Znaleziono 0 artykułów
01.11.2018
Artykuł partnerski

Wieczny chłopiec

01.11.2018
Za kulisami pokazu Moschino x H&M w Nowym Jorku (Fot. materiały prasowe)

Już 8 listopada do sklepów H&M na całym świecie trafi kolekcja powstała we współpracy z włoskim domem mody Moschino. Jej dyrektor artystyczny Jeremy Scott, choć zaczynał karierę dwadzieścia lat temu, jest projektantem doby Instagrama. Jego popkulturowe ubrania są uszyte po to, by zdobywać lajki.

Bella Hadid na pokazie Moschino x H&M w Nowym Jorku (Fot. materiały prasowe)

Myszkę Miki zna każdy, pod każdą szerokością geograficzną – od Los Angeles po Mumbaj. Obrazy mówią więcej niż słowa – mówi Jeremy Scott. Miki i Minnie znalazły się więc na bluzach i T-shirtach kolekcji, którą dyrektor artystyczny Moschino zaprojektował dla H&M. Amerykanin nie przejmuje się, że jego słabość do  Disneya bywa uznawana za dziecinną, komercyjną, czy popową. Te epitety traktuje jak komplementy. Bo nie jest pozerem. Nie udaje modowego intelektualisty. Jego przenikliwość pozwalająca mu od ponad dwudziestu lat zgadywać, co ludzie pragną nosić, nie wynika z tego, że w młodości był geekiem. „Nie miałem dobrych ocen” – pisał w felietonie dla „The Guardian”. „Uczyłem się tylko tego, co sprawiało mi przyjemność”. I w swoim rodzinnym Kansas City, mieście tyleż prowincjonalnym, co na wskroś amerykańskim, wyrósł chłonąc popkulturę. Kansas City nazwą bliskie jest stanowi Kansas. Stąd pochodziła Dorotka, która po drugiej stronie tęczy wybrała się na poszukiwanie Czarnoksiężnika z Krainy Oz, by pomógł jej powrócić do domu. Ona i inni ikoniczni bohaterowie Hollywood zaludniają wyobraźnię Scotta. „W nostalgii nie ma nic złego” – pisał. „To, co porusza niewinną dziecięcą wyobraźnię, zostaje z nami na zawsze” – dodawał. Jednak jego dorastania na przełomie lat 70. i 80., było słodko-gorzkie. Nie był lubiany, bo nie pasował. W amerykańskiej szkole swoją tożsamość wybiera się raz na zawsze. Można być molem książkowym, futbolistą albo bogaczem. Cała reszta to wyrzutki. – Byłem freakiem – mówi o sobie Scott. – I nie chciałbym tego wcale zmienić. I teraz tłumaczę dzieciakom na całym świecie, że warto być sobą – dodaje. Na szczęście dla wszystkich wrażliwców, dziś dobrze być odmieńcem. W dobie Instagrama bycie sobą oznacza bycie kimś. Scott ma tego doskonałą świadomość. Nie dlatego, że do perfekcji opanował sztukę pozowania do selfie, ale udaje mu się tworzyć modę skrojoną na miarę kadru. – W mediach społecznościowych dobrze wyglądają ubrania kolorowe, z charakterem. Nuda się nie klika – tłumaczy. 

Gigi Hadi na pokazie Moschino x H&M w Nowym Jorku (Fot. materiały prasowe)

Żadnej z jego kolekcji – czy prezentowanej pod własnym nazwiskiem, czy dla domu mody Moschino, dla którego tworzy od pięciu lat – zachowawczości zarzucić nie można. Podczas gdy większość projektantów kłania się po pokazie w czerni od stóp do głów, kolorowy ptak Scott lepiej pasuje na rozdanie nagród MTV. Jeśli wkłada garnitur, to w odcieniu kanarkowej żółci i na gołe ciało. Nie uznając podziału na to, co męskie i kobiece, pławi się w panterkach i piórach. W złotych ramoneskach z frędzlami wygląda jak inkarnacja Elvisa Presleya. Upodabnia go do Króla także fryzura na „kaczy kuper”, w której lubi się pokazywać. Taki styl rozsadzał realia farmerskiego życia w Missouri. Dlatego zafascynowany modą od najmłodszych lat (– Zwracałem baczną uwagę na wszystko, co nosiłem, łącznie z bielizną – mówi) wiedział, że jego miejscem na świecie musi zostać Nowy Jork. Gdy w 1992 roku wylądował na Brooklynie, by studiować projektowanie w Pratt Institute, stolica świata pełna była dziwaków. Maklerzy z Wall Street, Alexis z „Dynastii” i pracujące dziewczyny ustępowały miejsca fanom Nirvany i supermodelkom. Na tym tle Scott i tak się wyróżniał, bo do szkoły ubierał się twardo w kostiumy z filmów science fiction. 

Jeremy Scott na pokazie Moschino x H&M w Nowym Jorku (Fot. materiały prasowe)

Już wtedy obok Jeana Paula Gaultiera, Martina Margieli i Thierry’ego Muglera na liście jego modowych idoli znalazł się Franco Moschino, kampowy twórca włoskiego domu mody. Po studiach trafił nawet na chwilę do jego atelier. Scott odbył też praktykę u Marca Jacobsa, potem przez chwilę pracował dla Gaultiera, a już w 1997 roku zadebiutował kolekcją pod własnym nazwiskiem. Tak jak Alexandrem McQueenem, zachwyciła się nim Isabella Blow, kuratorka, mentorka i przyjaciółka buntowników. Na młodego mistrza namaścił go też Karl Lagerfeld, który podobno twierdzi, że tylko Scott mógłby kiedyś przejąć po nim schedę w Chanel. Ale największymi fanami Scotta pozostali członkowie jego rodziny, tata Jim, inżynier i mama Sandy, nauczycielka, a także starsze rodzeństwo, którzy zasiadają w pierwszym rzędzie na niemal każdym pokazie. Towarzyszą im gwiazdy, bo Scott od początku kariery wyczuwał, że sławne ambasadorki – od Beyoncé po Rihannę – zapewnią mu darmową reklamę. Nieprzypadkowo najbliżej związał się z ikonami estrady – Madonną, Katy Perry czy Lady GaGą. To właśnie w formie przegiętych scenicznych kostiumów jego pełne przepychu ubrania mogą zaistnieć najpełniej. Te wszystkie pluszowe misie, My Little Pony i kostiumy Barbie pozwalają królowom popu przeobrazić się w żywe ikony popkultury. 

Ja i Moschino to para idealna – mówi Scott, podkreślając, że tylko we włoskim domy mody może w pełni realizować swoją wizję. A określa ją krótko: fun. Uważa, że współczesna moda jest z frajdy wyprana. Nie oznacza to, że drażni go podległość zasadom rynku. Nie, z tym, że ubrania muszą się sprzedawać, zupełnie nie ma problemu. Dlatego tak chętnie wchodzi we współpracę z markami – od H&M aż po wózki dziecięce Cybex. – Nie znoszę ekskluzywności. Nie jestem snobem. Nie zadzieram nosa. Moda ma być dla wszystkich. I wszystkim ma pozwalać się bawić – mówi. Jeśli takimi przekonaniami zasłużył na miano enfant terrible, to znaczy, że branża czasami naprawdę traktuje się zbyt poważnie. 

Anna Konieczyńska
Proszę czekać..
Zamknij