
Świętoszkowata seksbomba. Dziwaczka. Pijaczka. Zaszczuta, wyśmiewana. Nie ma w historii polskiej piosenki drugiej gwiazdy, która bardziej zasługuje na to, by wreszcie opowiedzieć jej historię jak należy – z szacunkiem dla talentu i empatią wobec zagubienia. Powstający właśnie film o Violetcie Villas ma oddać sprawiedliwość kontrowersyjnej diwie.
Pod koniec życia widziano w niej głównie wariatkę, która zamknęła się w domu otoczona stadem zwierząt, przygarnianych na potęgę i często nieodpowiedzialnie. Była symbolem zaprzepaszczonej kariery, a dawne ekscentryzmy – te loki, te rzęsy, te falbany, ten kokieteryjny chichot – już nie świadczyły o niepodlegającej dyskusji charyzmie. Przeciwnie, szukano w nich potwierdzenia dla obłędu, w który coraz bardziej się osuwała. Violetta Villas najpierw przez wiele lat wywoływała podziw, a później już głównie wzbudzała politowanie. To jednak nieustająco jedna z najbarwniejszych postaci polskiego przemysłu rozrywkowego, choć wydaje się, że wciąż nierozumiana w pełni.

Skomplikowaną naturę gwiazdy, która składała się z pięknych paradoksów, ma pomóc pojąć nowy film fabularny poświęcony Violetcie Villas. Główną rolę gra Sandra Drzymalska, ze ścisłej czołówki aktorek młodego pokolenia, a reżyserii „Dzięcioła i Violetty” podjęła się Karolina Bielawska, autorka dobrze przyjmowanego fabularyzowanego dokumentu „Mów mi Marianna”, w którym historia tytułowej transpłciowej Marianny inspiruje do refleksji, dlaczego tak wysoką cenę należy zapłacić za bycie sobą. Podobne pytanie wywołuje przecież także życiorys Violetty Villas.
Matka, żona i kucharka? Gwiazda!
Villas była wolna. Tak wolna, jak kobiecie nie wypadało. A już na pewno nie kobiecie posiadającej dziecko. Często jej wyrzucano, że nie wywiązuje się należycie z roli matki. Miała porzucić nastoletniego syna w Warszawie, w mieszkaniu z łóżkiem polowym, a sama mieszkać w willi w podwarszawskiej Magdalence, gdzie chłopak spędzał z matką weekendy i wakacje.
Karolina Bielawska zdecydowała się opowiedzieć nieoczywistą historię Violetty Villas właśnie z perspektywy jej syna Krzysztofa Gospodarka, a w pracach nad scenariuszem brała również udział żona mężczyzny, Małgorzata. Choć wielokrotnie odrzucany przez matkę, o czym mówił w wywiadach, Krzysztof Gospodarek konsekwentnie broni dobrego imienia Violetty Villas. Zresztą jednoznaczna krytyka macierzyńskiego zaniechania wydaje się niesprawiedliwa. Villas, a właściwie Czesława Cieślak, od dziecka marzyła o sławie i występach. Miała ku temu predyspozycje – mocny głos, rozwijany w szkołach muzycznych, naturalny dar skupiania na sobie uwagi. Rodzicom dziewczyny zależało jednak, by przede wszystkim dobrze wyszła za mąż. Miała zaledwie 17 lat, gdy wydali ją za Piotra Gospodarka, starszego o cztery lata porucznika wojsk ochrony pogranicza. Ona była pyskata, niezależna, chodziła swoimi ścieżkami, żyła fantazją o karierze wielkiej piosenkarki. On miał być rozsądny, pragmatyczny – a więc zięć marzenie.

Villas twierdziła później, że zmuszono ją do małżeństwa, choć niektóre biografie artystki utrzymują, że Gospodarek bardzo jej się podobał i stoczyła zażartą wojną z przyjaciółką o względy przyszłego męża. Zabiegać o uwagę atrakcyjnego chłopaka, będąc młodą dziewczyną – to jedno. Co innego – wyjść za mąż przed uzyskaniem pełnoletniości. Niedługo później Villas urodziła syna. Gdy skończyła 18 lat, uciekła od męża. Nie potrafiła jednak udźwignąć jednocześnie zobowiązań koncertowych i trudów samodzielnego macierzyństwa, więc chłopcem zajęli się jej rodzice. „Mama powtarzała, że nigdy nie będzie matką, żoną i kucharką. Bała się ludzkich oczekiwań. Chciała przeżyć życie na swój sposób. Wiedziała, że ma talent. I konsekwentnie dążyła, by być »kimś«. Moje pierwsze wspomnienie? Miałem może cztery i pół roku. Zobaczyłem, jak do domu wchodzi piękna pani z długimi, blond włosami. Wzięła mnie za rękę. Zaprowadziła do pokoju i uklękła przede mną. – Jestem twoją mamą – powiedziała delikatnie. I wręczyła mi drewniany karabin. Mieszkałem wtedy z babcią w Lewinie Kłodzkim. Nie kojarzyłem mamy. I to spotkanie też nie zrobiło na mnie większego wrażenia. Była obcą mi osobą” – to fragment książki Justyny Kopińskiej „Z nienawiści do kobiet”, w której Krzysztof Gospodarek podzielił się bardzo osobistą opowieścią o matce. I kolejny: „Mama była najbardziej wolną osobą, jaką znam. Wszyscy chcieli ją sobie podporządkować, zdominować. A ona od początku nie mogła tego zaakceptować. Jedyny mężczyzna, z którym mogłaby stworzyć relację, to partner, który traktuje ją na równi, nie jest zazdrosny i wspiera jej talent. I żaden mężczyzna nie potrafił temu sprostać”.
A gdy śpiewała, kryształy drżały
Drugi mąż Violetty Villas, Tadeusz Kowalczyk, milioner z Chicago, najpierw wyprawił wesele na 800 osób, a niespełna rok później wniósł pozew rozwodowy. Nie dało się Villas ujarzmić. Cudownie nie pasowała – nie tylko do konserwatywnie usposobionych mężczyzn, lecz także do konserwatywnie zarządzanych scen. W Polsce regularnie występowała na dwóch najważniejszych festiwalach prezentujących to, co istotne i aktualne w krajowej rozrywce, w Opolu i Sopocie. Tyle że nikt nie był w stanie docenić kunsztu Villas, jej absolutnie szalonego i progresywnego pomysłu na muzykę, w której łączyła technicznie nieskazitelne, operowe wokalizy – szlachetne, mimo swojej teatralnej przesady – z bezwstydnym kiczem, z tym całym przaśnym melodramatem, podbijanym ekstrawagancją doczepionych loków, doklejonych rzęs, gigantycznej biżuterii. Nie rozumiano, że Villas obdarzona tak mocarnym głosem, rozpiętym na cztery oktawy sopranem koloraturowym, woli uprawiać ludyczny repertuar, zamiast zostać gwiazdą klasycznej opery.
Dziś taka zmyślna, łamiąca stereotypowe podziały hybryda wysokiego z niskim czyniłaby z Villas duchową przewodniczkę artystów i artystek, którzy przenoszą muzykę poważną na sceny rozrywkowe – wówczas jednak częściej drażniła, wprowadzała w konsternację. Dlatego Villas wyjechała. Gdy śpiewała w paryskiej Olympii, pod wpływem tembru jej głosu drżał spektakularny żyrandol – a razem z nim publiczność zgromadzona w słynnej sali koncertowej. W Las Vegas nauczyła się klasycznej rewii. Pracowała bardzo ciężko, wkładała tytaniczny wysiłek, chociażby w lekcje tańca, a gdy wróciła do Polski, chciała ten amerykański show wystawiać u nas. Przyjechała z Vegas odmieniona, z jeszcze większym lokiem, jeszcze dłuższą rzęsą, poprawionym biustem, pewnością siebie.
Nie przyjęło się. Z Villas zaczęto wtedy okrutnie drwić. Że to wieśniaczka, która zobaczyła kawałek świata i zadziera nosa. Szydzono, że nie ma gustu, stylu, urody, a piosenkarka powoli zaczynała pogrążać się w depresji.
Być Violettą Villas? To wymaga odwagi
Wystarczy wczytać się w teksty utworów śpiewanych przez Villas albo obejrzeć dowolny spośród jej archiwalnych występów, by dostrzec, że gwiazda potrafiła i lubiła bawić się swoją publiczną personą. Była świadoma gęb, które jej doklejano, notorycznego upupiania, drwin z rzekomej megalomanii. W „Już taka jestem” śpiewała: „Plotkują przeróżnie, że w głowie mam próżnię”. W „Mechanicznej lalce”: „Znów chcecie bawić się mną / Znów chcecie słyszeć mój głos / Wiem, że laleczką mnie zwą / Cóż, taki widać mój los”. Taka świadoma polemika z narzuconym, ograniczającym wizerunkiem i presją społecznych oczekiwań – wobec kobiety czy artystki – to głęboko emancypacyjny akt przejmowania kontroli nad publiczną opowieścią o sobie.
W filmie dokumentalnym z końca lat 80. wykorzystano m.in. fragment koncertu, podczas którego Violetta Villas flirtuje z publicznością, naigrywając się z krytycznych komentarzy, które rzucano pod jej adresem. „Amerykanka! Widzicie ją! Zapomniała po polsku” – ironizowała ze sceny. „Jaka tam ze mnie Amerykanka. Popatrzcie, taki słowiański rubensik”. Była pełna sprzeczności. Z jednej strony seksualna, uwodzicielska, radośnie wchodziła w rolę nęcącego kociaka. Poza sceną radykalnie pobożna, natchniona, z emfazą opowiadała o wierze, którą ją prowadzi przez życie – choć nie żyła specjalnie skromnie, miała słabość do przepychu. Kochała poklask, odżywała na scenie, potrafiła i lubiła zwracać na siebie uwagę, wielokrotnie podkreślała w rozmowach z mediami, że śpiewem „przytula ludzkie serca”, a więc widziała w działalności artystycznej jakiś rodzaj posługi, misji wnoszenia dobra i radości w życia innych.
Prywatnie jednak izolowała się od ludzi. Żyła samotnie, otoczona przez zwierzęta. Piła. Uzależniła się od leków. I można by z tego tragicznego życiorysu ukręcić umoralniającą przypowieść o wielkich kosztach wielkiej sławy, ale Violetta Villas największą cenę zapłaciła za to, że nie bała się być Violettą Villas.
Zaloguj się, aby zostawić komentarz.