Znaleziono 0 artykułów
05.02.2019

Co zapamiętamy z Sundance

05.02.2019
Kim Yutani (Fot. Dia Dipasupil/Getty Images)

Najłatwiej podsumowywać festiwal filmowy Sundance przyglądając się wynikom obrad jury. Jednak odnoszę wrażenie, że w przypadku tego wydarzenia opinie jurorów i europejskiej widowni znacznie się od siebie różnią. Dlatego slalomem wymijam statuetkowe wytyczne i w jednym miejscu zbieram te produkcje, które najpełniej realizują misję festiwalu, a mnie najmocniej zapadły w pamięć. 

Organizowany od 35 lat w Park City festiwal filmowy Sundance słynie z luźnego klimatu. Brak czerwonych dywanów, szpilek i garniturów, tak oczywistych w Wenecji czy Cannes, nikogo tu nie zaskakuje, laureaci odbierają nagrody w traperach i dresach. W tym roku najbardziej eleganckim elementem konferencji otwarcia był czarny sweterek Comme des Garcons, w jakim przed dziennikarzami wystąpiła nowa dyrektor programowa wydarzenia. Kim Yutani opowiadała o filozofii Sundance i ambitnych planach. Podkreślała, że układający harmonogram szukają tytułów nie tylko w USA, ale i poza granicami kraju. Że w kino niezależne warto inwestować, bo potrafi na siebie zarabiać, skoro w 2018 roku w Stanach Zjednoczonych cztery niezależnie wyprodukowane dokumenty zarobiły łącznie 10 milionów dolarów. Najmocniejszym akcentem konferencji – podobnie jak całego festiwalu – była, wielokrotnie podkreślana, walka o równe szanse i reprezentację w filmowej branży. 

Parytet to nie mit

Równouprawnienie to coś, na co Robert Redford zwracał uwagę od samego początku, czyli od 1984 roku. Ale szczególnie na przestrzeni ostatnich kilku lat jego festiwal wysforował się na czoło równościowego peletonu, stając się wzorem dla tych, którzy mówią, że się „nie da”. W 2017 roku kobiety stanowiły 34% twórców, w 2018 roku – około 37%. W tym roku było to aż 46%. Dodajmy, że kobieca reprezentacja na podobnych wydarzeniach to zazwyczaj maksymalnie 25%. W ostatnich latach w głównym konkursie festiwalu w Cannes na około osiemnaście filmów przypadały maksymalnie trzy zrobione przez kobiety. Sundance walczy o przestrzeń dla wszystkich niedoreprezentowanych grup, także mniejszości etnicznych czy seksualnych.Spośród wszystkich nagrodzonych w tym roku tytułów 56.5% wyreżyserowała jedna lub więcej kobiet, 34.8% stworzyli reprezentanci rasy innej niż biała, a 4.3% to obrazy filmowców reprezentujących ruch LGBTQI+. Program Sundance to także pomnik dla wszelkiej maści aktywistów, ekologów i działaczy, walczących o równe prawa i sprawiedliwe traktowanie. Organizatorzy wyraźnie podkreślali, że najważniejsza nie jest stojąca za filmem czy przed kamerą postać, a historia. Programerzy festiwalu, zdeklarowani ideowcy, szukają takich, które niosą w sobie uniwersalne przesłanie, mają jakiś naddatek znaczeń.

Najłatwiej podsumowywać festiwal przyglądając się wynikom obrad jury. Jednak odnoszę wrażenie, że w przypadku Sundance opinie jurorów i europejskiej, polskiej widowni, znacznie się różnią. Dlatego slalomem wymijam statuetkowe wytyczne i w jednym miejscu zbieram te produkcje, które najpełniej realizują misję festiwalu, a mnie najmocniej zapadły w pamięć. 

Kadr z filmu "Halston" (Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER)

O modzie inaczej

Mimo luźnego klimatu w Park City nie zabrakło akcentów modowych. Oczywiście w filmowym ujęciu. Wyświetlono m.in. film „Halston” Frederica Chenga. Francuz zrobił wcześniej chwalony „Dior i Ja” o Rafie Simmonsie i „Diana Vreeland: The Eye Has to Travel”, polecany zresztą niedawno przez Vogue.pl. Opowiadając o swoich filmie, Tcheng podkreślał, że nie chodziło tylko o zrobienie prostej biografii, opowiastki o losach utalentowanego projektanta. W tym przypadku najmocniej interesowało go, jak indywidualny talent padł ofiarą korporacji, bo konfrontacja kreatywnej jednostki z biznesową machiną to wątek, z którym identyfikować może się wiele osób. Co ciekawe, sam Tcheng nie ma modowego zaplecza – jest inżynierem. Jak sam przyznaje, z tego powodu czuł z Halstonem duchowe pokrewieństwo.

Innym niezwykłym projektem z modą w tle był „The Disappearance of My Mother”. To absolutnie wyjątkowy film. Beniamino Barrese kamerę dostał jako dziecko i filmował wszystko od najmłodszych lat. Najchętniej swoją mamę. Benedetta była wykładowczynią, aktywistką i radykalną feministką, ale kamera kochała ją jak gwiazdę filmową. W pewnym momencie, przeglądając stare zdjęcia, Beniamino odkrył, dlaczego. Otóż jego matka była w poprzednim życiu… gwiazdą modelingu, która pozowała m.in. dla Vreeland, Avedona i przyjaźniła się z Warholem. Potem świadomie rozstała się z wielbiącym powierzchowne piękno światem i postawiła na działanie. Kiedy siedemdziesięciopięcioletnia Benedetta Barzini zapowiada synowi, że zamierza zniknąć, Beniamino chwyta za kamerę i rozpoczyna z nią przekorny, pełen czułości, mądry dialog, który szybko wychodzi poza granice klasycznej biografii. Miałam niekłamaną przyjemność i zaszczyt rozmawiać z Benedettą – jest zjawiskiem.

Kadr z filmu "The Disappearance of My Mother" (Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER)
Reżyser Richard Ladkani (Fot. Jerod Harris/Getty Images)

Ekologia v 3.0, czyli FBI i butelki z benzyną

Walka o przyszłość naszej planety nie ma już nic wspólnego z nawiedzonymi hipisami na drzewach. Dziś zajmują się tym nie tylko ekolodzy, ale też byli agenci FBI, analitycy, programiści. Nic dziwnego – po przeciwnej stronie barykady są skorumpowani urzędnicy, kłusownicy oraz chińska i meksykańska mafia. Przyciągają ich oczywiście pieniądze. Dokładnie taką sytuację opisuje niesamowity dokument „Sea of Shadows”. Akcja ma miejsce w Meksyku, a konkretnie w okolicach Morza Korteza. To akwen, który Jaques-Yves Cousteau nazwał kiedyś Akwarium Świata – tak imponująca jest jego bioróżnorodność. A raczej była. W wyniku kłusowniczych działań wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO zbiornik zamienia się w smutne cmentarzysko.Jednym z występujących wyłącznie w tych wodach ssaków morskich jest morświn kalifornijski, zwany vaquita (pol. „mała krowa”). Jego pęcherz na czarnym rynku wart jest setki tysięcy dolarów. Dla chińskiej mafii, która opłaca rybaków to tylko kasa. Ale wyginięcie populacji spowoduje lawinowe konsekwencje dla innych lokalnych gatunków, a w ostatecznym rozrachunku zniszczy cały ekosystem. O ocalenie vaquitas walczy znany ekolog, założyciel globalnej agencji ekologicznej Elephant League Action, Andrea Crosta. Film ogląda się jak najlepszy thriller dzięki reżyserowi, Richardowi Ladkani („Gra o białe złoto”). O kalibrze sprawy niech świadczy to, że po premierze na Sundance meksykański rząd, który wcześniej chciał zadeklarować wyginięcie gatunku… zaproponował filmowcom spotkanie i negocjacje. Producentem wykonawczym „Sea…” jest znany z proekologicznego zaangażowania Leonardo DiCaprio.

Nicholas de Pencier, Jennifer Baichwal i Ed Burtynsky (Fot. Rich Fury/Getty Images)

„Anthropocene: A Human Epoch” to finał niezwykłej trylogii, od lat realizowanej przez reżyserki Jennifer Baichwal, fotografa Edwarda Burtynskiego i producenta Nicholasa de Penciera. Po „Sfabrykowanym krajobrazie” (2009) i „Wodnych znakach” (2013) przyszła pora na „Antropocen”. Czy jest? To następna po Holocenie, obecna epoka geologiczna, w której dominująca siłą działającą na ziemi jest człowiek. Od próbnych detonacji bomby atomowej w latach pięćdziesiątych po zatruwające oceny ławice plastikowych butelek – na naszej planecie nie ma miejsca, którego byśmy jakoś nie zmienili. O niezwykłej sile tego projektu stanowi nie tylko niezwykle wstrząsający przekaz, z którego w dużym skrócie wynika, że rany zadane ziemi przez ludzkość są śmiertelne. Forma, czyli niesamowite, często powietrzne kadry Burtynskiego pomagają naświetlić to w najmniejszym szczególe. Nie da się wymazać z pamięci widoku sięgającej nieba góry słoniowych ciosów. To przerażająca, abstrakcyjna rzeźba symbolizująca śmierć tysięcy istnień. Trzecią część swojego cyklu filmowcy zaprojektowali z większym rozmachem – to nie tyko film, ale i multimedialna, podróżująca wystawa, a także cykl edukacyjnych spotkań z uczniami. Baichwal, Burtynski i de Pencier nazywają siebie „ewangelistami”. Gdyby wszystkie lekcje przyrody były tak ciekawe, może chętniej mierzylibyśmy się z filozofią no waste?

Wyglądając ze swojej bańki

Jednym z najczęściej dyskutowanych filmów festiwalu i perłą, która objawiła się w Park City już pierwszego dnia, był „The Farewell” Lulu Wang. Ekranowa opowieść zakorzeniona jest w osobistych doświadczeniach autorki. Billi, mieszkająca w Nowym Jorku dwudziestokilkuletnia pisarka, ledwo wiążąca koniec z końcem, to jej alter ego. Bez względu na to jak zdecydowanie życie podstawia jej nogę, dziewczyna zawsze może liczyć na wsparcie najbliższych – mieszkających w USA rodziców i babci, która została w Chinach. Nagle okazuje się, że jej ojciec Nai Nai (wspaniały Zhao Shuzen) umiera na raka. Rodzina wyrusza do ojczyzny, by upewnić się, że matka i syn będą mieli szansę spotkać się po raz ostatni. Ale robią to pod pretekstem wizyty na ślubie kuzyna, chroniąc nestorkę rodu przed wiadomością, która mogłaby złamać jej serce. „The Farewell” to wspaniały miks komedii i dramatu, spotkanie nowej, wybranej tożsamości i wynikającej z korzeni tradycji. W roli głównej raperka i aktorka Akwafina („Ocean’s 8”), dla której rola w drugiej fabule Lulu Wang oznacza przejście w poważne aktorskie klimaty i pierwsze ekranowe łzy

Kadr z filmu "The Farewel"l (Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER)

Dobre kino nie zawsze musi być trudne w odbiorze. Dowodem na to może być „Late Night” Nishy Ganatry, przyjemny film łączący urok lekkiej komedii ze śledczą żyłką spod znaku Aarona Sorkina („Social Network”). Współtwórczynią jego sukcesu jest Mindy Kaling, amerykanka o hinduskich korzeniach, komiczka, osobowość medialna i aktywistka, która ten film nie tylko napisała, ale i w nim zagrała. Wciela się w Molly, która zostaje zatrudniona przez stację telewizyjną, by pomóc znanej prowadzącej Late Night show (cudowna Emma Thompson). Co prawda z perspektywy prawdziwego świata dobijająca sześćdziesiątki kobieta na takim stanowisku to i tak niemal mokry sen, ale w filmowym świecie może być jeszcze lepiej. Molly ma zadbać o unowocześnienie wizerunku Katherine, której programy pisał dotąd „klub białych chłopców”. Imponuje łatwość, z jaką „Late Night” łączy jakościową rozrywkę z ważnym i aktualnym przesłaniem.

Kadr z filmu "Official Secrets" (Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER)

Źli, gorsi i najgorsi 

Od zamachu na nowojorskie Dwie Wieże minie w tym roku osiemnaście lat. Ale wojna, dla której pretekstem stał się ich upadek, do dziś odciska piętno na życiu milionów mieszkańców Bliskiego Wschodu. Może dlatego filmowcy tak chętnie sięgają po historie związane z polityką tamtych lat. Inny powód to niewątpliwie wyjątkowa buta i brutalność politycznej rzeczywistości lat dwutysięcznych. Decydentom wolno było wszystko. W szokującym stopniu łamali prawa człowieka, bez konsekwencji. Argumentacja była równie skuteczna, co demagogiczna: „oni albo my”. Na tegorocznym festiwalu aż dwa filmy wracają do tamtych wydarzeń. „Official Secrets” to świetna, emocjonalna Keira Knightley w roli tłumaczki brytyjskich służb specjalnych. Odkrywa ona, że Stany Zjednoczone usiłują zebrać kompromitujące informacje na temat członków rady ONZ, by szantażem wymóc wsparcie wojny w Iraku.  

W „The Report” śledzimy z kolei losy niestrudzonego Daniela Jonesa (Adam Driver), śledczego, który na polecenie senator Diane Feinstein (prawdziwa postać, grana przez Anette Bening) prowadzi śledztwo mające zweryfikować legalność praktyk stosowanych przez CIA wobec potencjalnych popleczników Bin Ladena. Najciekawsza jest bezpartyjność tego filmowego traktatu, który jest w równie dużym stopniu wymierzony w administrację Busha, co Obamy. Oba filmy, każdy w inny sposób, pokazują historię demaskatorów, przypadkowych bohaterów, którym cały świat rzucał kłody pod nogi. „Official Secrets” i „The Report” przypominają, że najgorszą zbrodnią potrafi być obojętność i konformizm. Jeśli tylko 1+1 nie równa się dwa, zamiast chować głowę w piasek, trzeba wykrzyknąć: „sprawdzam”!

Kadr z filmu "The Reporter" (Fot. Wiese/FaceToFace/REPORTER)

Jednym z najbardziej wyczekiwanych filmów Sundance był w tym roku „Leaving Neverland”, czterogodzinny dokument produkcji HBO, dający głos ofiarom pedofilskich skłonności Michaela Jacksona. Dokument trafił do programu w ostatniej chwili i mimo ogromnego zainteresowania był pokazywany ledwie dwa razy. A i tak nie obyło się bez kontrowersji – przed Egyptian Theatre w Park City protestowały głośno dwie fanki Króla Popu, które przyjechały z tej okazji do Utah aż z Kanady. Pokazano tylko pierwszą, dwugodzinną część. „Leaving Neverland” powraca do trwającej od lat dyskusji: czy talentem można usprawiedliwiać moralne zepsucie? Odpowiedź reżysera jest jednoznacznie negatywna. Na ekranie Wade Robson i James Safechuck opowiadają o strategii Jacksona, który zaprzyjaźnił się z nimi, gdy byli jeszcze młodymi chłopcami. Spokojnie i szczegółowo opisują zwyczaje, strategie i zasłony dymne stosowane przez muzyka, by móc spokojnie seksualnie wykorzystywać ośmio- i dziesięciolatka. Najciekawsze w „Leaving Neverland” jest to, że bohaterowie opisują wydarzenia sprzed lat z perspektywy siebie wtedy – młodych, niedoświadczonych chłopców. Mówią więc nie o relacji kat-ofiara, a o tym, jak bardzo czuli się kochani, zadbani, wyróżnieni atencją gwiazdora. Ten prosty chwyt brutalnie wytrąca widza ze strefy komfortu. 

Może i w tym roku w Park City było wiele filmów lepszych i ważniejszych niż „Leaving…”, ale to on stał się newsem na wszystkich międzynarodowych portalach. W sercu tego filmu, który przeszedł bardzo trudną drogę, by móc w ogóle zostać pokazany widzom, jest wszystko, co od lat stanowi o tożsamości festiwalu Sundance, a najpełniej zawiera się w motcie wydarzenia: „Risk Independence”. Miej odwagę iść własną ścieżką.

Anna Tatarska, Park City
Proszę czekać..
Zamknij