Znaleziono 0 artykułów
16.09.2019

Springer szuka ciszy: Najciszej

16.09.2019
Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Chata na polanie była idealnie odizolowana od świata – górami, lasem, rzeką, niebem, odległością. To było jak krajobrazowa kapsuła deprywacji sensorycznej. Zostaliśmy tam tak długo, jak pozwalały nam na to zapasy. Pod koniec już nawet zaczęliśmy je reglamentować, żeby dało się zostać dłużej.

Zaczęło się od prostej prośby mojego syna: „Zabierz mnie tam, gdzie jest najciszej”. Postanowiłem znaleźć dla niego to miejsce. Zapytałem o nie ludzi zajmujących się nagraniami terenowymi, specjalistów od hałasu, architektów dbających o akustykę naszych miast i domów. Rozmawiałem z pisarzami, artystami, naukowcami. Zamknąłem się w komorze bezechowej i spędziłem noc w klasztorze, w którym obowiązuje reguła kontemplacyjnego milczenia. Przeczytałem dziesiątki tekstów i książek. Dowiedziałem się z nich, że gdy nie ma człowieka, który mógłby się w ciszę wsłuchać, nie ma też ciszy jako takiej – co najwyżej można mówić o braku dźwięku. W końcu wynająłem specjalistę od systemów informacji geograficznej, Szymona Pifczyka. Razem z nim próbowałem znaleźć najbardziej ciche miejsce w Polsce.

Bieszczady  (Fot. Filip Springer)

Nie byłem pewien, czy pamięta, dokąd jadę. Zatrzymał się jednak w odpowiednim miejscu i bez słowa otworzył drzwi. Dalej pójdę pieszo. Najpierw szosą, ostro pod górę, potem czymś, co kiedyś było wyboistą drogą zrywkową, a teraz wygląda jak autostrada dla ciężarówek wywożących stąd drewno. Sągi równo przyciętych pni flankują dukt z obu stron.

Inaczej to zapamiętałem, inaczej to było.

Tę drogę to myśmy wtedy ledwie w zmrożonym błocie odnajdowali. Wykręcała kostki, a teraz proszę – idzie się po równym. Na końcu stoi wypasiony harvester. Dotykam go, jeszcze ciepły. Dookoła nikogo. Droga niknie między świerkami, których nie zdążyli jeszcze wyciąć. To jest ta nasza zrywka, jej resztka, strzęp. No ale jest. Robi mi się trochę raźniej. Błoto mlaszcze pod podeszwami butów, kijki zapadają się w nim aż po talerzyki. Od kilku dni nie padało, a tu nadal nie wyschło. Jakby rano była burza. W górę i w dół. W końcu las się przerzedza i gdzieś tam z prawej błyska zrudziała trawa. Wiem, że jestem blisko, już nawet rozpoznałem szlak. Ile to lat będzie? Piętnaście?

Gdy zobaczyłem mapy przygotowane przez Szymona, nawet się ucieszyłem, że to może być tu.

– Jakim kolorem zaznaczyć ci tę ciszę? – zapytał pod koniec roboty, tuż przed tym, gdy jego komputer miał wypluć wyniki.

Obszary największej ciszy w Polsce (Fot. Materiał prasowe)

Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. Bo jaki kolor ma cisza?

Zaraz tam będę i trochę się boję.

Staję na skraju pustaci i patrzę na spłowiałą łąkę chłostaną wiatrem. Już blisko.

Tu nie zmieniło się nic, łagodne wzniesienia zasłaniają horyzont, rzeka gdzieś tam w tym łagodnym dole. I ta przestrzeń traw przyciśniętych do ziemi.

Tak miękko te trawy się przytulają albo mi już kompletnie odbija.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Ruszam dalej. Po kilkudziesięciu krokach czuję, że coś się jednak nie zgadza. Jakby zgrzytnięcie w pejzażu, przester, który wzbudza czujność. Las po lewej jest rzadszy niż wtedy. Miejscami w ogóle go nie ma. Przyglądam się dokładnie, już widzę ślady trzebieży, ziemia jest jeszcze tu i ówdzie zryta kołami traktorów, przechowała ślady wleczenia wielkich pni. Dobrze, że nie przyszedłem tu po tę moją ciszę, gdy to się działo.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Dalej. Łąka opada łagodnie w stronę rzeki, widzę niewielki wąwóz i wiem, że za chwilę, za tą kępą świerków zobaczę chatę.

Ile to już lat?

Przyjechaliśmy w listopadzie. Pamiętam, bo spadł wtedy pierwszy śnieg. Pociągiem nocnym z Poznania do samego Zagórza. Tam zjedliśmy szybko jakieś śniadanie i ruszyliśmy dalej na południe. Pamiętam nasz wyścig ze zmierzchem przewalającym się nad górami. Chcieliśmy dotrzeć do chaty, zanim nastanie ciemność.

Na dwa, może trzy dni pojechaliśmy. Taki był plan. Na chwilę, żeby się z miasta wyrwać. Czterech nas w sumie szło. Nigdy tam wcześniej nie byłem. Drogę znał jedynie A. Gdy tylko wyszliśmy na polanę, A. od razu powiedział, że w chacie ktoś jest. Myśmy jej nawet nie widzieli, a on wyczuł dym w powietrzu. Po chwili zobaczyliśmy światło między drzewami.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

A. wchodził pierwszy. Skrzypnęły drzwi. Zaparowały mi okulary. Tamci ledwie podnieśli głowy, po prostu posunęli się na ławach, tak żebyśmy mogli usiąść. Ktoś postawił na stole dodatkowe kubki, ktoś położył chleb, smalec i ogórki. Do pieca poleciało kilka dodatkowych szczap. Nie rozmawialiśmy dużo – tyle, ile trzeba w chacie na końcu świata. Skąd dokąd? Mało kto pytał, po co. Każdy wiedział, po co.

Jakby przestrzeń wyczerpywała temat rozmowy o powodach.

– Na dwa, trzy dni – mówiliśmy.

Kiwali głowami. Pięcioro ich było. Trzech facetów i dwie dziewczyny. Koło ornitologiczne, ale z której uczelni, to nie pamiętam. Mieli wielkie mikrofony na długich tyczkach. Nagrywali sowy. Przepraszali, ale będą wychodzić w środku nocy.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

– Sowy? – pytaliśmy.

– Nigdzie ich tak nie słychać jak tu – odpowiadali. – Wokół żadnego hałasu, idealna cisza.

Tak wtedy mówili. Jezu, teraz sobie wszystko przypominam, ale musiał mi Szymon te mapy porobić, żeby to do mnie wróciło. Musiał dane pozbierać, że przemysł, kolej, drogi, samoloty. Musiał gęstość zaludnienia ponanosić, żebym wygrzebał z pamięci to miejsce. Szkoda mi go teraz – jego i tej całej roboty.

Drogi, kolej, linie, przemysł, zabudowa, zaludnienie, lasy (Fot. Materiały prasowe)

Zniknęli około trzeciej nad ranem. Nie narobili hałasu. Już się więcej nie pojawili. Zostaliśmy sami.

Po śniadaniu poszliśmy po drewno. Prognozy zapowiadały przymrozek. Potem obiad, piłowanie, rąbanie, kolacja i zmierzch. Patrzyliśmy, jak słońce chowa się za lasem, a potem zamknęliśmy się w chacie. Rozmawialiśmy tak długo, aż herbata w kubkach stygła. Potem kładliśmy się spać.

Śniadanie, drewno, obiad, rąbanie, kolacja, słońce, zmierzch, herbata, śpiwór.

Dzień za dniem. Dwa, trzy. Potem już straciliśmy rachunek.

Teraz sobie myślę, że to przez tę ciszę. W komorze bezechowej czas przestaje płynąć, bo nie ma zdarzeń, między którymi można by go odmierzać. Chata na polanie była idealnie odizolowana od świata – górami, lasem, rzeką, niebem, odległością. To było jak krajobrazowa kapsuła deprywacji sensorycznej. Pozbawiona bodźców płynących ze świata. Zostaliśmy tam tak długo, jak pozwalały nam na to zapasy. Pod koniec już nawet zaczęliśmy je reglamentować, żeby dało się zostać dłużej.

Robi się późno, przyspieszam kroku. Znów chcę dotrzeć na miejsce na tyle wcześnie, by zebrać trochę opału przed nocą. Jestem głodny i zmęczony całodzienną podróżą. Te cztery świerki rozpoznaję od razu. Sięgam machinalnie po aparat, a potem nieruchomieję. Dopiero przez wizjer widzę pustkę po chacie. Z przepalonej ziemi sterczą tylko koślawy komin i piec z metalowymi drzwiczkami. Na ziemi wala się trochę śmieci. Nie zachował się nawet obrys domu. Siadam tam, gdzie stoję.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Nie mam już z chłopakami kontaktu. Kompletnie nam się rozjechało.

A. robi w Ordo Iuris. Kilka razy próbowaliśmy, ale nie jesteśmy już w stanie ze sobą gadać.

Ł. poszedł w biznesy i nie ma czasu.

S. wyjechał, ostatnio był w Norwegii. Nie wiem, co robi. Nie wiem, czemu nie wiem.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Jaki kolor ma ta cisza? Pogorzeliska, przepalonych cegieł z komina, buromokrej ziemi. Ma też kolor bezkresu spłowiałych traw w odcieniu późnego popołudnia na początku wiosny.

Wyjmuję rejestrator, zakładam słuchawki. Zamykam oczy. Wiatr mierzwi czubki świerków. Gdzieś zza tego świstu wyłaniają się skrzypienie pni i śpiew ptaków. W oddali słyszę poszum rzeki ekranującej od świata na zewnątrz.

Robię krok. Drobne kamyki zgrzytają pod moimi stopami, chrzęści piach. Rozgarniam nogą zwęglone drewno, biorę w dłoń zardzewiałe sztućce. Dźwięczą metalicznie uderzone o przepalony garnek leżący w pogorzelisku.

Musiał mi Szymon te mapy porobić, żebym sobie o tym miejscu przypomniał. A teraz jestem za późno.

Szum wiatru, jęk pni, rzeka.

Bieszczady (Fot. Filip Springer)

Wracam zmarnowany, wlokąc nogę za nogą. Wiem, że muszę dotrzeć do najbliższej wsi i wyprosić u jakiegoś gospodarza wolny pokój. Nie tak to miało być.

Tam, gdzie zaczyna się ta autostrada dla drwali, pasie się stadko żubrów. Nie zwracają na mnie uwagi. Sągi drewna ciągną się po horyzont. A we mnie narasta wkurwienie. Cisza, którą odnalazłem, jest ciszą wyciętego lasu i spalonego domu. I co ja powiem Kaziowi?

Docieram do szosy, asfaltem ruszam w stronę wsi. Mija mnie kilka aut, jedno się zatrzymuje. To leśnik.

– Jedziesz? – pyta przez uchylone okno.

– Jadę – odpowiadam, choć wszystko mi jedno. Równie dobrze mogę iść. Na szosie się przecież nie zgubię.

– Wędrówka jakaś? – zagaja, wrzucając bieg.

– Coś jakby praca – mruczę.

Spogląda pytająco. Pokazuję mu rejestrator, wyjaśniam, że przyjechałem odnaleźć najbardziej ciche miejsce w Polsce.

– Jest tu takie jedno – ożywia się, wskazuje głową dokładnie w stronę, z której przyszedłem, wymienia nazwę, którą doskonale znam.

– Właśnie tam byłem. Kiedy spłonęła chata?

– W ubiegłym roku. Ktoś niedokładnie zagasił w piecu.

Przez chwilę jedziemy w milczeniu.

– Ale możesz to kupić – mówi w końcu.

– Co kupić?

– Cały ten teren: polanę, las, wszystko tam dookoła. Właściciel chce sprzedać. Ale jeśli jest to najbardziej ciche miejsce w Polsce, to może nic nie mów. Bo on już teraz chce za ten teren półtora miliona.

Filip Springer
Proszę czekać..
Zamknij