Znaleziono 0 artykułów
02.08.2021

Anoreksja. Pięć lat po terapii

02.08.2021

Marta z anoreksją zmierzyła się dwukrotnie, jako dorastająca dziewczynka, a później młoda kobieta. Niejedzenie było dla niej ucieczką od dorosłości i próbą zapanowania nad życiem, a tylko przy okazji sposobem na atrakcyjny wygląd. Codziennej walce z ciałem towarzyszyła udręka, która pochłonęła całe lata życia.

Jakim byłam dzieckiem? Chyba szczupłym. Nikt niczego mi nie zakazywał, jadłam wszystko. Od przedszkola chodziłam na zajęcia baletowe i tam też nie słyszałam, że mam schudnąć. To była prywatna szkoła, więc może czasem ktoś napomknął, żeby jeść zdrowe rzeczy, nic więcej. Ale kiedy miałam 13 lat, coś się zmieniło. Zaczęłam dojrzewać trochę szybciej niż moje koleżanki. W lustrach sali baletowej obserwowałam swoje krągłe biodra i zarysowujące się piersi. W szkole chłopcy zaczęli mnie zauważać, zaczepiali, że chyba przytyłam. Może to były końskie zaloty, czułam się zawstydzona i chciałam jak najszybciej wrócić do dawnej siebie. Zaczęło się od ograniczania jedzenia, później nauczyłam się liczyć kalorie: jogurt naturalny light – 60 kcal, pomidorek koktajlowy – 3 kcal. Ważyłam się kilka razy dziennie, jakby szklanka wody, którą wypiłam, miała zamienić się w tłuszcz. W internecie znalazłam forum, na którym z innymi dziewczynami mobilizowałyśmy się wzajemnie. Codziennie wrzucałyśmy podsumowanie, która, ile zjadła. Pisałam: „Dziś 300 kcal” i zbierałam gratulacje. Z tego okresu nie pamiętam uczucia zimna czy fizycznego bólu, ale zanikła mi miesiączka, a całą uwagę zajęło kombinowanie, jak ukryć swoje niejedzenie przed światem. Żeby się udało, nikt nie mógł się dowiedzieć.

Nie jadłam, ale jedzenie było w mojej głowie cały czas. W internecie oglądałam zdjęcia pączków i pizzy – najtłustszych, najbardziej kalorycznych rzeczy, na które nie mogłam sobie pozwolić. Ssący żołądek zapijałam ciepłymi napojami, metaliczny smak w ustach zajadałam pojedynczymi borówkami i malinami – po 3 kcal.

Zawsze w samotności, bo nie umiałam już jeść przy ludziach. Chudłam, ale czułam się odrażająca, wyobrażałam sobie, że kiedy patrzą na mnie, myślą: „Taka gruba i jeszcze je”. Kanapki pakowane do szkoły wyrzucałam, między lekcjami wystarczało mi jabłko. Ojca w moim życiu nie było, a mamie, gdy wracała do domu, mówiłam, że jestem po kolacji. Zorientowała się, kiedy odmówiłam wspólnych obiadów w weekendy i wyskoczyłam z sałatą. Pewnie gdybym nauczyła się wymiotować, trwałoby to dłużej. Ale nie umiałam. W awaryjnych sytuacjach, kiedy już nie wytrzymywałam i rzucałam się na chleb albo zjadałam kilka misek płatków śniadaniowych, żeby wreszcie się wypełnić, sięgałam po tabletki przeczyszczające. Do głodu można się przyzwyczaić, ale on wraca za zdwojoną siłą. Niejedzenie to ciągła walka i kontrola, a ja czułam, że w tym wielkim starciu wygrywam. Kiedy trafiłam do psychologa, ważyłam 50 kg przy wzroście 169 cm. Na pierwszej wizycie padła diagnoza i zalecenia: koniec z baletem, regularne posiłki. Wtedy umiałam się poddać i to wystarczyło. Po kilku miesiącach znów jadłam, a moja waga wzrosła o 12 kg. Wróciły też kompleksy. Kiedy miałam kupić spodnie, płakałam w przebieralni ze wstydu i bezradności. Byłam zrezygnowana, aż do momentu, kiedy poznałam Adama. Starszy o dwa lata mówił, że podobam mu się taka, jaka jestem. Zresztą czułam to, naprawdę mnie pokochał.

Wydawało się, że problemy się rozwiały – świetne liceum, świadectwo z czerwonym paskiem, udany związek, ale w drugiej klasie znów przestałam jeść. Tym razem nie było radykalnego głodzenia, tylko „zdrowa żywność” do przesady i ograniczanie ilości. Z pamiętnika wynika, że byłam bardzo skuteczna. W trzy miesiące schudłam 13 kg. Akurat nastała zima, więc zasłaniałam się swetrami, ale kiedy po dłuższej przerwie wróciłam na wuef, wydało się. Szkolna psycholożka zaprosiła mnie na regularne spotkania w gabinecie. To miała być psychoterapia, ale pamiętam głównie milczenie. Czasami pokazywała obrazki i prosiła, żebym wskazała ten, który opisuje mój stan ducha. A ja skubałam jedzenie przed ludźmi, żeby zachować pozory i cały czas chudłam. Zrobiło się ciepło, więc w sukienkach zbierałam komplementy, byłam dumna, że wróciłam do wagi z gimnazjum, że mam swoją tajemnicę i oszukałam system. Jeśli ktoś mnie nie znał, myślał, że jestem po prostu szczupłą dziewczyną. Znajomi widzieli, że dzieje się coś złego, więc zaczęłam się odsuwać.

W wakacje przed klasą maturalną ciocia zrobiła mi prezent, na trzy tygodnie zabrała mnie do Nowego Jorku. Każda nastolatka byłaby zachwycona, a ja miałam poważny problem – co zrobić, żeby się nie wydało. Spędziłam ten czas, licząc kroki i kalorie. Chodząc wszędzie na piechotę, spalałam to, co zjadałam, a adrenalina i ekscytacja nowym miejscem utrzymywały mnie jakoś przy życiu. Nie poznałam ludzi, nie pozwalałam sobie na przygody, cały wyjazd przetrwałam skupiona na niejedzeniu. Wróciłam wyczerpana.

Jesienią chciałam już tylko schować się pod kocem. Rano mama podrzucała mnie do szkoły samochodem, a ja od razu wracałam autobusem. Mój widok zaczynał martwić ludzi, wolałam chudnąć w samotności. Nie miałam energii, bolały mnie stawy, marzłam. Kiedy próbowałam coś zjeść, czułam panikę i odrazę do samej siebie, więc tylko zwiększałam rygor. Nie potrafiłam funkcjonować inaczej. Psychiatra przepisał lekarstwa na depresję i zwolnił z obowiązku chodzenia do szkoły. Dzięki temu zaliczyłam rok. Pojawiałam się tylko na najważniejszych zajęciach i sprawdzianach, cały czas uchodząc za prymuskę.

Po maturze ważyłam 48 kg, według współczynnika BMI nie byłam bardzo wychudzona, ale na pewno byłam chora. Nie miesiączkowałam, moja skóra była szara, włosy wypadały. Nowa polecana psycholożka, która miała specjalizować się w zaburzeniach odżywiania, przekazała mamie rady: pół godziny przed snem bułka z masłem, w jadłospisie nie unikać ciężkich sosów. Po kilku spotkaniach zrezygnowałam. „Najlepsza anorektyczka leży w grobie” – zapisałam w pamiętniku, obok przepraszałam mamę za to, że ją rozczarowuję.
Miałam myśli samobójcze, a ona wiedziała, że jest bardzo źle i zaproponowała leczenie w ośrodku. Czułam, że to ostatnia szansa, żeby stanąć na nogi. 10 lipca 2016 roku pojechałam do Ławek.

Dom pod Warszawą, a tam 11 dziewczyn, które wyglądały jak ja. Nie musiałyśmy rozmawiać, wiedziałyśmy o sobie wszystko. Posiłki jadało się wspólnie. Były kolorowe i przyprawione, podawane na małych talerzykach. Dziewczyny przeżuwały powoli, a ja umiałam tylko patrzeć. Jedzenie to najbardziej intymna czynność, jaką mogłam sobie wyobrazić. Nad swoją pierwszą zupą zmiksowaną na krem płakałam dobre pół godziny.

Dla nowoprzybyłych zasada brzmiała: jeśli czegoś nie jesz, wrzucasz do kosza, masz trzy dni, żeby się nauczyć, później zjadasz wszystko. Obserwowałam, jak jedna z dziewczyn, może 30-letnia, wyrzuca zawartość talerza, regularnie, coraz więcej. Gdy miała już jeść całe posiłki, przerwała terapię i wyjechała, nie wiem, jak skończyła.

Na miejscu miałyśmy psychoterapię indywidualną i grupową, spotkania z psychodietetykiem, arteterapię, muzykoterapię i długie spacery. Ale to była walka z samą sobą. Płakałam, jadłam, płakałam. Smak odzyskiwałam powoli, żując kanapkę z serem, czułam w ustach tylko chleb. W pewnym momencie, nie pamiętam dlaczego, zaczęłam ciąć uda. Już wcześniej miałam takie epizody, ale przestałam, bo obiecałam to Adamowi. Teraz znów musiałam sobie o tym przypomnieć. Wiedziałam, że na mnie czeka.

Leczenie skończyło się po pięciu tygodniach, ale nie byłam gotowa na powrót. Rodzina nie miała już funduszy, więc przełamałam wstyd i założyłam zbiórkę pieniędzy w internecie. Starczyło na drugi turnus i znów poczułam ulgę. Kiedy wróciłam do domu, życie organizowałam na wzór tego w ośrodku – przywiozłam przepisy dań, przestrzegałam stałych godzin posiłków. Miałam też psychoterapię online i co miesiąc wizytę w Ławkach. Uczyłam się funkcjonować na nowo.

Od tamtego czasu minęło pięć lat, pobraliśmy się z Adamem, urodziłam bliźniaczki, kończę studia – psychologię ze specjalnością kliniczną. W domu nie mam wagi, nie liczę kalorii, ale czy jestem zdrowa? Czuję się jak niepijący alkoholik. Gdy nie muszę, nie gotuję, bo nie lubię myśleć o jedzeniu. Nigdy nie będę mogła przejść na dietę, boję się, że stracę kontrolę. W sytuacjach kryzysowych muszę monitorować posiłki, mam też swoje techniki reagowania na stres i wsparcie w bliskich. Teraz jest dobrze. Obiad potrafi być przyjemnością, nie boję się też zjeść kawałka czekolady z moimi trzylatkami, to jest mój największy sukces.

 

Podziękowania dla Fundacji Światło dla Życia za pomoc w realizacji materiału.

 

Basia Czyżewska
Proszę czekać..
Zamknij