Znaleziono 0 artykułów
17.07.2019

Siedem filmów, które warto zobaczyć na Festiwalu Nowe Horyzonty

17.07.2019
„Dirty God” (Fot. Materiały prasowe) 

223 pełnometrażowe filmy na ponad 600 pokazach w 11 dni. Jaki klucz ich selekcji okaże się najskuteczniejszy? Chodzimy na sprawdzone marki: Almodóvar, Jarmusch, Tarantino, Ozon, bracia Dardennowie i Bong Joon-ho. Tropimy też zdobywców nagród na festiwalach – w Cannes („Portret kobiety w ogniu”, „Wysoka dziewczyna”), Park City („The Souvenir”) i Berlinie („Synonimy”). Liczą się też filmy na czasie. Ale my rzucamy wam wyzwanie, wybierając siedem nieoczywistych filmów, których we Wrocławiu nie można przegapić.

„Dirty God”, reż. Sacha Polak

„Dirty God” (Fot. Materiały prasowe)

Pełna wybrzuszeń, supłów i wgłębień skóra Jade przypomina powierzchnię odległej planety. W otwierającej film scenie kamera bada ją z niemal chirurgiczną precyzją. Kobieta padła ofiarą zazdrosnego byłego, który w zemście za odrzucenie oblał ją kwasem. Po wypadku nie poznawało jej własne dziecko. Świat widzi najpierw jej blizny, a potem ją samą. Ale Jade musi stawić czoła przeciwnościom. Reżyserce „Dirty God”, Dunce Sachy Polak („Hemel”), zależało, by do głównej roli znaleźć kogoś, kto przeżył podobny dramat, co jej bohaterka. Tak poznała Vicky Knight, amatorkę, pracującą na oddziale poparzeń w szpitalu. Vicky jako ośmiolatka cudem przeżyła tragiczny pożar, który zabił nie tylko dwójkę kuzynów, ale też jej wybawcę. – Przez piętnaście lat ukrywałam te blizny, przez piętnaście lat nazywano mnie potworem – mówiła w jednym z wywiadów. Mimo szykan miała odwagę na forum opowiedzieć o tym, jak wygląda życie z bliznami. Dziś w Wielkiej Brytanii jest znana jako aktywistka na rzecz ofiar podobnych tragedii. Jej obecność przemienia sfilmowany w sugestywnej, teledyskowej estetyce film w półtorej godziny najprawdziwszej kinowej magii.

„Długa podróż dnia ku nocy”, reż. Bi Gan

„Długa podróż dnia ku nocy” (Fot. Materiały prasowe)

O tym filmie chciałabym powiedzieć tylko: obejrzyj. I poczuj, powąchaj, dotknij, posłuchaj, zanurz się w nim. „Długa podróż…” to filmowy świat na granicy jawy i snu, chwytliwy kawałek wytupywany – z zamkniętymi oczami i papierosem – na melancholijnej, rockowej potańcówce gdzieś na dalekiej prowincji. Reżyser Bi Gan kolejny raz wraca do rodzinnego Kaili w prowincji Guizhou. Dryfująca łagodnie kamera podąża za Luo Hongwu, którego przywiodła tam tęsknota za dawną miłością. Niespełnioną, ale tak silną, że wciąż powraca do niego w snach. Reżyser pozwala widzowi samodzielnie decydować, które spośród wspomnień i obserwacji bohatera są prawdziwe, a które wyimaginowane. W „Długiej podróży” miesza się kino społeczne i wizjonerskie. To film poetycki, ale nie pretensjonalny. Mała uczta szczególnie dla tych, którzy kiedyś podkochiwali się w „spragnionych miłości” wizjach Wong Kar-Waia.

„Beats”, reż. Brian Welsh

„Beats” (Fot. Materiały prasowe)

„Trainspotting” i „Human Traffic”, „Eden” i „24 Hour Party People”. Wszystkie te filmowe tropy mieszają się w „Beats”, przepełnionym tęsknotą spojrzeniu na wyspiarską scenę rave’ową połowy lat 90. Film rozgrywa się w 1994 roku na przestrzeni ostatnich miesięcy jej istnienia. Zanim wszedł w życie delegalizujący podobne zgromadzenia Criminal Justice Bill and Public Order Act. W centrum opowieści jest dwóch kumpli z zabitej dechami bezimiennej wioski w Szkocji. Rodzice Johnno wyprowadzili się właśnie do lepszej okolicy, a relacja ich syna z pochodzącym z szemranej rodziny Spannerem przestała im się uśmiechać. Oczywiście dla chłopaków rodzicielskie rozmyślania o klasie i statusie pozostają abstrakcją. J i S mają podobne zainteresowania, potrzeby i zajawki. Mimo powierzchownych różnic dogadują się w lot. Do tego łączy ich muzyczna fiksacja. Wielką misją Spannera jest wkręcenie się z kumplem na jedną z legendarnych, undergroundowych rave’owych imprez. Decyzja o ujęciu tej opowieści w czarno-białe ramy natychmiast nasuwa skojarzenia z naturalistycznym brytyjskim kinem lat 60. – społecznie zaangażowanym kitchen sink drama. Ale „Beats” mocniej odrywa się od ziemi, dryfując raczej w stronę „Control” Corbijna.

„Boska miłość” (Fot. Materiały prasowe) 

„Dobre dziewczyny”, reż. Alejandra Márquez Abella

„Dobre dziewczyny” (Fot. Materiały prasowe)

Meksykańska reżyserka Alejandra Márquez Abella znalazła się w tym roku na prestiżowej liście magazynu „Variety” „10 to Watch”. Urodzona w mieście Meksyk, wykształcona w Barcelonie córka historyków, filmowo pozostaje pod wpływem francuskiej Nowej Fali, Rubena Östlunda i Lucrecii Martel. Jej drugi film „Dobre dziewczyny” zebrał świetne recenzje na festiwalu w Toronto, a w Macao zdobył nagrodę publiczności. Jest rok 1982. Márquez Abella śledzi losy przedstawicielek bogatych elit, gdy kraj pogrąża się w ekonomicznym kryzysie. Zagrożony jest rytm ich funkcjonowania, oparty na wydawaniu poleceń, przyjęć i pieniędzy. Dla bohaterek pozory to wszystko. Decydują o pozycji, a więc o sukcesie. Tę dbałość o powierzchnię widać też u reżyserki, która z pietyzmem dogląda kadrowania, kolorów, płynności narracji. Jednak „Dobre dziewczyny” nie są filmem powierzchownym. To oryginalne spojrzenie na świat zamieszkały wyłącznie przez kobiety. I choć trudno nazwać je feministkami, to mężczyźni nie odgrywają tu zbyt dużej roli. Bohaterki łatwo znielubić, ale trudno oderwać się od ekranu. Gęsty psychologicznie, pyszny wizualnie, pełen ironii i humoru – „Dobre dziewczyny” słusznie ochrzczono mianem meksykańskich „Gotowych na wszystko”. Ale to tylko chwytliwe hasło, ledwie przedsmak wielowymiarowego doświadczenia.

„Najlepsza Dorien B.”, reż. Anke Blondé

„Najlepsza Dorien B.” (Fot. Materiały prasowe)

Dorien B., żona przystojnego męża, ma ładny dom, udane dzieci i stabilną pracę w gabinecie weterynaryjnym. Uśmiech Dorien bywa szczery, zazdrość o męża – który w czasie, gdy ona zajmowała się domem, doszedł do profesury – prawie nieuzasadniona, a podejrzenia kryzysu w małżeństwie rodziców niemal absurdalne… Gdy okazuje się, że żyje w kłamstwie, Dorien musi się zastanowić, czego tak naprawdę pragnie. Anke Blondé pewnym gestem wyjmuje swój film z uścisku schematu, by wrzucić go na świeży grunt. Ta tragikomedia prowadzona jest z ogromną empatią, ale i ironicznym filtrem. Kolejne postaci, z którymi mierzy się bohaterka, balansują na granicy parodii, pozostając jednocześnie głęboko życiowe. Na słabości bohaterki i jej bliskich twórczyni patrzy z wyrozumiałością. „Najlepsza…” pozwala śmiać się do rozpuku, gdy świat boli nie do zniesienia.

„Boska miłość”, reż Gabriel Mascaro

„Boska miłość” (Fot. Materiały prasowe)

Seks i religia – jakież bardziej aktualne połączenie mógłby sobie wymarzyć polski widz? Kolejne wyobrażenie na temat tego, co wychodzi ze spotkania tych sił, proponuje Brazylijczyk Gabriel Mascaro. Wierni fani festiwalu znają już jego „Neonowego byka” z 2015 roku. „Boska miłość” to trochę science fiction, trochę krytyka społeczna. Akcję osadzono w roku 2027, a charakter świata przedstawionego mógłby sugerować, że świeżo wybrany, skrajnie prawicowy prezydent Jair Mejsasz Bolsonaro wytrwał na stołku dwie pełne kadencje. Filmowa Brazylia to kraj ewangelikalnego chrześcijaństwa. Seks stał się antyzmysłowym narzędziem rozpłodowym i ideologiczną misją. Główna bohaterka, pobożna Joana, pracuje dla rządu. Sama bardzo pragnie dziecka, ale jej marzenia nie chcą się spełnić mimo usilnych, książkowych wręcz starań. Im dalej w las, tym dziwniejsze okazują się państwowe pomysły na rozwiązanie rozmaitych problemów.

Mascaro to jeden z tych reżyserów, którzy intuicyjnie rozumieją, czym jest zmysłowe kino. W jego obrazach zawsze w centrum lub blisko niego są spotkania ciał, strefy erogenne, całe pole erotycznych doznań. Brazylijczyk ma unikalny talent do postrzegania ich w odcięciu od jakichkolwiek moralnych osądów, a jednocześnie pokazywania poza przewidywalnym repertuarem kadrów, ustawień kamery i metafor. Wizjonerstwo spotyka się tu z okiem społecznika i niesztampowym poczuciem humoru. Filmowi udaje się też ominąć rafy jednowymiarowego pamfletu, a zachować uznanie dla duchowości i rytuału, byle jak najdalszych od ekstremizmu. Jednocześnie „Boska miłość”, w nieco inny sposób niż kilka lat temu „Lobster”, przypomina, że próba ograniczania praw obywatelskich nigdy dobrze się nie kończy.

„Spermula”, reż. Charles Matton

„Spermula” (Fot. Materiały prasowe)

Sugestywnie zatytułowany francuski film to przedstawiciel sekcji „Nocne Szaleństwo: Mokre Sny”. Co roku organizatorzy Horyzontów zbierają w niej filmy spoza głównego nurtu: ekscentryczne guilty pleasures, obrazy niegdyś zakazane, skandalizujące lub tak złe, że aż dobre. W tym roku późnowieczorne pokazy zamieszkują produkcje związane blisko z Erosem, rzucające wyzwanie normatywnej obyczajowości. Obrazy, które w swoim czasie walczyły artystycznym orężem z pruderią i nudą. W „Spermuli” śledzimy losy kosmicznego plemienia Spermulitów, którzy żyją bez ciał i brzydzą się seksem. Jednak w obliczu zagłady własnej planety muszą poczynić zdecydowane kroki. Przybywają więc na Ziemię i przejąwszy ciała atrakcyjnych Ziemianek, postanawiają nakłonić ludzi do zaprzestania seksualnych aktywności, uwodząc każdego napotkanego mężczyznę. Szybko okazuje się, że nawet ideowe kosmitki nie potrafią oprzeć się sile cielesnego pożądania... W roli tytułowej supermodelka Dayle Haddon, w tle m.in. legenda kampu Udo Kier. Ponad ramy kostiumowego retro porno wynosi „Spermulę” spojrzenie reżysera, wszechstronnego artysty Charlesa Mattona. Więcej o „Mokrych Snach” w wakacyjnym wydaniu „Vogue Polska”.

Anna Tatarska
Proszę czekać..
Zamknij