Znaleziono 0 artykułów
28.07.2023

Już czas przyznać, że kobieca przyjaźń w „Seksie w wielkim mieście” była toksyczna

28.07.2023
(Fot. materiały prasowe)

W „Seksie w wielkim mieście” inni ludzie nie są ważni. Carrie, Miranda, Charlotte i Samantha mają siebie – i niczego więcej im nie trzeba. Wydawało mi się, że właśnie tak powinna wyglądać przyjaźń. W życiu jednak zazwyczaj towarzyszyło mi poczucie, że jestem na zewnątrz swojej paczki i zaglądam do środka.

„I tak po prostu…” różni się od swojego poprzednika, „Seksu w wielkim mieście”, pod wieloma względami. Czasem na plus (wspaniale jest zobaczyć więcej queerowych postaci czy osób o innym kolorze skóry niż biały), a czasem na minus (wszystko jest w nim takie… niezdarne). Jest jednak jedna zmiana, którą popieram całym sercem: rezygnacja z nienaruszalności pozostającej w centrum zamkniętej grupy czterech przyjaciółek. W kontynuacji serialu śledzimy rozległą sieć różnie ze sobą powiązanych osób. To zdrowsze, bardziej realistyczne przedstawienie przyjaźni, a ja uwielbiam mu się przyglądać.

Dorastając, zawsze chciałam być częścią takiej paczki: gangu zżytych ze sobą przyjaciół, którzy znają się na wylot i trzymają się razem, nie przejmując się nikim spoza swojej grupy. Kobiety z „Seksu w wielkim mieście” to prawdopodobnie jedyna w swoim rodzaju wersja takiego układu: stałe przyjaciółki, które regularnie spotykają się na brunch, piją koktajle i rozmawiają ze sobą o wszystkim – ze sobą i nikim innym. Okej, czasami pozwalają dołączyć Stanfordowi, ale tylko gdy „tym razem spotykają się nie tylko dziewczyny” (do ciebie mówię, Carrie z sezonu szóstego). Inni znajomi, owszem, pojawiają się od czasu do czasu (szczególnie w pierwszym sezonie, gdy format serialu był ciągle dopracowywany), jednak, choć to często wyjątkowo dobrze napisane i zapadające w pamięć postaci, służą głównie temu, by podtrzymywać określone elementy fabuły. Pojawiają się w jednym odcinku, po czym znikają. Ci ludzie nie są bowiem ważni: Carrie i jej przyjaciółki mają siebie – i niczego więcej im nie trzeba.

(Fot. materiały prasowe)

Wydawało mi się, że właśnie tak powinna wyglądać przyjaźń – jako samowystarczalna i wspierająca się nawzajem grupa – ponieważ tak była mi zawsze prezentowana, w takich książkach, jak „Klub Opiekunek” czy „Niesamowita piątka”, a później w takich serialach, jak „Przyjaciele”, „Jak poznałem waszą matkę” i oczywiście „Seks w wielkim mieście”. Starałam się więc jak mogłam, by to powielić, ale rzadko udawało się to tak, jak chciałam. To, że ciągle przejmowałam się dynamiką grupy, zamiast po prostu skupić się na swoich własnych, indywidualnych relacjach, sprawiło, że bezustannie niepokoiłam się, co robią inni. Porównywałam swoje przyjaźnie do przyjaźni pomiędzy innymi członkami grupy i dostawałam paranoi na myśl, że są ze sobą bliżej niż ze mną. Zazwyczaj towarzyszyło mi poczucie, że jestem na zewnątrz i zaglądam do środka. Myślałam, że przyjaźń mi nie wychodzi.

A jednak czasami coś mi wychodziło: w szóstej klasie byłam częścią uroczej paczki, którą nieoficjalnie nazywaliśmy Ósemką – był to skrót od powtarzanych odniesień do robienia różnych rzeczy „tylko w ósemkę” („Chcesz posiedzieć u mnie w sobotę? To nie będzie żadna duża impreza, tylko nasza ósemka”). Mieliśmy swoje żarty, które rozumieliśmy tylko my, i wymyśliliśmy pewnego rodzaju własny język, będący częścią naszej mitologii, na przykład znaczące wydarzenia określaliśmy jako „afery” – „cytrynowa afera”, gdy Andrew w ramach zakładu zjadł całą cytrynę, czy „Sambuca gate”, gdy wszyscy piliśmy palące się shoty, a Emily jakimś dziwnym trafem wylądowała na SOR-ze ze złamanym palcem. Wspominam tamte czasy z sentymentem, ponieważ prawda jest taka, że gdy wszystko się układa, dobrze jest być częścią paczki – towarzyszy temu poczucie bezpieczeństwa (pomijając połamane palce) i przynależności. Problem w tym, że to nie trwa wiecznie.

(Fot. materiały prasowe)

Ludzie, a więc i relacje w paczce przyjaciół, w naturalny sposób się zmieniają

Potem wszystko się zmieniło. Skończyliśmy szkołę i gdy każdy poszedł w swoją stronę, zostaliśmy rozsiani po całym kraju. Pozostawaliśmy w kontakcie, ale to nie było to samo. Ja rzuciłam się w wir wydarzeń związanych z uniwersyteckim towarzystwem teatralnym, co poniekąd zaspokoiło moją potrzebę bycia częścią grupy. Gdy jesteś elementem obsady – pracującej, by osiągnąć wspólny cel, widującej się prawie codziennie na próbach – szybko buduje się poczucie koleżeństwa. Czujesz, że jesteś częścią czegoś, że masz tam swoje miejsce i jest to wspaniałe uczucie. Jednak gdy spektakl się kończy, wszyscy wracają do swoich codziennych spraw, poczucie zjednoczenia się rozwiewa, a ty zostajesz z uczuciem zagubienia. By je uśmierzyć, zwróciłam się do swoich współlokatorów – z pewnością mogli zapewnić mi tę bliską grupę na wyłączność, której, w co gorąco wierzyłam, tak potrzebowałam. Czasami tak było, a ja, próbując utrzymać ten stan rzeczy, zaciekle walczyłam ze swoim prawdziwym ja, cenzurując samą siebie, wycofując się, dążąc do romantycznej więzi (której tak naprawdę nie chciałam), ponieważ uważałam – przynajmniej podświadomie – że utrwali to jedność naszej grupy.

Oczywiście efekt był odwrotny do zamierzonego. Próbując trzymać wszystkich blisko siebie, ostatecznie ich odstraszyłam, sama się przy tym raniąc. Zostało to genialnie uchwycone w telewizyjnej adaptacji bestsellerowego pamiętnika Dolly Alderton „Wszystko, co wiem o miłości”. Maggie (fikcyjna odpowiedniczka Alderton) rozpaczliwie stara się zachować dynamikę grupy swoich przyjaciółek. Gdy jej przyjaciółka Birdy się zakochuje, Maggie reaguje na to (oraz na wiążące się z tym nieuchronnie zmiany) z oporem i niechęcią, przez co Birdy czuje, że jedynym wyjściem jest całkowite usunięcie się z tego równania. Serial kończy się tym (spoiler alert), że Maggie zostaje zupełnie sama, po tym jak zraziła do siebie wszystkie swoje przyjaciółki. Jak w końcu zdałam sobie sprawę, właśnie na tym polega problem z paczkami przyjaciół: ludzie, podobnie jak relacje między nimi, w naturalny sposób się zmieniają, a zbyt zwarta grupa nie pozostawia na to przestrzeni.

(Fot. materiały prasowe)

Nie mogę nie zauważyć, że to, w jaki sposób sportretowano kobiecą przyjaźń w „Seksie w wielkim mieście”, było przełomowe: po raz pierwszy zobaczyliśmy na ekranie kobiety, które swobodnie i otwarcie rozmawiają, a patrząc na ten serial z perspektywy minionych 25 lat, nadal fantastycznie się go ogląda. A jednak cieszę się, że w „I tak po prostu…” spojrzenie na przyjaźń przeszło ewolucję. Carrie, Miranda, Charlotte, Seema, Lisa, Nya, Anthony dobrze się znają, oczywiście, ale nie tworzą grupy i bardzo rzadko widzimy ich w tym samym miejscu w tym samym czasie. W porównaniu z „Seksem w wielkim mieście” ten serial daje więcej przestrzeni i nadaje większe znaczenie postaciom drugoplanowym, takim jak sąsiadka Carrie, projektantka biżuterii Lisette, z którą Bradshaw zwija się w kłębek na łóżku i zajada się czekoladkami, czy jej były kolega z podcastu Jackie, z którym zgłębia dziwactwa hetero cis-mężczyzn. Carrie ma teraz znacznie szerszy krąg przyjaciół, z czego się cieszę.

Nadal przyjaźnię się z większością Ósemki i nadal mam przyjaciół z uniwersytetu. Jednak obecnie nie przejmuję się tak tym, by być częścią grupy. Zamiast tego skupiam się na pielęgnowaniu swoich indywidualnych relacji. W efekcie, podobnie jak Carrie, mam przyjaciół z różnych obszarów życia; ze szkoły i studiów, związanych z pisaniem i księgarstwem, wodniaków i rodziców. Niektórzy z nich się znają, choć dotyczy to mniejszości, a mnie to nie przeszkadza. Nie jest to zżyta grupa, ale luźno spleciona sieć, w której wszyscy mają dużo przestrzeni na oddech, rozwój i poruszanie się w dowolną stronę, w jaką zaprowadzi ich życie. Tak jest lepiej.

Artykuł ukazał się oryginalnie na Vogue.co.uk.

Faye Keegan
Proszę czekać..
Zamknij