować się do kolejnej podróży. Gdy organizuję wyprawę polarną, wiem, że czeka mnie wyzwanie emocjonalne – jestem setki kilometrów od osad ludzkich, jest zimno, ciemno, nic nie widać. Natura przypomina o sobie cały czas – nie można przemarznąć ani się odwodnić. Jesteś swoim własnym lekarzem, kucharzem, mechanikiem naprawiającym sprzęt. Największym obciążeniem emocjonalnym jest właśnie to, że jestem zdany na siebie, w stanie nieustannej czujności. 

(Fot. archiwum prywatne)

To ekscytujące i przerażające zarazem?

I piękne. Gdy przez osiem godzin idę przez ciemność, prowadzony tylko kompasem, gwiazdami albo zorzą polarną, czuję się, jakbym medytował. To stan zawieszenia, niemyślenia o niczym innym poza drogą, skupienia na celu. 

Czujesz respekt do natury?

Tak, bo wiem, jak mały jest margines błędu. Wystarczy stracić uważność, by utracić zdrowie albo nawet życie. I wśród lodu, i na pustyni, i na morzu czuję się u siebie. Ale wciąż są miejsca, które wywołują we mnie strach. W zeszłym roku przez ponad miesiąc chyba szedłem przez góry stanu Waszyngton. Las jest tam taki gęsty, że nie widać nieba. I czasem, w krzakach, słychać szelest. Nie wiesz, czy to wiatr, wiewiórka, czy niedźwiedź brunatny. A jesteś zupełnie sam, z dala od ludzi, bez internetu. Nie ma recepty na to, jak sobie z tym poradzić. Trzeba po prostu przejść te kilometry. I się przyzwyczaić.

Testujesz swoje granice?

Fizyczne nie, bo cały rok jestem albo na wyprawie, albo w treningu. Psychicznie się sprawdzam, ale nie nazwałbym tego testowaniem granic. Po prostu lubię sprawdzać się w skrajnych okolicznościach. Wierzę, że najbardziej żywi czujemy się, gdy jesteśmy na granicy życia. Ale nie jestem z pewnością poszukiwaczem śmierci. 

Tylko poszukiwaczem przygód? A czy da się jeszcze być odkrywcą w czasach, gdy wszystkie miejsca na świecie zostały już odkryte?

Czas wielkich odkryć geograficznych oczywiście minął, ale to nie znaczy, że stopa człowieka stanęła w każdym miejscu na ziemi. Wciąż są tereny dziewicze nietknięte przez ludzi, chociażby polarne szczyty. Te białe plamy na mapie wciąż można odkrywać. 

Lubisz to poczucie, że jesteś gdzieś pierwszy?

Nie ścigam się z nikim, ale lubię poczuć się tym małym odkrywcą miejsc nieznanych albo niemal nieznanych. Towarzyszy mi wtedy świadomość wyjątkowości miejsca, w którym się znalazłem. 

Ta potrzeba odkrywania nowych miejsc jest ważną częścią twojej natury?

Podobno jest coś takiego jak gen odkrywcy. To on sprawia, że chce się podróżować i odkrywać. Ma się też wtedy trochę większe skłonności do ryzyka.

Czy to, że pochodzisz znad morza, ten gen wzmacnia? Od dziecka czułeś ten zew?

Tak. Jestem z rodziny marynarzy – pływali mój tata i mój wujek, pływałem ja. U mnie w domu zawsze były globusy, kapelusze przywiezione z dalekich kontynentów, a w telewizji leciał „Indiana Jones”. To wszystko rozbudzało wyobraźnię małego chłopca.

Ale pływanie ci nie wystarczyło?

Bycie marynarzem kiedyś oznaczało przygodę. Płynęło się miesiącami na drugi koniec świata, chociażby do Ameryki Południowej. A potem spędzało tam kolejne tygodnie na rozładunku i eksploracji. Teraz wszystko trwa o wiele krócej. I właściwie każdy może kupić sobie bilet na samolot i polecieć tam, gdzie jeszcze niedawno docierali nieliczni. Potem marynarz wracał do domu i opowiadał wszystkim o krainach, które zwiedził. Praca otoczona była nimbem romantyzmu. Brakowało mi tego w pływaniu, więc zostałem podróżnikiem na pełen etat.

(Fot. archiwum prywatne)

Dziś podróżnikiem też może być właściwie każdy. Łatwiej zbiera się doświadczenia niż kiedyś. 

Tak, ale nie ma już tego błądzenia, tego poznawania na własną rękę, zagubienia. Wszystko jest dane na tacy – samolot, hotel, jedzenie. Dziś podróż oznacza lot czarterem do resortu i picie drinków nad basenem. Gdy widzę, że ktoś z Instagrama, kto podpisuje się jako podróżnik, robi zdjęcia w basenie z płatkami róż na Bali, to nie czuję, żeby to była moja wizja podróżowania. Wolę się bardziej wysilić – otworzyć na lokalsów, skorzystać z miejscowego transportu, nosić ciężki plecak. Dlatego już nie nazywam się podróżnikiem, tylko poszukiwaczem przygód. 

Nie wystarczy ci odkrywanie nowych miejsc. Zmieniasz nie tylko destynacje, lecz także środki transportu.

Tak. Każdy nowy środek transportu pozwala spojrzeć inaczej na miejsce, w którym się znalazłem. Przejechałem pustynię na rowerze, a Indie na motocyklu, płynąłem też kajakiem po Gangesie. Ten kajak nam się zresztą rozwalił. Ale przygoda zaczyna się tam, gdzie się kończy planowanie. Niepowodzenia są wpisane w ten sposób życia.

Lubisz spotkania z ludźmi po drodze?

Mama mówi, że już jak byłem mały, potrafiłem się z każdym dogadać. Wierzę, że it’s better to be kind than cool. Jestem otwarty, lubię rozmawiać z ludźmi, łatwo się zaprzyjaźniam, choć w głębi duszy uważam się za introwertyka. Na wyprawy w większości wybieram się w pojedynkę. Niełatwo znaleźć towarzysza takich ekstremalnych podróży. Nie tylko kogoś, kto podoła im fizycznie, ale także psychicznie. No i ma taką sytuację życiową, że może sobie pozwolić na to, żeby miesiącami nie być w domu.

(Fot. archiwum prywatne)

A ty chciałbyś się kiedyś ustatkować?    

(Fot. archiwum prywatne)

Na razie kiepsko mi idzie godzenie relacji z podróżami, ale wierzę, że w przyszłości się to uda. Zmieniam styl podróżowania – zamiast wypraw na pół roku skupiam się na krótszych projektach. Etap włóczenia się w poszukiwaniu celu mam już za sobą. Już nie potrzebuję samotnej tułaczki. Wolę dziś mieć wyznaczoną trasę.

Jest jakieś miejsce, które nazywasz domem?

Teraz nie mam domu przez duże „D”. Ale mam go w głowie – to będzie dom z drewna i zamieszkam w nim z dwoma psami, labradorem i wilczurem. Najlepiej czuję się w Norwegii, więc może tam się zakotwiczę. Ale na razie nie mam tej potrzeby osadzenia. Czuję się dobrze jako nomada. 

Dopiero dobiegasz trzydziestki. Czujesz się dojrzalszy od rówieśników ze względu na doświadczenia podróży?

Jestem starą duszą. Nie wiem, czy czuję się dojrzalszy, ale na pewno mam otwartą głowę. Podróże w ekstremalnych warunkach pozwalają poznać samego siebie, zakamarki własnego umysłu, reakcje na trudne sytuacje.  

Pamiętasz taki jeden moment euforii, absolutnego szczęścia, zespolenia z wszechświatem? 

Podczas jednej z moich wypraw polarnych w Norwegii wyszedłem w nocy, na mrozie, podczas zamieci, do toalety. Spojrzałem na mój dobrze rozbity namiot, na śnieg i na gwiazdy dookoła. Ogarnął mnie wewnętrzny spokój. Poczułem, że pięknie jest trzymać w swoim życiu ster. I się wtedy poryczałem. 

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij