Znaleziono 0 artykułów
05.04.2024

Portret potrójny: Bogumiła Bajor, Joanna Kulig i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik

05.04.2024
Joanna Kulig / Fot. Aleksandra Modrzejewska

Film Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta „Kobieta z…” to opowieść przejmująco współczesna i uniwersalnie ludzka zarazem, która może pomóc nam zbliżyć się do siebie nawzajem mimo podziałów i politycznej polaryzacji – mówią odtwórczynie głównych ról: Bogumiła Bajor, Joanna Kulig i Małgorzata Hajewska-Krzysztofik.

Trzy aktorki, dwie bohaterki oraz kilka dekad dzielących zarówno postaci w „Kobiecie z…”, jak i ich odtwórczynie. Dla każdej z nich rola w historii o Anieli, pragnącej odzyskać swoją tożsamość, oraz o Izie, starającej się jej w tej drodze towarzyszyć, była przyczynkiem do zastanowienia się nad pojęciami, które w ciągu ostatnich dziesięcioleci pociągnęły za sobą wielkie obyczajowe przemiany.

Czym jest rodzina? Czym jest płeć? Co oznacza miłość? Kiedy decydujemy, że ktoś jest odmienny niż my? Jaka jest społeczna rola sztuki? O tym rozmawiałam z bohaterkami. Z każdą z nich spotkałam się w innym miejscu, w innym momencie życiowym i zawodowym. Bogumiła Bajor umówiła się ze mną w przerwie zajęć w Akademii Teatralnej, w pełnej studentów kawiarni. Małgorzata Hajewska-Krzysztofik zabrała mnie do garderoby mokotowskiego Nowego Teatru, w którym pracuje. Żeby rozmawiać, potrzebuje ciszy, skupienia. Z Joanną Kulig musiałam spotkać się wirtualnie, bo właśnie była pomiędzy kolejnymi projektami na Fuerteventurze.

Bogumiła Bajor

Bogumiła Bajor / Fot. Aleksandra Modrzejewska

Jest na trzecim roku studiów aktorskich, a rola młodej Izy, która zakochuje się w Andrzeju/Anieli, to nie tylko jej debiut na dużym ekranie, ale pierwsza rola w ogóle. Samym aktorstwem zaczęła zajmować się dwa i pół roku temu.

Mimo wychowania w umiłowaniu aktorstwa, Bogumiła nie czuła presji, żeby studiować na Akademii Teatralnej. Zaczęła od Uniwersytetu Muzycznego, pokochała grę na skrzypcach. Do dziś rozczula się, kiedy mówi o swoim instrumencie, lutniczym arcydziele z 1876 roku, któremu nadała imię Zenon. Jej ulubionym utworem klasycznym jest „Rapsodia hiszpańska” Ravela. Jest tam akord, który określa jako „wstąpienie do nieba”. Szuka tego tonu we wszystkich utworach, jak również w swoich emocjach.

Najpiękniejszą stroną zawodu aktora jest dla niej możliwość dosłownego wcielenia się w inną osobę, a potem obowiązek zaniesienia tego doświadczenia do tych, którzy oglądają opowieść i słuchają jej. Możliwość przeistaczania się w ludzi dalekich od nas samych uważa za unikatowe narzędzie poznawcze zarezerwowane wyłącznie dla aktorów. Jak mówi, możliwość takiego doświadczenia zobowiązuje aktorów do dzielenia się swoimi przeżyciami. Nie uchyla się przed słowem „misja” – chce grać w produkcjach, które poza artystyczną jakością będą mieć także społeczną wagę. Zresztą – jak podkreśla – podobnie ma wiele osób z jej pokolenia. Zdają sobie sprawę, że to na nich, na generacji Z, spoczywa odpowiedzialność za przeprowadzenie rewolucyjnych wręcz zmian w otaczającej ich rzeczywistości. Rewolucyjnych, bo czas się kurczy, a konfliktów i podziałów przybywa. Twierdzi, że jak dotąd jej rówieśnikom idzie całkiem nieźle, jeśli chodzi o społeczne uwrażliwianie na tematy takie jak tożsamość, mniejszości, prawo do równości i własnego ciała. Jest jak najdalsza od krytykowania poprzednich pokoleń – mieli swoją walkę. Ona czuje, że zadaniem „zetek” jest aktywizm, edukowanie o emocjach, wskazywanie potrzeby empatii.

Zależy jej, aby przy okazji promocji swojego pierwszego filmu uczulać widzów na temat płci kulturowej, a w szczególności transpłciowości. Rola daje jej platformę, z której może zabrać głos jako sojuszniczka. – To jest taki prometejski zawód – mówi z błyszczącymi oczyma. – Prometeusz zaryzykował gniew bogów, żeby z miłości do człowieka pomagać śmiertelnikom. Aktor w swojej pracy doświadcza niezwykłych i często skrajnych uczuć. Czasami ogromnego bólu i smutku, ale także nieskończonej radości. Decyduje się ryzykować swoją wrażliwością, aby poznać wszystkie barwy człowieczeństwa i przekazać to świadectwo widzom. To właśnie prometejskie poświęcenie i miłość do człowieka.

O osobach trans opowiadała także rodzicom. Dzieli się z nimi zresztą wieloma aspektami zawodowego życia – pokazuje egzaminy zaliczeniowe, z tatą aktorem, Piotrem Bajorem, często omawia warsztat, nie ma między nimi generacyjnej wyrwy, choć przyznaje, że czasem dziwi się, gdy rodzice podnoszą głos, wchodząc w role. „Tak nas uczyli”, tłumaczą. Bogusia widzi, że chociaż często uczą ją ci sami profesorowie albo rówieśnicy rodziców, styl gry się zmienił. Gra się bardziej naturalistycznie, bardziej z ciała niż z głowy, więcej jest performatyki i tańca niż method acting.

Podoba jej się trud, jaki aktor podejmuje, wchodząc w proces grania. – Aktor całe życie jest w pracy. Każda emocja, którą przeżywamy na co dzień – a ze względu na naszą wrażliwość odczuwamy ich wiele – buduje nasz warsztat. Czasem zadajemy sobie pytanie o sensowność takiego działania, nieaktorzy wszak na takie emocjonalne ryzyko się nie wystawiają. Wszystko to jednak przestaje mieć znaczenie, kiedy dochodzi do spotkania z publicznością. Jeśli choć jeden widz się wzruszył, przeżył katharsis i po wyjściu z teatru lub kina postanowił choć przez chwilę być lepszym, bardziej kochającym człowiekiem – warto było ponieść ten trud.

Na premierze „Kobiety z…” najbardziej poruszyły ją łzy aktywistki transpłciowej, Zenobii Żaczek, która po seansie powiedziała tylko jedno słowo: „Bolało”. Bogusia pomyślała wtedy, że właśnie po to wybrała ten zawód, żeby takie osoby mogły zobaczyć siebie na ekranie i uwierzyć, że ich historia jest ważna.

Joanna Kulig

Joanna Kulig / Fot. Aleksandra Modrzejewska

Nie czuje się ekspertką w obszarze transpłciowości ani socjolożką, która mogłaby mi opowiadać o zmianach społecznych. Zresztą – irytuje ją maniera wypytywania aktorów o sfery, w których nie są profesjonalistami, a jedynie stanowią one temat roli. Oczywiście, że ma swoje zdanie, a przed każdą rolą wykonuje kwerendę, ale nie jest publicystką. Chce rozmawiać o roli właśnie. A ta w filmie „Kobieta z…” była dla niej szczególnie ważna z kilku powodów.

Po pierwsze czuje wdzięczność za to, że mogła wejść do świata osób transpłciowych przywitana z otwartymi sercami. Takie wejście „od kuchni” do czyjegoś świata to dla aktora zawsze szczególne przeżycie. Czuła, że rozwija się nie tylko warsztatowo, ale zwyczajnie jako człowiek. – Zaczęłam ponownie myśleć o kwestiach, które uważałam za oczywiste. Czym jest płeć, czym jest bycie sobą, zakochanie – mówi. Już wcześniej czytała książki, które pomogły jej przygotować się do aktorskich zadań, jak „Argonauci” Maggie Nelson czy „Trans i pół bejbi” Torrey Peters, ale to była psychologia na papierze. Spotkanie ze społecznością trans było jak uczenie się własnej kultury na nowo – uzmysłowiło jej, że nie można nigdy brać niczego za oczywiste, pokazało, jak wiele jest skrótów myślowych, stereotypów, paradoksów.

– Niektóre osoby wcale nie potrzebują korekty płci, inne bez niej nie potrafią żyć. Kiedy czujesz się nie tak, świat mówi ci, że jesteś okej. Kiedy czujesz się okej, to nagle świat staje się wobec ciebie wrogi – dodaje.

Zaczęła przyglądać się sobie, jak reaguje na co dzień, zastanawiać się, skąd w ludziach bierze się lęk przed innością. Jej zdaniem osoba, która jakoś się wyróżnia, ma szczególny los, konfrontuje innych z ich własnymi lękami. – To nie musi koniecznie dotyczyć dysforii płciowej – to może być inny problem – mówi. Tłumaczy mi, że czasem ludzie boją się „zarazić” tym, co uważają za nieszczęście, czasem nie wiedzą, jak zapytać, aby nie urazić, jest im niewygodnie, w rezultacie wolą się odciąć. – A – podkreśla Joanna – to społeczność trans, mimo że ma pod górkę, szczególnie pokolenie filmowej Anieli, chce rozmawiać, nie ma zamiaru wytykać pomyłek czy niewiedzy. Dobra wola wystarczy.

Dla Joanny niesamowicie ważna była opowieść o samej relacji Izy i Anieli – „Kobieta z…” to queerowa opowieść o historii Polski, dramat o tożsamości, ale przede wszystkim to historia miłosna. Tranzycja Anieli nie oznacza końca związku, ale jedynie jego kolejny etap. Joanna, w ramach przygotowań do roli, spotykała się z partnerami osób trans i pytała, co było najtrudniejsze – najbardziej poruszyła ją odpowiedź, że utrata zapachu, bo hormony zmieniają to, jak pachnie intymność, ciepło ciała. – Ale miłość zawsze potrafi znaleźć osobę i zakochać się na nowo – orientacja seksualna nie ma znaczenia – twierdzi. Chciała swoją grą pokazać, że partnerzy osób trans też mają własną drogę, mają prawo do złości i do poszukiwania własnej odpowiedzi.

Film dał jej również możliwość spotkania, na które bardzo czekała – z Małgorzatą Hajewską, swoją dawną pedagożką, z którą zadebiutowała na scenie Teatru Starego. To było zawodowe spotkanie mistrzyni i uczennicy po dekadzie, przy czym obie rozwinęły się daleko poza własne oczekiwania i emploi. Dzięki temu spotkaniu Joanna dostała szansę na uziemienie, uspokojenie. Grała po polsku, z wybitną aktorką, miały wiele wyjazdowych planów, a więc była możliwość spędzenia czasu z dala od domowego życia, na wspólnej pracy – a to dość wyjątkowe okoliczności w jej prędkim i gęstym zawodowym życiu.

W ostatnich miesiącach, a właściwie latach, Kulig podróżuje z planu na plan, gra po angielsku, francusku, wciąż pracuje z nowymi reżyserami i nowymi zespołami, mierzy się z aktorami o statusie gwiazd, jak Pacino czy Keaton, i jeszcze macierzyństwo do tego. Rola Izy pozwoliła jej zatrzymać się, by wziąć głęboki oddech, rozejrzeć się i spytać – gdzie jestem, co robię. – Tak często gram w obcym języku, a przecież wyrażam się emocjonalnie po polsku. Czasem wolę zagrać coś mechanicznie, jak małpka, niż czerpać z siebie, bo na przykład okazuje się, że w innym języku robię coś zbyt emocjonalnie. A tutaj wszystko było jak powrót do domu – grałam intuicyjnie, kod językowy mam w ciele.

Czytanie kodu jest dla aktora szalenie ważne – Joanna pilnuje, żeby przed nowym filmem chociaż umówić się na kawę z partnerem czy partnerką, podejrzeć, jaki jest prywatnie, zrozumieć, jak będzie wchodził w rolę. – Kiedyś wszystko robiło się wolniej, głębiej. Niezależnie od tego, czy patrzyłam na Jerzego Trelę czy Fanny Ardant, widziałam ten sam spokój, wycentrowanie.

Bardzo ceni sobie zawodową wolność, możliwość poznawania innych kultur, podróży, ale zdaje sobie też sprawę, że pewien komfort, który daje na przykład praca w teatrze, odrzuciła. Musi więc sobie sama organizować czas i miejsce. Teatr daje opiekę wielopokoleniowego zespołu, miejsce na ćwiczenia, harmonogram. Aktor w wolnym zawodzie musi aktywnie, na własną rękę poszukiwać nauki i wsparcia. Praca w zespole teatralnym to wieloletni proces, w filmie zaczyna się zawsze od zera. Dlatego niektórzy reżyserzy tak lubią tworzyć własne quasi-zespoły i pracować z tymi samymi ludźmi przy wielu filmach.

Teraz najważniejsze jest dla niej utrzymanie pionu, który udało jej się złapać, czy – inaczej mówiąc – spokojnego centrum, które zachowuje mimo chaosu. – Jestem skoncentrowana na tu i teraz – nawet jak mną rzuca od projektu do projektu, nie zamartwiam się, nie planuję, cieszę się drobnymi rzeczami. W zeszłym roku miałam wycinane migdałki – dla aktora głos to ważne narzędzie i zastanawiałam się, co to może dla mnie oznaczać, jeśli coś się zmieni. Doszłam do wniosku, że trzeba po prostu grać, pozwalać sobie na błąd, nie zadręczać się.

Na koniec dorzuca jeszcze anegdotę ze swojego pobytu na Fuerteventurze. Właśnie szła oddać plastikowy pojemnik po torcie urodzinowym do restauracji. Podszedł fan, który zakrzyknął: „Pani Joanna Kulig, a co pani tu robi? No co za sytuacja! Pani nie w Ameryce?”. Zamiast realnej osoby widział medialną personę. Ale postanowiła odpowiedzieć mu ze swojego prywatnego miejsca: „Jak to, co robię? Żyję!”.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik / Fot. Aleksandra Modrzejewska

„Haja” – jak znajomi mówią na Małgorzatę Hajewską – od razu podkreśla, że choć docenia moje komplementy na temat jej warsztatu, to roli nigdy nie „robi się” samej – film to praca grupowa, podobnie jak spektakl w teatrze. Dopełniające się aktorskie energie, kostiumy, charakteryzacja, reżyseria. Przypomina jej to nieco lekarskie konsylium, nikt nie podejmuje ważnej decyzji jednoosobowo. A do tego w tym filmie aktorzy grali w sztafecie, dwie postaci i cztery osoby. Małgorzacie zależało, żeby nie wytracić energii młodości, którą wkładał w rolę Andrzeja/Anieli Mateusz Więcławek, żeby Aniela była jak ślimak, który – gdy nie czuje się bezpiecznie – chowa rogi, ale nigdy nie pozbywa się marzeń.

Tłumaczy, że film nie miał oceniać PRL-u, a to, że człowiek ma zawsze pod górę, zawsze ma trudno, takie jest życie. Można jedynie nauczyć się żyć w czasie, w którym jest nam to dane – nie ma tu sprawiedliwości czy jej braku.

Człowiek też może być fajny albo beznadziejny w każdej epoce, niezależnie od warunków czy pokolenia. Klasyfikowanie ludzi na podstawie roczników to jej zdaniem nieetyczne lenistwo. Niezależnie od generacji ludzie mogą być bardziej otwarci czy zamknięci, raniący. Historia też nie jest abstrakcją, przetacza się przez nas, przez każdego w inny sposób. Małgorzata podkreśla, że nikt nie ma paszportu z krainy „dobroć”, wszyscy musimy jednakowo pracować nad tym, żeby pomagać sobie iść przez życie, nie krzywdzić siebie nakazami, zakazami czy lękami. W społeczności LGBTQ+ też zdarzają się osoby, które krzywdzą i dyskryminują.

Inność była zawsze, to nie jest „nowość”. Pamięta ją również z własnego dzieciństwa. Jakaś dziewczynka bawiła się samochodami, chłopiec lalkami. Ale nie istniały narzędzia, które pozwoliłyby się zmierzyć z nazywaniem tego. Miała też inność w bliskiej rodzinie. Jej ukochana ciocia urodziła się bez ręki. Czasami się jej wstydziła – kiedy szły razem ulicą, mankiet dyndał – ale ciocia ją wychowywała, była jej codziennością, więc normalnością. Ale zauważała, że jeśli w rodzinie pojawiał się problem, to najłatwiej obarczało się odpowiedzialnością ciocię – tę inną, słabszą. – Ludzie są najczęściej w życiu nieporadni – nie chcą źle, ale nie potrafią się zbliżyć do siebie w momencie, kiedy trzeba, przełamać się. Dlatego tak przejmujące jest to, że Aniela i Iza potrafią walczyć o swój związek – mówi aktorka.

Małgorzata polega na swojej rodzinie w stu procentach – to oni pierwsi czytają jej wywiady, oglądają zdjęcia. Polega też na swojej rodzinie teatralnej – aktorach Nowego Teatru – kiedy ma kłopoty w domu, zawsze może pogadać z przyszywanymi bratem czy siostrą w pracy.

Wie, że dziś mówi się różne rzeczy o tym, jak uczyło się w szkołach teatralnych, ale ona wspomina to jak niesamowitą przygodę. Jeśli czegoś zazdrości dzisiejszym studentom, to jedynie większej uwagi skierowanej na ciało, nie tylko na interpretację, i może tego, że tak wiele jest miejsc, w których pracują osoby, od których można się uczyć. Ona musiała liczyć na to, że trafi na dobrych nauczycieli. Miała szczęście – ale to nie jest reguła.

Nie lubi mówić o pokoleniach X, Y, Z... Każdą grupę tworzą konkretni ludzie i każdy inaczej rozumie ważne pojęcia. Czym dla ciebie jest wolność? A miłość? Wartości sprawdza się w komunikacji, zgłębiając swoje osobiste historie. Tłumaczy to na przykładzie: jest wielka, wymagająca scena w „Kobiecie z…”, tłumy zdążają na spotkanie z papieżem. W końcu udaje się wszystko skoordynować, kamera w zapisie. A ona nagle zaczyna płakać, nie może przestać. Słyszy: „Haja – nie wzruszaj się tutaj tak, nie pasuje!”. Jest jej głupio, bo wie, że wcale nie płakała ze względu na historię Anieli czy historię Polski. Płakała, bo przypomniały się jej własne przeżycia. Każdy z nas jest wyjątkowym zbiorem opowieści.

Tekst pochodzi z kwietniowego wydania magazynu „Vogue Polska”. Do kupienia w salonach prasowych, online z wygodną dostawą do domu oraz w formie e-wydania.

Karolina Sulej
Proszę czekać..
Zamknij