Znaleziono 0 artykułów
17.02.2023

Książka tygodnia: Mariusz Czubaj, „Półmistrz”

17.02.2023
(Fot. Getty Images)

Mariusz Czubaj bohaterem swojej książki uczynił Edwarda Abramowskiego, psychologa, socjologa, autora wybitnych pism publikowanych w końcu wieku XIX i na początku XX. Myśliciel w wersji powieściowej ma intelekt, namiętności oraz zmysł obserwacji tego prawdziwego. Cechy niezbędne, jak się okaże, podczas rejsu transatlantykiem, obfitującego w zbrodnie.

Książka ta powstała ze chciejstwa. Bardzo mi się podoba takie chciejstwo, zwłaszcza ubrane w formę sensacji w klimatach ostatnich dni II Rzeczypospolitej. Rzecz dzieje w zamkniętej przestrzeni, skąd nie ma żadnej drogi ucieczki, w intrygę zaangażowane są wybitne postacie, a sprawy muszą się wyjaśnić. Choć nikt nie daje głowy, że zwycięży dobro.

Mariusz Czubaj zawsze chciał napisać książkę o Edwardzie Abramowskim, bodaj najwybitniejszym polskim myślicielu (również marzycielu) przełomu XIX i XX wieku, socjologu, psychologu, autorze wybitnych pism, które – gdyby za nimi podążać – uczyniłyby nasz świat bez wątpienia lepszym. Abramowski już inspirował wielkich, był pierwowzorem Szymona Gajowca w „Przedwiośniu” Stefana Żeromskiego i Marcina Śniadowskiego w „Nocach i dniach” Marii Dąbrowskiej. Osobnej książki o Abramowskim na razie nie ma, ale jest „Półmistrz”, gdzie filozof został obdarzony dedukcyjnym zmysłem, a przymuszony szantażem przez wrogów i ludzi bez zasad jednak walczy o sprawiedliwość.

Dał mu Czubaj towarzystwo wybornie wyborne, więc musiał go przesunąć w czasie o kilkanaście lat do przodu. Oto pan Edward płynie transatlantykiem do Buenos Aires, a za towarzyszy podróży ma polską reprezentację szachistów, których w stolicy Argentyny czeka szachowa olimpiada. Nie trzeba dodawać, że są oni wzięci z historii (Savielly Tartakower czy Mieczysław Najdorf istnieli naprawdę), a w swoich czasach należeli do światowej elity. Traf chciał, że wszyscy byli Żydami, więc Czubaj dodał im w transatlantykowej kompanii dziennikarza antysemitę, jakich pełna była II RP.

Sztorm: znakomita sceneria dla mrocznej opowieści

Na pokładzie jest również Witold Gombrowicz, pisarz wielki, prowokator i szczególny oryginał, prawdziwy jak najbardziej, bo przecież Gombrowicz tuż przed wybuchem II wojny światowej popłynął do Argentyny, a frazy, jakimi Czubaj papuguje jego twórczość, są nad wyraz autentyczne. Jest naftowy przedsiębiorca z Beskidu Niskiego, gdzie grubo przed Teksasem i Kalifornią tworzyły się fortuny oparte na ropie. Jest szemrany producent filmowy, a w rzeczywistości alfons; Galicja była wówczas zagłębiem pięknych, dramatycznie ubogich kobiet, wywożonych do południowoamerykańskich burdeli przez zorganizowane szajki handlarzy ludźmi. Jest garść dziewcząt, grzeszących urodą, niemądrych i mądrych, szczerych i podstępnych.

A przede wszystkim jest trup: mężczyzna ze zdeformowaną nogą po chorobie Heinego-Medina, uduszony kablem od telefonu, na dodatek z szachowym pionkiem wbitym w oczodół. Później zaś doszlusuje do niego trup drugi, trzeci i czwarty. Nadejdzie też potężny sztorm, znakomita sceneria dla mrocznej opowieści, bodaj lepsza niż burza z piorunami, ubarwiająca zbrodnie w średniowiecznych szkockich zamkach. No to już możemy bawić się w rozwiązywanie zagadki.

Czubaj znakomicie bawi się swoimi bohaterami. Abramowski w wersji zmyślonej ma intelekt, namiętności i zmysł obserwacji prawdziwego Abramowskiego. Są zagadki literackie; nad nimi też warto się pobiedzić. Szachiści jeszcze przed południem nie tylko grają, ale też oddają się przyjemnościom właściwym ówczesnym umysłom romantycznie ścisłym, o czym wiemy z opowieści o lwowskiej szkole genialnych matematyków oraz ich rannych posiadach w Kawiarni Szkockiej. Tyrady nawiedzonego żurnalisty przypominają rojenia naszych milutkich wstawaczy z kolan. Dosłyszymy też echo pandemii, kiedy wszyscy, choćby w wyobraźni, chcieli się wyrwać na jakiś statek i popłynąć ku dalekim krajom. W „Półmistrzu” mamy więc wszystko, czego potrzeba rozrywce o wiele wyższej niż sylwester w Zakopanem.

Lecz ponieważ nie wypada chwalić bez zastrzeżeń, przyczepię się do dwóch momentów powieści. Oba dzieją się w jadalni transatlantyku, gdy wyfiokowani stewardzi serwują ryby. Pierwszą jest szczupak, a drugą sandacz w galarecie, obie wyborne, jak w najlepszych restauracjach Warszawy, aspirującej do Paryża Wschodu. Pasażerowie pomlaskują nad nimi, nie ukrywając zachwytu. Ale dlaczego, panie i panowie, dlaczego?

Wiemy wszak, że ryby na transatlantykach przechowywano w lodowniach, bo inaczej by się zwyczajnie zepsuły. Rejs z Gdyni do Buenos Aires trwał trzy tygodnie. Dobre restauracje zaś podawały ryby świeże, skazane na jedno-, góra dwudniową lodową kąpiel. Przewaga ryby świeżej nad mrożoną jest równie wielka, jak futbolowej reprezentacji Argentyny nad polską. Wytrawni smakosze winni to dostrzec, bo inaczej – przekręcając nieco Gombrowicza i jego „Ferdydurke” – kto nie dostrzega, ten trąba.

(Fot. materiały prasowe)

Mariusz Czubaj, „Półmistrz”, Znak Crime

Paweł Smoleński, „Gazeta Wyborcza”
Proszę czekać..
Zamknij