Znaleziono 0 artykułów
26.12.2020

Inspirujące kobiety. Agnieszka Łabuszewska wie, jak budować wspólnotę

26.12.2020
Fot. Kasia Marcinkiewicz

Stół nie jest tylko meblem do stawiania na nim jedzenia, ale i przestrzenią wymiany – mówi restauratorka, kulturoznawczyni, świetliczanka i aktywistka Agnieszka Łabuszewska. Prowadząc od lat klub Cafe Kulturalna, swoistą „świetlicę kulturalną z wyszynkiem”, angażuje się w kolejne pomocowe i społeczne akcje. To jej sposób na budowanie oddolnej sieci międzyludzkiego wsparcia i przywołanie wizji lepszej rzeczywistości. – Mocą nie jest fasada supermenki, mocą jest pokazanie kruchości – przypomina.

Spodobało mi się, kiedy dziewczyny z Vogue.pl powiedziały, że chciałyby przeprowadzić na święta rozmowy z kobietami, które pomagają innym, mają w sobie potrzebę i zdolność budowania wspólnoty. To słowo, które za mną chodzi w ten ciemny, gorzki czas – „wspólnota”. My tutaj, nad Wisłą, słabo „umiemy” we wspólnotę, szybciej w wojenkę, wzajemne obrażanie i niekończące się spory. Ale są i tacy, i takie, którzy mają dar łączenia, troszczenia się o innych, naturalnego zaangażowania i wciągania w to ludzi wokół.

Natychmiast wyświetliła mi się w głowie wcale nie szefowa jakiejś wielkiej czy mniejszej organizacji charytatywnej, ale Agnieszka Łabuszewska, restauratorka i właścicielka Kulturalnej – być może najważniejszego obecnie warszawskiego klubu/ restauracji/ domu kultury. Łabuszewska to także spontaniczna, z serca działająca aktywistka, dla której budowanie sieci pomocy, niejako przy okazji działalności biznesowej, jest codzienną potrzebą. W „Kultu” zawsze jest tysiąc rzeczy do ogarnięcia: gastronomia to najbardziej szalony z biznesów, do tego codziennie (przed pandemią) – koncerty, projekcje filmowe, spotkania autorskie, festiwalowe, szalone potańcówki. W tym całym zamieszaniu Agnieszka, odkąd pamiętam, regularnie organizowała różnego rodzaju akcje pomocowe – dla uchodźców, dla potrzebujących dzieci, dla zwierząt, dla medyków na froncie pandemii, dla walczących o swoje prawa kobiet. Nawet wtedy, kiedy lockdown zagroził bankructwem Kulturalnej i wielu innym miejskim przystaniom.

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Skąd w tobie ta nieustanna potrzeba „działania na rzecz”?

Nie wiem. Byłam bardzo nieśmiałą nastolatką siedzącą w ostatniej ławce. Tak mnie wspominają znajomi z chorzowskich czasów licealnych. Mój temperament rozkwitł później. Kulturalna powstała w czasach okołomilenijnych, kiedy wróciłam z Londynu do Katowic, a zaraz potem przeniosłam się do Warszawy. Brakowało mi miejsca, które byłoby na styku wielu różnych projektów. Nie całkiem knajpa, nie całkiem galeria, nie sala kinowa, tylko…

Świetlica z wyszynkiem?

Tak, jestem świetliczanką! Gdybym wiedziała, w co się pakuję, tobym tego miejsca nie otworzyła. Na szczęście nie miałam zielonego pojęcia o gastronomii. Czasami przychodzi ktoś taki, jak ja lata temu, i mówi, że marzy, by otworzyć knajpę. Widzę w tych oczach wyobrażenie, że się chodzi po jakimś miejscu ładnie ubranym, spotyka miłych ludzi i jest fajnie.

Fot. Kasia Marcinkiewicz

A nie jest?

Jest. Ale pod tym kryje się miliard niewidzialnych czynności. Jak w teatrze – wy widzicie spektakl, a my, mróweczki, za kulisami uwijamy się ze światełkami i techniką, żeby wszystko wyszło. To praca, która polega na permanentnym sklejaniu ze sobą rzeczy, ludzi, idei, pomysłów.

Na tym zapleczu często pojawiają się osoby, które przygarniasz, bo nie powiem nawet, że zatrudniasz. Pięknie napisałaś niedawno na swoim profilu o „ludziach na zmywaku”. Do ciebie trafiają tam głównie kobiety na zakręcie, uchodźczynie po przejściach. Dlaczego je zatrudniasz? Skąd się zjawiają?

Trafiają tu jak po sznureczku: jedna pani drugiej pani… Zaczęło się od tego, że lata temu zaczęłam współpracę z Fundacją Ocalenie. Robiliśmy razem mnóstwo projektów – koncerty charytatywne, które zbierały fundusze na uchodźców, menu dla Syryjczyków, którzy trafiali do Polski w wyniku wojny domowej – pieniądze z jedzenia były przekazywane na ich rzecz. Po tylu latach wspólnej pracy wystarczy telefon: „Aga, jest kucharz z Syrii, masz jakieś miejsce dla niego?”. „Nie, nie mam, ale zapytam tu i tam”. Albo: „Hej, potrzebujemy zeszytów, piórników, długopisów dla grupy dzieci – pomożesz nam zebrać?”. I zbieram.

Przez ludzki łańcuszek trafiły do mnie te panie. Są jednymi z najbardziej uważnych, ciepłych, mądrych osób, jakie spotkałam w życiu. To ja się od nich uczę, a nie one u mnie pracują. To znaczy – pracują, ale Grozny, wojna, śmierć bliskich, wszystkie rzeczy, które znamy w teorii, mam tutaj na wyciągnięcie ręki. Te kobiety muszą sobie z tym bagażem poradzić w obcym, nieprzyjaznym kraju, bez języka, bez oparcia, często samotne matki. I po prostu nie można ich traktować tylko jako pary sprawnych rąk do umycia talerzy, z których średnia klasa białej Warszawy je krewetki z pietruszką i pomidorkiem. Każdy talerz ma swoją historię. Za tym stoją żywi ludzie z krwi i kości i trzeba ich dostrzec. Chcę, żeby goście Kulturalnej wiedzieli, że ich życie i życie tych czeczeńskich kobiet na chwilę splatają się przy tym talerzu. Teraz niestety jest COVID i wszystko uległo zawieszeniu. Jedyne, co mogłam zrobić, to zaprosić panie do lepienia pierogów do naszych „boksów świątecznych”, bo nie mam dla nich teraz innej pracy.

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Kim one są?

Jest ich teraz kilka, wszystkie to samotne matki, uczą się żyć w kraju, który nie lubi uchodźców, bez żadnego wsparcia i opieki. Przez te lata spotkałam ich kilkanaście. Niektóre, jak Amina, wróciły do swoich krajów, niektóre zostały tutaj. Kilku nie udało się pomóc pozytywnie przejść przez procedury i zorganizować dokumentów pozwalających na pobyt, pracę itp. To dla mnie rozdzierające historie. Jeśli te kobiety nie trafią do fundacji Ocalenie czy podobnych organizacji albo nie spotkają pomocnych ludzi, nawet nie wiedzą, że mają jakieś prawa, że istnieje na przykład SIP – Stowarzyszenie Interwencji Prawnych.

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Bywam ich pośredniczką w załatwianiu spraw. Szczególnie pamiętam historię z panią Zarą. Uwielbiałam ją i stanęłam na głowie, żeby ją tu zatrzymać, ale nie udało się. Ona była po prostu taką kobietą jak ty i ja: z dziećmi, życiowymi problemami, po przejściach. Silna i krucha jednocześnie. Miała syna po wstrząsie mózgu, który wypadł z okna kamienicy podczas wybuchu bomby w Groznym i będzie miał do końca życia problemy zdrowotne. Nie mogła wrócić do kraju, ponieważ była uwikłana w historie klanowe, groziła jej zemsta innego klanu za przewiny jej byłego męża. Często o niej myślę. Mimo naszych odwołań, pomocy SIP-u nie dostała prawa pobytu, musiała pojechać dalej. Nie mam z nią kontaktu, choć gdy się przytulałyśmy zapłakane na pożegnanie, obiecałyśmy sobie, że kiedyś jeszcze się zobaczymy.

Większość z nas w tej – jak mówisz – białej Warszawie klasy średniej biegnie przed siebie i nie rozgląda się zbytnio wokół. To jest świat za ścianą, ty rozwalasz tę ścianę. A to są obciążające historie. Jak sobie z tym radzisz?

Jest takie powiedzenie, że jak masz miękkie serce, to musisz mieć twardą dupę. Robisz, co możesz, starasz się, ale czasem trzeba się poddać. Wielu osobom musiałam odmówić, innym nie mogłam pomóc. Ale nie chcę prowadzić tej rozmowy w kategoriach pomocy! Staram się po prostu zaprosić ich do naszego świata, na tyle, na ile mogę. Czasem przychodzi moment, że muszę się odciąć od tego tygla, by zachować higienę psychiczną. Zmieniam wtedy całkowicie otoczenie – idę na zajęcia psychoterapii przez ciało w szkole lowenowskiej. Tam robię ćwiczenia, skupiam się na emocjach w ciele, pomieszczaniu ich w sobie i zdrowym ich wyrażaniu, pracuję nad rozumieniem siebie. Albo jadę na wieś do przyjaciółki, która pracuje w schronisku dla zwierząt. Myję klatki, wyprowadzam psy, noszę szczeniaczki. Wśród domowników też mam trzy koty i przygarniętą sukę Plamę, znaną bywalcom Kulturalnej.

* * *

Przez cały czas rozmowy mijają nas klienci Kulturalnej, którzy przyszli odebrać jedzenie na wynos, i nikt nie jest w stanie oprzeć się urokowi Plamy, gadają z nią wszyscy. Agnieszka też zagaduje, wielu z gości zna od lat. Na chwilę odchodzi porozmawiać z pracownikami, a kiedy wracamy do rozmowy, mówi: – Teraz siedzę z tobą i daję głos do bardzo znanego magazynu „Vogue”, a za naszymi plecami ludzie pakują boksy z jedzeniem i książkami, dzięki którym próbujemy przetrwać ten trudny dla nas, pandemiczny czas. I trochę się jednak wstydzę, że zamiast być teraz z nimi, siedzę tu w ładnej sukience i jestem burżujką udzielającą wywiadu. Nie chodzi o poczucie winy, ale o to, że ci ludzie to jest moja wspólnota. Muszę też oczywiście wymagać, rozliczać, egzekwować, czasem nawet zwalniać i być niemiła, kiedy ktoś zawodzi. Uczyłam się tego wiele lat, bo na początku prowadziłam Kulturalną jak rodzinę zastępczą, a to nie zawsze się sprawdzało. Teraz chcę, żeby było jasne, że to ja jestem szefową, ale jednocześnie staram się być z ludźmi. Ja chyba, Ania, nie umiem prowadzić po prostu biznesu. Uważam, że my wszyscy w tych paskudnych czasach jesteśmy odpowiedzialni za kształtowanie życia na planecie, a każdy biznes można również wykorzystać do przekazania dobrej idei, nawet jeśli handlujesz zapałkami. Na moich zapałkach byłoby napisane np. „Be a radiant human”. Mam problem z tym, że my tę rozmowę prowadzimy tak, że to ja coś robię, „pomagam”, a przecież w tym uczestniczy tłum ludzi. Sama bym tego nie zrobiła! Słyszymy teraz na ulicach hasło: „Nigdy nie będziesz szła sama”, więc ja nie idę sama. Mam obok siebie naprawdę oddanych, lojalnych ludzi, pełnych entuzjazmu i chęci do działania. Takich, z którymi te czasy są łatwiejsze do przeżycia i jest nadzieja, że razem przetrwamy.

* * *

W takim razie chcę cię spytać o pierwszy lockdown, który był momentem wielkiego kryzysu dla gastronomii, ale też od początku stanowił problem emocjonalny. Teraz jest kolejne „zamknięcie” i zapaść się pogłębia. A jednocześnie nie przestajesz pomagać, jesteś aktywistką na przykład Strajku Kobiet.

Jestem bardzo aktywną uczestniczką Strajku Kobiet od początku, czyli od 2016 roku, kiedy „Gazeta Wyborcza” napisała o Kulturalnej, że jako pierwsi oficjalnie zaproponowaliśmy wszystkim zatrudnionym u nas kobietom, że jeśli chcą, mogą mieć wolne w dniu Czarnego Protestu. Wydawaliśmy posiłki i napoje dla ratowników obsługujących demonstracje, przygotowywaliśmy transparenty i plakaty. Co innego mogę robić w zamkniętej już któryś miesiąc knajpie, jednocześnie obserwując, jak bardzo Polska wokół buzuje?

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Oczywiście, w tym wszystkim walczymy o przetrwanie, staramy się zdobyć jakiekolwiek pieniądze: rozwinęliśmy sklep internetowy, sprzedaż na wynos, dostawy na telefon, akcję z dodawaniem książek i innych dóbr kultury do zamówień, w czym wsparli nas wspaniałe wydawnictwa, instytucje i twórcy. Gastronomia zawsze była wymagającą branżą, ale teraz jest ekstremalnie trudno. Dla nas to może być knock-down, a nie lockdown. Ale moja natura nie pozwala mi siedzieć w domu i czekać na koniec zamknięcia. Teraz rozwijamy projekt ProtesTEA, którego pomysł pojawił się spontanicznie po jednym z protestów, kiedy policja zamknęła nas w kotle i trzymała przez kilka godzin na przejmującym zimnie. Stałyśmy tam z kilkoma bliskimi kobietami, szczękały nam zęby i trwałyśmy do końca. I kiedy ktoś parę dni później napisał, na zamkniętej grupie fejsbukowej Warszawskiego Strajku Kobiet, że trudne są te protesty, kiedy jest tak zimno i nie mamy się jak ogrzać, pojawił się pomysł: – Hej, mam zamkniętą knajpę, mogłabym robić gorącą herbatę dla protestujących!

Nie miałam narzędzi, ale zaczęłam szukać podpowiedzi, jak to logistycznie przeprowadzić. Ludzie latają na Księżyc, więc dlaczego miałoby się nie udać zdobycie dużych przenośnych termosów oraz znalezienie ludzi, którzy chcieliby uczestniczyć w takim projekcie? Tamten nieznajomy człowiek, który jako pierwszy zadał na grupie pytanie o herbatę, jest teraz ze mną w sztabie organizacyjnym ProtesTEA, działamy razem. Natychmiast zgłosili się wolontariusze i podzielili się na teamy. Ogólnopolski Strajk Kobiet kupił sześć termosów termicznych, każdy na dziewięć litrów wrzątku, które długo trzymają temperaturę – ze specjalnym wężykiem i podajnikiem na kubeczki. Słodka (bo daje energię) herbata jest przygotowywana u nas i wynoszona do protestujących.

13 grudnia obsłużyliśmy pierwszy strajk, dwie soli-dema na Wilczej i koncert na Mickiewicza. Rozdaliśmy tysiąc kubków herbaty! Dzisiaj idziemy towarzyszyć Polskim Babciom, które co czwartek protestują i też jest im zimno. Poszerzamy projekt – otworzyliśmy zbiórkę i chcemy wyposażyć plecaki wolontariuszy w koce termiczne z folii NRC, bloki czekoladowe, tampony i podpaski. Bo przecież, powiedzmy to głośno – mamy miesiączkę i czasami w proteście to bywa realnym problemem.

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Zalewa nas krew, nie tylko metaforycznie, z powodu posunięć władz, ale i dosłownie.

Oczywiście ktoś powie, ale gdzie ty sobie ten tampon zmienisz? A ja to już przerobiłam! Kiedy idziemy w proteście, a obok są mieszkania i widzę ludzi, którzy z okien do nas machają, to krzyczę: – Hej, mogę przyjść do waszej ubikacji? I oni zapraszają.

Jakiś czas temu zadzwoniłaś do mnie z pytaniem, czy wiem, jak można wyprodukować świecki opłatek. I teraz leżą przed nami opłatki z czerwonymi błyskawicami. Dochód z nich idzie na wsparcie Strajku Kobiet. To twoja kolejna inicjatywa?

Kompletnie nie znam się na produkcji opłatków, wiedziałam tylko, że to musi być z formy żeliwnej. Okazuje się, że można takie formy zrobić tylko na zamówienie, chyba w zakonie oblatów, jest to bardzo drogie i na formę czeka się miesiąc. Ale doszłam do tego, że mogę przecież skorzystać ze zdobyczy XXI wieku i wyprodukować opłatek z nadrukiem cyfrowym, taki jak do ciast.

Czemu prowokujesz opcję kościelną tym opłatkiem z błyskawicą?

Jak pewnie większość z nas pochodzę z rodziny o korzeniach katolickich. Przeszłam przez wszystkie sakramenty, z wyjątkiem sakramentu małżeństwa. Natomiast mojego dziecka już nie ochrzciłam, jest wychowywane w poszanowaniu do wszystkich religii. Ale chcę korzystać z tych kulturowo-symbolicznych dóbr! Kocham dzielić się opłatkiem wigilijnym i jak przywiozę moją mamę z Katowic, chcę się podzielić z nią opłatkiem. Żeby nastąpił ten moment, kiedy stoimy naprzeciwko siebie, patrzymy sobie w oczy, jesteśmy wzruszone i nie da się tego zrobić pierogiem! A ponieważ Kościół w moich oczach się skompromitował, to nie chcę opłatka brać od nich.

Graficzka Ola Jasionowska, autorka znaku strajkowej błyskawicy, zgodziła się na jego użycie, ponieważ nie służy działalności komercyjnej, a dochód z opłatka jest przekazywany na Strajk Kobiet. Będziemy się więc dzielić podczas naszej świeckiej wigilii opłatkiem z wizerunkiem pioruna. Uważam, że to, co się teraz dzieje, to jest coś wielkiego! Ja tym żyję cała. I chcę przypomnieć to sobie 24 grudnia. Że zmieniamy świat. Że odzyskałyśmy głos. A może go wreszcie uzyskałyśmy. Także ja, która w szkole terapii lowenowskiej uczę się, dosłownie, wydawać głos. Zawsze byłam cicha, mówiłam spokojnie, miałam ten syndrom dziewczynki z ostatniej ławki, która się wstydzi, i nagle na tych protestach odbywam swoistą autoterapię – potrafię wydać z siebie bardzo mocny głos z głębi trzewi i jest to głos jak dzwon!

Fot. Kasia Marcinkiewicz

Kiedy mówimy o kobiecej mocy i wspólnocie, to chciałabym cię zapytać o doświadczenie, jakim było przedstawienie „12 kobiet”, przygotowane przez Monikę Kucię i Lenę Bem dla festiwalu Nowe Epifanie. Byłam tam widzką, ty performerką. Ogromnie mnie wzruszyła grupa kobiet przy wspólnym stole, które opowiadają osobiste doświadczenia, łącząc się z babkami, matkami, córkami.

Agnieszka czyta opis z komputera: „Wzięły udział między innymi: czeczeńska uchodźczyni, warszawska maturzystka, gospodyni z mazowieckiej wsi, wnuczka Żydówki, która przeżyła Auschwitz-Birkenau, turecka tancerka, właścicielka modnego stołecznego klubu”.

To jest ten szczególny czas, kiedy my, kobiety, chcemy opowiedzieć naszą wersję herstorii, pokazywać świat z kobiecej perspektywy. Wszystkie odważyłyśmy się w tym przedstawieniu pokazać siebie z niepokazywanej na co dzień strony. Intymnej, bardzo delikatnej i czułej. Zrewidowało mi to myślenie o bezsilności i sile, kruchości i mocy. Mocą nie jest fasada supermenki, mocą jest pokazanie kruchości, przeżycie tego – w sensie przetrwania. „12 kobiet” to parafraza spotkania 12 apostołów i tak się ten spektakl kończy – zastygamy w pozycjach apostołów, jak w „Ostatniej Wieczerzy” Leonarda da Vinci. Co by było, gdyby apostołami były kobiety i dzieliły się swoimi historiami? Ja dzielę się historią o moim umierającym ojcu i karmieniu piersią córki. Jest historia babci Patrycji Dołowy i jej siostry bliźniaczki, które uciekały z Auschwitz, Moniki Kuci i jej „sekretu” orqz wiele innych. Jest magiczny piec Gosi Nierodzińskiej, który nagrzewa się tylko wtedy, gdy... Nie powiem więcej, bo wciąż liczę na to, że kiedy skończy się pandemia, ktoś nas zaprosi do pokazania „12 kobiet” i pojedziemy w Polskę! Byłoby wspaniale, bo to spektakl o odwadze w budowaniu wspólnoty poprzez dzielenie się doświadczeniem. O przekraczaniu siebie i jednoczesnym pozostaniu przy sobie. O międzypokoleniowym stole, przy którym spotykają się kobiety. A stół nie jest tylko meblem do stawiania na nim jedzenia, ale i przestrzenią wymiany, po prostu. Każda z nas jest inna, z innego świata, ale bardzo się zżyłyśmy i bardzo się, podczas prób i samego spektaklu, wzajemnie nakarmiłyśmy. Reakcja publiczności nas zdumiała i pokazała, że warto było tak się otworzyć. To, że widzowie płakali, że odnajdowali w naszych herstoriach swoje przeżycia, że chcieliby przyjść jeszcze raz, sprawiło, że marzymy o kolejnych pokazach. Pomimo tego, że spektakl był tak nasączony kobiecością, podchodzili do nas również mężczyźni – wzruszeni, ze łzami w oczach, dziękowali za to przeżycie. Jestem przekonana, że wszyscy chcemy czuć wrażliwe historie. Potrzebujemy do tego tylko odrobiny odwagi i bezpiecznej wspólnoty.

Anna Sańczuk
Proszę czekać..
Zamknij