Znaleziono 0 artykułów
20.11.2018

Powrót do Avonlea

20.11.2018
Ania i Diana (Fot. materiały prasowe) 

„To książka raczej dla dziewczynek” – poinstruowała mnie bibliotekarka. Ale „Ani z Zielonego Wzgórza” z rąk nie wypuściłem. A serialowa Ania porwała mnie w swój świat równie szybko, jak jej literacka wersja – pisze  o drugim sezonie „Ani, nie Anny” nasz Pan od Kultury.

Netfliksowa próba przeniesienia „Ani z Zielonego Wzgórza” na mały ekran wywołała kilka lat temu wielkie poruszenie. I trudno się temu dziwić, bo Lucy Maud Montgomery napisała dzieło znane pod każdą szerokością geograficzną, a w związku z tym czytane przez kolejne pokolenia młodzieży, głównie dziewczynek. Po zeszłorocznej premierze pierwszego sezonu przystąpiono więc do rozbierania „Ani, nie Anny” (polskie tytuły książki i serialu są wariacjami tych angielskich) na czynniki pierwsze. Wychwalając produkcję pod niebiosa albo straszliwie ją krytykując. Wychwalacze oprócz docenienia jakości filmowej skupili się głównie na wątkach feministycznych, a ganiący zżymali się okrutnie na wszelkie ingerencje w oryginalną tkankę dzieła Montgomery, a tych było – nie da się ukryć – sporo. Generalnie jednak „Anię, nie Annę” przyjęto raczej entuzjastycznie, co poskutkowało, ma się rozumieć, zamówieniem drugiego sezonu.

Szkoła w Avonlea (Fot. materiały prasowe)

Bardzo mnie to ucieszyło, bo należałem do fanów serialu od pierwszego odcinka. Ania porwała mnie w swój świat równie szybko, jak jej książkowa wersja, którą czytałem jeszcze w szkole podstawowej. Gdy spędzałem wakacje u babci na wsi w moim własnym Avonlea, zabierałem „Anię” do plecaka, by wędrować z nią na moją ulubioną nadrzeczną polanę. Do głowy mi wtedy nawet nie przyszło, że można rzeczoną książkę czytać w mieście – w bloku dajmy na to albo, nie daj bogini, w tramwaju. Podobna aktywność wydawała mi się największym świętokradztwem. Do lektury „Ani” potrzebne były nie tylko specjalne warunki przyrodnicze, ale także odpowiedni szałas z gałęzi i siana, oraz – co chyba oczywiste – odpowiednia aura duchowa. Z takim to nabożeństwem niektórzy podchodzili do światowego bestsellera kanadyjskiej literatury. Nie ma to tamto.

Ania z Zielonego Wzgórza (Amybeth McNulty) (Fot. materiały prasowe)

„Ania z Zielonego Wzgórza” czytana była potajemnie, bo nieco podrośniętym, ale dzieckiem jednak będąc, wiedziałem, że to nie jest lektura dla chłopaka. Dość szybko mnie o tym poinformowano. „To książka raczej dla dziewczynek” – poinstruowała mnie bibliotekarka, co było dla mojego serca jak wbicie różanego ciernia. Zacząłem więc krwawić lekko na moją raczej-dla-dziewczynek-kartę-biblioteczną, ale „Ani” z rąk nie wypuściłem. Pojechała ze mną do wspomnianego już szałasu. W największej tajemnicy. I czytana była intensywnie. Parokrotnie zresztą. A potem, leżąc obok, przyglądała się mojej pierwszej pisaninie, bo to właśnie Ania ośmieliła mnie do przepisania własnej wyobraźni na papier, co właściwie – w takiej czy innej formie – robię do dzisiaj.

Ania w drugim sezonie serialu (Fot. materiały prasowe)

Zasiadłem zatem do drugiego sezonu z ciekawością jeszcze większą niż do pierwszego, ale i ze strachem, bo nigdy nie wiadomo, co kolejne odcinki naszego ukochanego serialu przyniosą. Może to być radość (patrz: „Atypowy”) albo rozczarowanie (patrz: „House of Cards”). Żadnej na tym świecie nie ma sprawiedliwości, żadnej przewidywalności, żadnej dla fanów seriali gwarancji ciekawych losów wielbionych bohaterów. Uzbrojony w tę wiedzę odpaliłem „Anię” i zaginąłem bez wieści. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie. Nijak oderwać się od niej nie mogłem. I nie tylko z powodów, dla których pierwszy sezon wciągnął mnie bez reszty, ale też z przyczyny nowych wątków. Wątków, które okazały się balsamem na moje w bibliotece szkolnej zranione serce.

Ania z Zielonego Wzgórza (Fot. materiały prasowe)

O ile pierwszy sezon nazwać można na wskroś feministycznym i pokazującym szczególnie nieletnim widzkom (widzom też), że dziewczynka – mimo wielu trudności i wyzwań – robić może wszystko, co według wielu jest przewidziane tylko dla chłopców, o tyle drugi sezon jest już jedną wielką afirmacją różnorodności wychodzącą poza relację kobieta-mężczyzna, czy może raczej dziewczyna-chłopak. Pojawiają się bowiem w Avonlea zarówno bohaterowie czarnoskórzy, jak homoseksualni (obu płci), co mnie naturalnie niezwykle ucieszyło, ale i wzruszyło, bo w jednym z bohaterów zobaczyłem siebie sprzed lat co najmniej dwudziestu pięciu. Zobaczyłem delikatnego chłopca o artystycznych zainteresowaniach, który lubił pleść koleżankom warkocze. Wyzywany i popychany nie pasował do obrazka, nie spełniał społecznych oczekiwań. A w bibliotece wypożyczał nie te książki, co powinien. Zobaczyłem to „dziwadło” z podstawówki, tę „ciotę”, tego „pedała”, tego chudego blondynka, który marzył, żeby uciec do świata. Takiego, w którym już popychany nie będzie. A marzenia i w filmie, i w rzeczywistości nieraz się spełniają.

Ania, nie Anna (Fot. materiały prasowe)

Twórcy serialu z wielką wrażliwością malują portrety postaci niepasujących do świata budowanego przez białych heteroseksualnych mężczyzn. A piszę o nich jeno zdawkowo, bo nie chcę zdradzać treści drugiego sezonu, by podstępnie nie uśmiercić frajdy z jego oglądania. Ale zaprawdę powiadam wam, kto nie zasiadł jeszcze przed ekranem, żeby perypetiom „Ani, nie Anny” się przyjrzeć, niechaj ma problemy z łączem internetowym inne seriale oglądając.

Zobacz zwiastun drugiego sezonu serialu:

Mike Urbaniak
Proszę czekać..
Zamknij