Znaleziono 0 artykułów
02.09.2025

„Frankenstein” porwał wenecką publiczność. Wkrótce trafi na Netflixa

02.09.2025
Jacob Elordi jako Stwór w fimie „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

Po premierze filmu „Frankenstein” w Wenecji, w czasie trwających trzynaście minut owacji na stojąco, grający Stwora Jacob Elordi nie ukrywał wzruszenia. Nową produkcję w reżyserii Guillermo del Toro, powstałą na podstawie powieści Mary Shelley, będzie można oglądać na Netflixie już 7 listopada.

Guillermo del Toro od początku kariery uchodzi za twórcę osobnego. Jako zapalony czytelnik w „Hobbicie” przenosił na ekran literackie uniwersum Tolkiena. Zafascynowany filmowymi przedstawieniami Obcego czy Innego, w „Kształcie wody” (2017) czy „Pinokiu” (2022) przyglądał się opowieściom o bohaterach, którzy nie pasują do tego świata. Wychowany na powieściach graficznych i mandze, jako dorosły mężczyzna dał światu „Pacific Rim”– inspirowaną Godzillą i opowieściami o kaiju/mecha epicką opowieść o walce światów. W twórczości meksykańskiego reżysera od początku widać także silne wpływy estetyki horroru, szczególnie gotyckiego – od „Kręgosłupa diabła” (2001), przez „Labirynt Fauna” (2006), po „Crimson Peak. Wzgórze krwi” (2015).

Guillermo del Toro od dawna marzył, by przenieść na ekran powieść Mary Shelley „Frankenstein”

Jako Oscar Isaac jako Victor Frankenstein (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

Nic dziwnego, że del Toro zdecydował się zekranizować jedno z flagowych dzieł powieści gotyckiej, uważane niekiedy również za pierwszy przykład science fiction: „Frankensteina” Mary Shelley z 1818 roku. Dla reżysera „Frankenstein” to nie kolejny projekt, lecz dzieło życia. Jak sam przyznaje, Stwór Frankensteina towarzyszy mu od najmłodszych lat. Zachwycił się nim jeszcze jako chłopiec mieszkający w Meksyku, a dziś uznaje go za swojego „świętego patrona”. – Z tym, co stworzyła Mary Shelley, żyję od zawsze. Dla mnie to jak Biblia. Tylko potwory znają odpowiedzi na pytania, które zadaję sobie całe życie – tłumaczy. Nieprzypadkowo jego wenecka premiera przypadła w rocznicę urodzin pisarki.

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

W zachwycającym wizualnie „Frankensteinie” wszystko zaczyna się od przemocy i żałoby. Młody Victor w tragicznych okolicznościach traci ukochaną matkę. Sadystyczny ojciec (Charles Dance) gardzi jego melancholijną wrażliwością i faworyzuje młodszego brata Williama. – W tkankach nie ma żadnych emocji – pogardliwie tłumaczy zafascynowanemu anatomią Victorowi. Sam też wkrótce umiera. Chłopcy zostają rozdzieleni i, zabezpieczeni dzięki resztkom rodzinnej fortuny, rozpoczynają osobne życia. Lata później wracamy do Victora (Isaac). Jest utalentowanym naukowcem, jednak (tu cieniem kładzie się trauma straty matki) całkowicie owładniętym misją pokonania fizjologicznych uwarunkowań życia i śmierci. Pragnie ożywić zmarłe ciało. Akademia nie rozumie jego żaru, eksperymenty uznaje za bezbożną hochsztaplerkę i wydala go z naukowych szeregów. Ratuje go pojawienie się bogatego sponsora. Henrich Harlander (Christopher Walz gra postać, której u Shelley nie było) ma co prawda ukryty motyw, którego nie chce wyjawić, ale obiecuje Victorowi nielimitowane środki. Okazuje się również, że jest też wujem nowej narzeczonej brata (Felix Kammerer), Elizabeth (Mia Goth, która grała też matkę!), która szybko zafascynuje Victora zdecydowanie bardziej, niż powinna. Rozpoczynają się prace nad ożywieniem martwego ciała. I pewnej burzliwej nocy, przy akompaniamencie oddechu śmierci, budzi się do życia Stwór (Jacob Elordi).

Film „Frankenstein” przyjmuje perspektywę Frankensteina, a potem Stwora, którego naukowiec powołał do życia

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

Film, podobnie jak książka, opowiada o tych wydarzeniach w formie retrospektywy: to opowieść Victora, który uciekając przez Stworem, trafił aż na skuty lodem Ocean Arktyczny. W pewnym momencie narrację przejmie Stwór, a widz dostanie szansę doświadczenia świata z jego perspektywy. I jest to, bez dwóch zdań, jeden z najczulszych, najpiękniejszych momentów filmu.

Świeżo stworzony Stwór to istota fizycznie imponująca, silna, postawna, ale obdarzona umysłem maleńkiego dziecka, dopiero uczącego się świata. Jest łagodny i empatyczny, ale niecierpliwy, przemocowy Victor nie dostrzega w nim światła – potencjał „eksperymentu” mierzy szkiełkiem i okiem, nie sercem, które widziałoby więcej. Zamyka go w zimnej piwnicy, zakuwa w kajdany, a rozpaczliwe nawoływania z lochów nigdy nie wywołują w nim wyrzutów sumienia. Gdy Stwór wyjdzie wreszcie na świat, ten z góry odrzuci go ze względu na przerażający wygląd i niekonwencjonalność.

U del Toro brutalność Stwora zawsze jest reakcją na działanie świata, mechanizmem obronnym. Trapią go nieznośna samotność, niezaspokojony głód miłości, nieprzebrany smutek. Del Toro dodaje to tego jeszcze kłębiące się chaotycznie, dręczące go traumy i przebłyski wspomnień z ciał, z których został zbudowany, a że są to ciała żołnierzy, pojawia się coś na kształt stresu pourazowego. Bez świadomości, skąd przyszedł, Stwór nie wie, dokąd idzie. Victor, patrzący nań przez pryzmat tabelek i wykresów, nie potrafił zbudować mu domu i dać poczucia przynależności.

Frankenstein pokonał śmierć, ale przegrał życie. Stwór jest nieśmiertelny, niezniszczalny, ale dla niego to klątwa, nie zwycięstwo. Dopiero, gdy zrozumie, że nie może umrzeć, pojawi się w nim coś na kształt potrzeby zemsty. Jednak to, co u Shelley napisane było dość jednoznacznie, tu przybiera inną formę. Stwór goni Frankensteina po całym świecie, nie po to, by go zabić. Chce, by ten dał mu to, czego dostać nie może: towarzysza, bratnią duszę.

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

„Kto na tym świecie jest prawdziwym potworem”; „Być człowiekiem: co to znaczy?”; „Czy bez miłości można żyć?”. „Frankenstein” porusza wszystkie ukochane i podejmowane przez del Toro tematy i wątki, których dotykała Shelley. W filmie nie chodzi do końca o to, „co” (bo to przecież wiemy), ale o to, „jak”. Del Toro, przy pomocy genialnej ekipy profesjonalistów, tworzy świat, jakiego jeszcze nie widzieliśmy. Na zdjęciach Dana Laustena („Księga Diny”) fantazyjne kreacje tworzą jedność z poszarpanymi kawałkami bezpańskich ciał, a sina twarz Stwora zdaje się ocieplać w słonecznych promieniach. Scenografia Tamary Deverell („Priscilla”) jest fantastyczna, pełna znaczących detali i kolorów, ale dzięki chropowatości, wpuszczeniu kolorów i faktur ziemi uziemia tę opowieść. Kostiumy Kate Howley („Diuna: Proroctwo”) nie trzymają się historycznych ram, dopełniając charakter postaci i tworząc osobną wizję rodem ze snów reżysera. Muzyka Alexandra Desplata towarzyszy, buduje nastrój, ale nie narzuca się widzowi.

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

Jacob Elordi błyszczy w roli Stwora, zrzucając łatkę amanta

Energię tego filmu budują oczywiście – jak zawsze bezbłędnie dobrani – aktorzy. Wspierany przez doświadczoną reżyserkę castingu Robin D. Cook del Toro ma fenomenalną intuicję. Waltz i Isaac to wymykający się stereotypom aktorzy charakterystyczni, obdarzeni nieoczywistym poczuciem humoru, a tego tu nie brakuje. Goth w roli naznaczonej pocałunkiem śmierci romantycznej heroiny świetnie tu pasuje. Zachwycają Felix Kammerer w roli cherubinka Williama i przede wszystkim Jacob Elordi jako Stwór. O Elordim, Australijczyku o baskijskich korzeniach, media piszą najchętniej w związku z jego wyglądem, modowymi wyborami i medialnymi związkami. Tu dostał przekorną szansę, by całkowicie wyrzec się atrakcyjnego „opakowania” i obronić samym warsztatem. Z tej próby wychodzi zwycięsko: w jego oczach widać tysiąc emocji, a praca ciałem, choreografia ruchów Stwora to najprawdziwszy majstersztyk. W jednym zgięciu palca, przygarbieniu ramienia potrafi oddać całe spektrum emocji. Gdy przypomniałam sobie, że tylko strajk aktorów sprawił, że z roli zrezygnował Andrew Garfield, pokręciłam z niedowierzaniem głową. Stwór równa się Elordi. „Frankenstein” dał mu rolę życia i platformę do dalszych ról nieopierających się tylko o powierzchowność.

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

W wystawnym, skomplikowanym realizacyjnie, wizualnie ambitnym „Frankensteinie” zachwyca ujmująca prostota. Gdyby nie sugestywne sceny prosektoryjne, z chirurgiczną dokładnością pokazujące rozczłonkowywanie, byłoby to właściwie kino familijne. Sugestywna lekcja o Dobru i Złu, Świetle i Mroku, Życiu i Śmierci. Przypomnienie, że bez jednego nie ma drugiego. Namysł nad źrodłami przemocy, agresji, nienawiści, epos o czystości dusz, skazanych na zatracenie w toksycznym świecie. Nie sądzę, by reżyser odkrył Amerykę, ale podróż, którą widz z nim odbywa, zapiera dech w piersiach. W rzeczywistości, w jakiej dziś funkcjonujemy, zagadnienia podejmowane przez Shelley i del Toro wydają się wybitnie współczesne, boleśnie znajome. Nie zmienią tego najbardziej fantazyjna konwencja ani kostium.

Kadr z filmu „Frankenstein” Guillermo del Toro (Fot. Netflix/Materiały prasowe)

 

Anna Tatarska
  1. Kultura
  2. Kino i TV
  3. „Frankenstein” porwał wenecką publiczność. Wkrótce trafi na Netflixa
Proszę czekać..
Zamknij